PUBLICYSTA
BOHDAN GADOMSKI jest przede wszystkim publicystą i publikował swoje artykuły i wywiady w wielu tytułach prasowych do 1993 roku. Od 1994 roku jako etatowy redaktor tygodnika "ANGORA" jest autorem w tym tytule, chociaż równolegle publikuje w łódzkim Expressie Ilustrowanym , którego stałym współpracownikiem jest od 1978 roku, czyli od debiutu jako profesjonalny dziennikarz...
Na tej podstronie publicysta przedstawia wybór wywiadów archiwalnych i bieżących, bowiem jedna podstrona na blogu nie jest wstanie pomieścić gigantycznej ich ilości.
Elżbieta Poniatowska
śpiewająca spikerka telewizyjna
Pierwszego i Drugiego
Programu TVP
była pierwszą rozmówczynią Bohdana Gadomskiego. Wywiad z artystką ukazał się w łódzkim EXPRESSIE ILUSTROWANYM w styczniu 1978 roku i od tej pory publicysta pozostał wierny tej gazecie...
Po wielu latach Bohdan Gadomski i Elżbieta Poniatowska spotkali się na gali Wiktory.
Pierwsza publikacja BOHDANA GADOMSKIEGO na temat VIOLETTY VILLAS
Wspomniany artykuł ukazał się w Wydawnictwie Muzycznym "SYNKOPA", które dostępne było jedynie w prenumeracie i wypełniało brak podobnych pism o muzyce rozrywkowej w Polsce.
Dziewięć lat pracy z Villas
Powrotu Violetty Villas już nie będzie...
Elżbieta Poniatowska
śpiewająca spikerka telewizyjna
Pierwszego i Drugiego
Programu TVP
była pierwszą rozmówczynią Bohdana Gadomskiego. Wywiad z artystką ukazał się w łódzkim EXPRESSIE ILUSTROWANYM w styczniu 1978 roku i od tej pory publicysta pozostał wierny tej gazecie...
![]() |
Elżbieta Poniatowska przez lata królowała na scenie Operetki Warszawskiej |
Pierwsza publikacja BOHDANA GADOMSKIEGO na temat VIOLETTY VILLAS
Wspomniany artykuł ukazał się w Wydawnictwie Muzycznym "SYNKOPA", które dostępne było jedynie w prenumeracie i wypełniało brak podobnych pism o muzyce rozrywkowej w Polsce.
VIOLETTA VILLAS prywatnie...
„Przeczuwałem, że Villas albo zamarznie, albo zjedzą ją
psy...
UPADEK GWIAZDY
czyli horror na wzgórzu w Lewinie
Tuż przed świętami, rozegrał się
wielki dramat wielkiej artystki estrady Violetty Villas. Załamanie psychiczne
gwiazdy nastąpiło w krytycznym momencie, gdy była całkowicie sama, opuszczona
przez wszystkich, za to w towarzystwie 120 psów, z którymi mieszkała w
zrujnowanym domu na wzgórzu w Lewinie Kłodzkim. O tym, w jak nieludzkich
warunkach żyje Villas, pisałem już w 2004 roku, zapowiadając nieuchronną
tragedię. Co prawda artykuły wstrząsnęły
czytelnikami i wywołały zainteresowanie innych mediów, ale sytuacja wcale nie
zmieniła. Przeciwnie, z biegiem czasu na tyle pogorszyła, że wywołała to o czym
teraz czytamy i oglądamy w telewizji.
I.
„Zostałam sama”...
„Fakt” podaje, że na dzień przed
dramatem, rozmawiał przez telefon z Violettą Villas. Zacytuję fragmenty tej
dziwnej rozmowy. „Zdruzgotana, opowiadała o tym, w jakich warunkach żyje.
Mówiła bez ładu i składu, gubiła słowa, jąkała się.
-Jak radzi sobie pani z psami?
-Zostałam sama z tym wszystkim,
czuje pani, jak to śmierdzi? Te psy zasrały mi cały dom. Muszę wziąć wiadro i
to posprzątać, nikt mi nie pomaga, nie mogę dłużej rozmawiać.
-Proszę się nie rozłączać.
-Muszę posprzątać, bo tu tak strasznie
śmierdzi, już nie mam siły.
Mam tyle roboty, zostałam sama z
tymi wszystkimi zwierzakami, nie ma już siły, a tu wszystko zaszczane, sama
muszę nosić te wiadra, nikt mi nie pomaga. Ja jestem Violetta Villas, czy ja
muszę nosić te wszystkie wiadra?”
21 grudnia, późnym wieczorem,
Violetta Villas została odnaleziona przez swojego szwagra Jana Mulawę, w stanie
totalnego wyczerpania. Wychudzona, brudna, ubrana w jakieś szmaty, potargana (ale nie łysa jak
podano). Ręce i nogi miała poranione, do dzisiaj nie wiadomo, czy została
pogryziona przez wygłodniale psy, czy to wynik zaplatania się w drut kolczasty,
z którego jakimś cudem się wyplatała.
Wersja, że ktoś zamknął ją w
pokoju jest mało prawdopodobna, podobnie jak historia o „ubowcach”, którzy
zatruwali ją gazem i szukali... niewiadomo czego.
Policja bala się wejść do
strasznego domu, pracownicy pogotowia również. W końcu osłabiona Villas sama
wyszła i poprosiła o opatrunki na rany. Samodzielnie chciała je opatrzyć, ale
lekarz na to nie pozwolił i zabrano ją na pogotowie. Tam lekarze orzekli, że
trzeba przewieźć chorą do szpitala dla psychicznie i umysłowo chorych w Stroniu
Śląskim. Od dwóch tygodni trwa terapia, której chora nie zawsze chce się
poddawać. Najchętniej uciekłaby ze szpitala, pozbierała swoje pieski ze
schronisk, aby od początku zacząć to wszystko, co doprowadziło ją do ruiny
zdrowotnej i finansowej, do degradacji pod każdym względem, podobnie jak
psy-mutanty ze skojarzeń kazirodczych.
Oto zapis rozmowy miedzy nią, a jej
współpracownikami: Maciejem Kieresem (pianistą i aranżerem) oraz Andrzejem
Sikorą (menadżerem):
II. Ratujcie mnie! Pomocy!
- Pani Violetto!!!
- Czy to jest Sikora???
-Tak, jestem pani Violetto!
-Och, panie Andrzeju! Czy jest
pan Maciek?
- Jestem pani Violetto,
jestem!
- Och, Matko kochana! Ratujcie
mnie!!!! Pomocy!
- Nie chcą nas do pani
wpuścić. Ale ratujemy panią. Niech się pani
niczym nie przejmuje!
- Dziękuję!
-Pani Violetto!
-Co?
- Czy dostała pani jakieś
dokumenty ?
- Nic.
- A ma pani kartkę i długopis,
żeby napisać upoważnienie dla adwokata?
Adwokat otrzymał upoważnienie do
reprezentowania Violetty Villas przed Sądem Rodzinnym w Kłodzku, który zajmuje
się jej sprawą i wydał decyzję na podstawie której została umieszczona w
zakładzie psychiatrycznym. Elżbieta Budzyńska (pomoc domowa) otrzymała
upoważnienie na podstawie którego ma objąć dyrekcję i absolutne zarządzanie
zrujnowanym domem. To jej właścicielka przekazała wszystko, łącznie ze zwierzętami (te zresztą
dużo wcześniej osobnym upoważnieniem).
Dramat gwiazdy trwa i prędko się
nie skończy. Postanowiłem porozmawiać z ludźmi, którzy w różnych okresach życia
Violetty Villas byli bardzo blisko niej,
wiele widzieli i wiedzą dużo więcej niż media, traktujące zbyt powierzchownie dramat jedynej polskiej
piosenkarki będącej swego czasu u progu kariery światowej (triumfy w Las Vegas,
pierwsze role w filmach hollywoodzkich, występy na całym świecie).
III. „ Sama jest sobie winna”
-mówi Witold Filler (były szef rozrywki TVP, były dyrektor Teatru Syrena, były
konferansjer i współpracownik VV, autor książki o niej pt. „Tygrysica z
Magdalenki”)
-Pana książka „Tygrysica z
Magdalenki” kończy się opisem ogromnego apetytu Violetty Villas, w którym
gwiazda po koncertach nie liczyła kalorii, pochłaniała w ogromnych ilościach
drób, frytki i kluski, które mogła wręcz dublować. Czy pan wie, że przed
świętami nie miała domu nawet chleba, że
umierała z głodu?
-Jakie to smutne. Ale można powiedzieć, że sama jest sobie
winna. Jest syn, władze miasteczka, jakieś środowisko, do którego co prawda ona nie chciała należeć, ale ono
powinno być ponad to i poczuwać się do opieki nad bądź co bądź zasłużoną
artystką i znaną na całym świecie. Tymczasem jest biedna i sama.
- Zapewne słyszał pan o
tragedii jaka ją spotkała?
- Tak. Villas od 30 lat nadawała
się tylko do szpitala psychiatrycznego, chociaż jest na swój sposób potwornie
normalna, a jednocześnie potwornie zwariowana.
- ?
- Ale raczej zwariowana niż
psychiczna.
- To musiało się tak
tragicznie zakończyć?
-Obawiam się, że tak. Powodem był
brak stałych dochodów, tym bardziej, że
obok była niesamowita ilość zwierząt.
- Miała emeryturę w wysokości
około tysiąca złotych.
- Czy ktoś taki jak ona mógł
wyżyć za tysiąc złotych?
-Znał pan Villas wyjątkowo
dobrze, to przecież pan przywrócił ją do życia artystycznego po latach
zapomnienia. Czy nie zauważył pan objawów choroby psychicznej?
-Zawsze była osoba poza normami
zachowania i reakcji, inna niż wszyscy. Nieprzeciętna osobowość.
Podręcznikowych objawów choroby
psychicznej nie zauważyłem, chociaż we współżyciu codziennym była straszna.
Zawsze była wariatką, ale w przysłowiowym nie psychiatrycznym znaczeniu.
-Teraz jest jednak w szpitalu
dla umysłowo chorych i lekarze oceniają jej stan jako poważny. Sądzi pan, że
kiedyś wyjdzie ze szpitala?
-Życzę jej tego, bo wolność jest
największym dobrem dla człowieka.
-Na estradę zapewne nie wróci?
- Przecież Villas od dawna nie ma
już głosu. Ludzie tego nie zauważają, bo w pamięci mają dawną Villas
i...klaszczą. Ona ma 69 lat, to wiek wykluczający piosenkarki z czynnego
uprawiania tej profesji.
- Czy jesteśmy świadkami
upadku jej mitu, legendy...
IV. „To mały, biedny, chory człowiek” - mówi Jan Górski (piosenkarz estradowy, od
20 lat współpracujący z Violettą Villas)
- Jaką osobą jawiła się panu
Violetta Villas, którą poznał pan w latach 70-tych?
-Od początku wydawała mi się
bardzo dziwna i kontrowersyjna jako człowiek. Przeczuwałem, że jest osobą
chorą.
- Na jakiej podstawie wysnuł
pan takie wnioski?
- Zauważyłem, że jest niedobra,
nielojalna dla osób, które naprawdę były dla niej życzliwe i oddane.
- Doświadczył pan tego na
sobie?
- Tak. Była wyjątkowo trudna w
kontaktach i niejednokrotnie mnie zawiodła. Obiecywała różne rzeczy, ale nigdy
się z nich nie wywiązywała. To była
wielka artystka, ale mały, biedny, chory
człowiek. Wielka mitomanka.
- I bardzo samotna...
- Bardzo, ale na dłużej nie
dopuszczała do siebie drugiego człowieka. Co pewien czas zmieniała skład swojego
dworu.
- Od 20 lat była przy niej
pomoc domowa, zwana też garderobianą a nawet przyjaciółką Elżbieta Budzyńska.
-To była wyjątkowo nieodpowiednia
osoba dla pani Violetty. Typ zdecydowanie negatywny. Ponosi w dużym stopniu
odpowiedzialność za to, co teraz stało się z artystką.
--Ale Villas była na nią w
pewnym sensie skazana, bo nie mogła sobie sama poradzić, kolejni pracownicy
odchodzili jeden po drugim...
-Nie mogła dać sobie rady, tym
bardziej, że była chorym człowiekiem potrzebującym pomocy. Zagubiona w swoim
postępowaniu z ludźmi, którzy szybko od niej uciekali. Elżbietę Budzyńską też
wielokrotnie wyrzucała z domu.
-Co sądzi pan o tragedii,
która niedawno się wydarzyła?
-W końcu musiało się stać to, co
się stało, aż dziw bierze, że trwało tak długo! Gdy o tym się dowiedziałem,
odetchnąłem z ulgą, bo w szpitalu nareszcie znalazła fachową pomoc. Nie wolno
jej przeszkadzać w terapii, niepokoić jej.
-Czyli przewidywał pan taką
sytuację?
-Wielokrotnie myślałem, że spotka
ją wielka tragedia, ale opatrzność nad nią czuwała, bo w ostatniej chwili ktoś
ją odnalazł, szybko wezwano pogotowie, bo prawdopodobnie za dwa dni już by nie
żyła.
- Sadzi pan, że wyzdrowieje?
- Myślę, że tak, ale kuracje
psychiatryczne są długie i trzeba być zdyscyplinowanym pacjentem, mieć zaufanie
do lekarzy specjalistów.
- O powrocie na estradzie nie
będzie chyba mowy?
- Villas jest wielką gwiazdą i ma
rzesze zwolenników, którzy zawsze przyjdą na jej koncerty. Ona ma w sobie coś
magicznego.
- Czy odwiedziłby pan Violettę
Villas w szpitalu, gdyby była taka możliwość?
- Nie, bo bałbym się jej reakcji
na mój widok i własnej. Wielokrotnie zaznałem od niej przykrości, ale nie
obraziłem się, bo wiedziałem, że jest chora. Zostawmy ją pod opieką fachowców i
nie ślizgajmy się po jej dramacie osobistym.
- Jesteśmy świadkami upadku
mitu wielkiej gwiazdy.
- Pani Villas jest specjalistką
od kreowania własnego wizerunku, od robienia wokół siebie szumu medialnego i
zainteresowania fanów. Ludzie zawsze będą pamiętać lata jej świetności, dawne, piękne nagrania.
Sam chętnie do nich wracam.
V. „Przeczuwałem, że albo zamarznie, albo zjedzą
ją psy” - mówi Jan Mulawa (szwagier Violetty Villas, mąż jej siostry Wandy,
który uratował Villas od niechybnej śmierci)
- To pan uratował Violettę
Villas mimo, że ona pana nienawidziła?
- To ja. A wie pan za co mnie
nienawidziła? Za prawdę.
- Czy przed pamiętnym dniem,
gdy półprzytomna, poraniona, zdawała się być pogodzona z najgorszym, bywał pan
w jej domu rodem z najgorszego horroru i widział, co się tam dzieje?
-W jej domu nie byłem od 4
lat. Oboje z żoną widzieliśmy co zgotowała sobie Violetta, ale nie dała sobie
niczego powiedzieć. To bardzo uparta i apodyktyczna osoba. Przecież pan ją
dobrze zna i wie, że nie dawała sobie niczego wytłumaczyć, bo sama wiedziała
wszystko najlepiej.
- Miał pan działkę tuż obok
jej ziemi i widział pan postępującą degradację terenu, domu, zwierząt, a mimo
to pan nie interweniował?
-Władze powiatowe i sanitarne też
się tym nie interesowały, to co ja sam mogłem zrobić? Powiedziałem jej: Jak
sobie pościelisz tak się wyśpisz, za co zostałem uznany za wielkiego wroga, a
kiedy ktoś powtórzył jej moje słowa ”raz jest się na wozie, innym razem pod
wozem”, to od tamtej pory zostałem skreślony. Bywało, że żona dała jej w
niedzielę trzy litrowy słoik zupy z wkładką mięsną, to natychmiast ja zjadła i
powiedziała: „ale dobre było, tylko mało”.
- Czy Villas nigdy nie prosiła
pana o pomoc?
-Jak była w dobrym humorze, to
poprosiła, żebym coś naprawił, zrobił, ale jak była w złym, to wyzwała od
najgorszych.
- Czy to prawda, że nie
przyszła na pogrzeb siostry?
- To prawda. Gdy chciałem ją
powiadomić o pogrzebie, to mnie wyzwała od skurwysyna. 4 lata nie była na
grobie rodziców, tylko raz pod osłoną nocy poszła na cmentarz.
- Co było powodem
skłócenia z najbliższą rodziną?
- Elżbieta Budzyńska.
- Jeżeli będzie mogła opuścić
szpital, to gdzie zamieszka?
- Można wyremontować ten dom.
Zwierząt już nie ma.
- Tylko szczury pozostały...
- Ma być dezynfekcja to i one
pójdą.
-No i Budzyńska została.
- Ta wiedźma tam jeszcze jest. To
ona jest powodem tego co się stało.
A wie pan, że jak Violettę
zabrali do szpitala, to nikt nie zainteresował się zwierzyną? To mnie bolało i
musiałem kombinować, żeby im coś dać do jedzenia.
- W jaki sposób nakarmił pan
70 psów!?
- 120! Nawet skórki z pomarańczy
jadły. Wywaliłem parę wiader zlewek pobranych z ośrodków wczasowych, to biły
się o nie. A pani Budzyńska kłamała w TVN, że były zapasy kaszy, które ona
tylko rozdawała. Albo jak powiedziała, że Violetta zatrzasnęła się sama i krzyczała
o pomoc.
- Tak było?
- Ależ skąd! Sama wyszła z domu i
poprosiła o lekarza, czyli w ogólne nie była zamknięta w pokoju. Była bardzo
brudna, włosy rozczochrane, sterczące. Trzeba było wymyślić jakąś bajeczkę dla
mediów. Budzyńska zostawiła swoją podopieczną już we wrześniu, wiedząc, że nie
ma kilograma węgla. Gdybyśmy mieli mroźną zimę, to Villas by dawno zamarzła.
Już dawno mówiłem do znajomych, że albo ją zjedzą psy, albo zamarznie. I o mały
włos tak się nie stało. Teraz jej adwokat złożył wniosek do prokuratury, że my
ukuliśmy spisek przeciwko Villas, bo chcieliśmy
zlikwidować psy i ją samą wyeksmitować.
- A tymczasem pan uratował jej
życie.
- No widzi pan, człowiek ratuje
drugiemu życie, a prawnicy stawiają mi zarzuty. Współpracowała z muzykami Kieresami,
z których żaden nie zainteresował się jak ona żyje, czy ma co jeść, czy psy też
będą nakarmione? Przecież mogli ją zaprosić na
święta do siebie, ale tego nie zrobili. Nikt się jej dramatyczną
sytuacją nie zainteresował. Zostawili ją samą. Ponieważ ja zawsze mówiłem
prawdę, dlatego zostałem jej wrogiem. Najnowsze wieści mówią, że ziemię i dom
zapisuje klasztorowi, w co też nie wierzę. Prasa wypisuje bzdury, że znalazł
się zamożny Holender, który za dwa miliony złotych chce kupić od niej ziemię i
dom. Mam nadzieję, że pan w to nie uwierzył?
- Villas twierdzi, że
bezprawnie wszedł pan na jej teren i oskarży pana o to?
- Także i o to, że ją uratowałem,
cholera jasna…
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
Izolowała się od ludzi i
świata. Zerwała kontakty z rodziną. Powoli staczała się na dno.
Co dalej z Violettą Villas?
wielka gwiazda nadal w
szpitalu psychiatrycznym
Violetta Villas (w szpitalu zarejestrowana jako Czesława Gospodarek) leży w maleńkim szpitalnym pokoiku na żelaznym łóżku, przy którym stoi żelazna szafka. Nielicznych gości (syn, adwokat) przyjmuje w pokoju widzeń, podobnym jak w więzieniu. Wtedy jest ucharakteryzowana, ubrana w czarną pelerynę, która skutecznie kryje to, co ma na sobie. W niej wystąpiła przed sądem rodzinnym, który posiedzenie w jej sprawie zwołał w szpitalu psychiatrycznym. Fani przysyłają jej czekoladki, ale ona poprosiła syna, żeby kupił jej kawałek kiełbasy i musztardę. Są już wyniki badań psychiatrycznych i jest decyzja chorej, że nadal pozostanie w szpitalu. Jednak, jak mówią wtajemniczeni, do specjalistycznego szpitala trafiła bardzo późno (tuż przed 70 rokiem życia!), więc leczenie może być bardzo długie i mało efektywne.
Violetta Villas (w szpitalu zarejestrowana jako Czesława Gospodarek) leży w maleńkim szpitalnym pokoiku na żelaznym łóżku, przy którym stoi żelazna szafka. Nielicznych gości (syn, adwokat) przyjmuje w pokoju widzeń, podobnym jak w więzieniu. Wtedy jest ucharakteryzowana, ubrana w czarną pelerynę, która skutecznie kryje to, co ma na sobie. W niej wystąpiła przed sądem rodzinnym, który posiedzenie w jej sprawie zwołał w szpitalu psychiatrycznym. Fani przysyłają jej czekoladki, ale ona poprosiła syna, żeby kupił jej kawałek kiełbasy i musztardę. Są już wyniki badań psychiatrycznych i jest decyzja chorej, że nadal pozostanie w szpitalu. Jednak, jak mówią wtajemniczeni, do specjalistycznego szpitala trafiła bardzo późno (tuż przed 70 rokiem życia!), więc leczenie może być bardzo długie i mało efektywne.
Rozmawiam z jej najbliższymi
(jedynym synem i synową), z ponoć wierną pokojówką i garderobianą, z muzykiem z
jej dwuosobowego zespołu.
Rysuje się nieznany ogółowi
obraz Violetty Villas vel Czesławy Gospodarek, osoby o dwoistej naturze, bardzo
skomplikowanej osobowości i talencie, jaki zdarza się raz na 100 lat.
„Pomoc nadeszła w ostatniej chwili” - mówi Krzysztof Gospodarek (syn Violetty Villas)
„Pomoc nadeszła w ostatniej chwili” - mówi Krzysztof Gospodarek (syn Violetty Villas)
-Podobno był pan dzieckiem
niechcianym?
- Skąd pan to wie? Ja nic na ten
temat nie wiem.
-Violetta Villas nie
traktowała pana tak jak inne kochające matki swoje dzieci ...
- Była bardzo zajęta swoją
krajową i amerykańską karierą, ale były okresy w których bardzo się mną
interesowała, dużo dla mnie robiła. Była między nami silna więź, która pewnego
dnia przestała istnieć.
- Aż w końcu wyrzekła się
pana?
- Doszło nawet i do tego. Siedem
lat temu pojechałem do niej z synem. Były święta wielkanocne. Mieliśmy ze sobą
koszyczek ze święconką, chcieliśmy złożyć życzenia. Ale przed dom wyszła jej
pomoc domowa Elżbieta Budzyńska i poinformowała, że matka nie chce mnie znać,
nie życzy sobie żadnych kontaktów. Spojrzałem w okno i zauważyłem, że stała za
firanką i zimnym wzrokiem oglądała tę scenę przed furtką.
- Wyobrażam sobie jak musiał
się pan wtedy czuć?
- Czułem się potwornie,
zostawiłem koszyczek i zgodnie z życzeniem matki, nie kontaktowałem się z nią
więcej.
- Czy pan domyślał się
-dlaczego to zrobiła?
- Miała do mnie pretensje, że nie
zgadzam się na jej pomysły, że nie wierzę we wszystko co mówi, że mam swoje
zdanie i pragnę mieć swój własny świat. Matka żądała ode mnie bezwzględnego
podporządkowania się we wszystkich jej szaleństwach, a ja nie mogłem się na to
zgodzić.
-Zapewne nadal trwalibyście w
zacietrzewieniu, gdyby nie dramat, który rozegrał się 29 grudnia?
- Kiedy dowiedziałem się, że
matkę zabrało pogotowie ratunkowe, natychmiast postanowiłem działać. Pojechałem
do Lewina i tam dowiedziałem się jak wyglądało
jej życie, bo moje dotychczasowe informacje były zbyt powierzchowne. To,
co zastałem na miejscu było czymś nie do opisania.
- Gdyby pomoc nie nadeszła, to
zostałby pan sierotą, tym bardziej, że z ojcem nie miał pan żadnego kontaktu?
-Pomoc nadeszła w ostatniej
chwili od wujka, na widok którego matka wpadała we wściekłość, bo nie znosiła
męża swojej siostry Wandy. To paradoksalne, że pomoc przyszła nie od tych,
którzy uważają się za jej przyjaciół, lecz od tych, których ona uważa za swoich
wrogów.
- Czy pan wie, co było
przyczyną załamania psychicznego matki?
- Domyślam się, że sytuacja w jakiej się
znalazła. Matka miała obok bliską rodzinę, ale nie chciała od niej pomocy, nie
utrzymywała z nią żadnych kontaktów.
- Jej
współpracownicy-przyjaciele mówią, że niejasne są okoliczności historii, która
wydarzyła się w jej domu. Dla pana też są niejasne?
- Dla mnie i lekarzy są one
jasne, więcej powiedzieć nie mogę.
- Tylko kilka osób zna wyniki
przeprowadzonych badań i ekspertyzę lekarzy, pan też ją zna.
-Tak i mogę powiedzieć tylko
tyle, że jeszcze przez jakiś czas powinna pozostać pod ich opieką. Dlatego
bardzo mnie dziwi, że ludzie nazywający się jej przyjaciółmi, chcą moją matkę
na siłę wyciągnąć ze szpitala i umieścić z powrotem w domu, w którym nie da się
już mieszkać.
- Przyjaciele Violetty Villas
mówią, że ona nie chciała z panem rozmawiać?
-To nieprawda. Wyraziła życzenie
spotkania się ze mną i nasze przywitanie się po latach było miłe i serdeczne.
- Nie doszło później do
słownych utarczek między wami?
- Doszło podczas drugiego
spotkania.
- Jaki był powód?
- Mama miała pretensje, że nie
wierzę w podaną przez nią wersję obecnych zdarzeń, że uwierzyłem w to, że ona
się mnie wyrzekła itp. sprawy sprzed
lat.
- Gdy matka wyjdzie ze
szpitala, zaopiekuje się pan nią?
- Chcę się nią zaopiekować, bo
widzę, że nie ma nikogo, kto by się nią
zajął. Sytuacja w jej domu jest
krytyczna. To zdewastowana ruina. Mama nie ma pieniędzy na remont i na to, żeby
żyć godnie. Emerytura, którą dla niej uzyskałem jest tak niska, że nie byłaby w
stanie utrzymać siebie, gdyby powróciła do tego domu.
-Współpracownicy planują
wysłać pana mamę na długi, relaksujący wypoczynek. Nie wiedział pan o tym?
- Nic na ten temat nie wiem, mama
też o tym nie wspominała. Mamie obecnie nie jest potrzebny wypoczynek tylko
lekarz i spokój.
-Podobno matka nie chce, żeby
to pan się nią zajmował w jakimkolwiek kontekście?
- Myślę, że mama po przemyśleniu
sprawy, dojdzie do wniosku, że pobyt w szpitalu był dla jej dobra, a nie
przeciwko niej.
- Jej pomoc domowa prosiła,
żebym zapytał pana, co matka powiedziała do pana w szpitalu?
-Były to słowa przykre, więc nie
będę ich publicznie powtarzał. Powiem tylko, że dotyczyły mojej osoby i mojej
postawy w szpitalu.
-?
- Z tego, co zobaczyłem, co
dowiedziałem się z rozmowy z mamą, doszedłem do wniosku, że ona w tym szpitalu
jeszcze powinna być.
- Co więc może powstać?
- Błędne koło. Spróbuję odwołać
się do jej licznych fanów, żeby pomogli.
- Zastanawiam się - czy ona
rzeczywiście kochała swoje zwierzęta, bo przecież stworzyła dla nich obóz
koncentracyjny?
- Miłość może być również
krzywdząca i może powodować nieszczęście. Myślę, że ona nie miała świadomości,
że zwierzęta strasznie się męczą, bo
wtedy pozwoliłaby na ich przeniesienie dwa lata temu do innych schronisk. Akcję
wywożenia zwierząt przerwała wtedy Elżbieta Budzyńska.
-Kim była w życiu pana matki
Elżbieta Budzyńska?
-Była jej złym duchem,
pochlebiała jej fałszywie, zgadzała się na wszystko, co potęgowało to, co się
teraz stało. Przy okazji dowiedziałem się w Lewinie, że odsuwała całą rodzinę
od mojej matki.
„ Była manipulowana, osaczona
i skrzywdzona” -mówi Małgorzata Gospodarek (synowa Violetty Villas)
-W jakich stosunkach
pozostawała pani ze swoją teściową?
- Kiedyś byłyśmy sobie bliskie,
lubiłyśmy się, ale bałam się jej zmiennych nastrojów, depresji, które
przejawiały się w różny sposób. Mieszkaliśmy razem i byliśmy normalną rodziną.
Gdy się wyprowadziliśmy z jej domu, wszystko zaczęło iść w złym kierunku.
Osaczyli ją niewłaściwi ludzie, a ona była bardzo podatna na pochlebstwa.
Rozszarpali ją pseudo przyjaciele i ci, którzy zarabiali na niej pieniądze.
-Mijały lata. Kariera Violetty
Villas załamywała się co pewien czas. Czy pani, mąż i syn towarzyszyliście jej
w trudnych momentach?
- Jej kariera załamała się na
początku lat 70-tych, w momencie powrotu ze Stanów Zjednoczonych. Nie sposób
było wytrzymać i zaakceptować oraz wytrwać w tym stanie w jaki popadała. Nie
mogliśmy już razem żyć i żeby nie zwariować, trzeba było iść swoją drogą.
-Czy ona kochała swojego
jedynego syna?
- Jeżeli go kochała, to
jednocześnie bardzo go raniła. Ona cierpiała, ale on cierpiał znacznie bardziej
patrząc na to, co się z nią dzieje.
- Co było zasadniczym powodem
niemożności ich porozumienia się?
- Trzeba było absolutnie
podporządkować się jej fanaberiom, wizjom, które nie zawsze miały odniesienie
do rzeczywistości i posunięciom, a w ocenie mojego męża były fatalnymi. On nie
akceptował wielu rozwiązań, które ona forsowała na siłę. Od początku walczył ze
sforą psów, która przy niej była, przeczuwając, że to ją kiedyś zgubi. Był
przekonany, że ze zwierzętami trzeba się było rozstać już dawno i organizował
przeniesienie ich do schroniska, ale ona wycofywała się w ostatniej chwili i
kończyło się awanturami.
- Dzisiaj pani teściowa jest w
szpitalu psychiatrycznym. Czy to był dla niej jedyny ratunek?
-Jedyny! To była ostateczność.
Izolowała się od całego świata, zerwała kontakty z rodziną. Powoli staczała się
na dno. Do tego była manipulowana i podjudzana w niski, prymitywny sposób. Była
osaczona i bardzo skrzywdzona, także lukami w naszym prawie
- Co będzie najlepsze dla
Violetty Villas, gdy opuści szpital?
- Musi wyleczyć pierś, z której
wciąż jątrzy się krwiak. Jej najbliższa przyjaciółka załatwiła leczenie w
najlepszej warszawskiej klinie. Ale z
tego nie skorzystała. Obecne leczenie w szpitalu psychiatrycznym będzie długie.
Potrzebny jest spokój.
-Czy Violetta wróci do swojej
najbliższej rodziny?
- Jeżeli leczenie da dobre
skutki, to wróci i realnie oceni rzeczywistość. Dokona rzetelnego rozliczenia z
przeszłością. Musi też zerwać jakiekolwiek kontakty z Elżbietą Budzyńską, która
doprowadziła ją na skraj przepaści.
„Ja jestem baba- jędza z
rogami” -mówi Elżbieta Budzyńska (pomoc
domowa i powiernica Violetty Villas)
-To pani pilnuje
najsławniejszego obecnie domu w Polsce czyli bulwersującej wszystkich
„rezydencji” Violetty Villas?
- No cóż, nie ma Violetty, to
muszę tutaj siedzieć i czekać na nią.
- Musi pani być smutno, bo nie
ma właścicielki i jej 120 psów...
- Wróci moja pańciunia, wróci.
Jej synowi Krzysztofowi tylko się wydaje, że
zamknie matkę na dłużej w szpitalu lub jeszcze gdzieś tam... Może sobie
tylko pomarzyć.
- Jak pani się czuje w związku
z tym, co się stało i o czym mówi cała Polska i pisze cała prasa?
- Jestem bardzo zmęczona,
nie chcę niczego oglądać, słuchać i
czytać.
- Nie czyta pani prasy,
przecież piszą o pani?
-Nie czytam nic. Nic mnie to nie
obchodzi.
- Nie ogląda pani swoich zdjęć
w prasie?
- A niech tam robią mi zdjęcia.
Mnie tam wszystko wisi. Przyzwyczaiłam się do tego, zahartowałam, uodporniłam
się na wszelkie ataki. Dlatego niczego i nikogo się nie boję. Co mają mi
zrobić, niech mi zrobią i koniec. Czekam na to.
Dwa dni po pierwszej rozmowie z Elżbietą
Budzyńską
-Pańcia jednak nie wróciła do
domu. Postanowiła zostać w szpitalu. Czy ta decyzja pańci zaskoczyła panią?
- Wcale mnie nie zaskoczyła.
Bardzo dobrze zrobiła, bo dzięki temu w
każdej chwili może teraz wyjść ze szpitala.
- W szpitalu może być długo,
może jeszcze kilka tygodni. Czy będzie pani na nią czekała w tym strasznym,
zrujnowanym i opustoszałym domu?
-Będę czekała na swoją pańcię do
samego końca, bo ja jestem wierna i w dobrym i w złym. Zostanę przy pańci,
cokolwiek się z nią stanie.
-Najbliższa rodzina nie lubi
pani i oskarża o wszystko co najgorsze. Jak pani sadzi - dlaczego?
-Trudno, to ich sprawa. Niech
mają swoje zdanie na mój temat. Mają do tego prawo. Tylko gdzie oni byli, jak
Violetta przeżywała to, o czym wszyscy wiedzą. Gdzie byli!? Jak pani Violetta
wyjdzie ze szpitala to sama wszystko opowie.
- Wśród licznych zarzutów do
pani jest i ten, że kupowała pani swojej pańci alkohol i rozpijała ją?
- A co, Violetta chodziła po
ulicy pijana? Czy ktoś widział pijaną Violettę?
Nie wiedział pan, że ja też jestem cały czas pijana? Teraz też jestem
pijana. Niech sobie mówią co chcą. Nie będę się bronić. Będę czekać na
Violettę. Niech pan zapyta Krzysztofa Gospodarka, co mu matka wczoraj powiedziała.
Tylko niech powie prawdę.
- A co mu powiedziała?
- Nie będę mówić, niech sam powie
szczerą prawdę. Był przy tym sędzia, biegli. Słyszeli. To jest bardzo ważne i
bardzo pana proszę, żeby pan go o to zapytał.
- Rodzina zarzuca pani, że
chociaż była gospodynią w domu Violetty Villas, to doprowadziła do ogromnych
zaniedbań, niewyobrażalnego brudu w stopniu niespotykanym. Nie sprzątała pani
domu i obejścia?
- Ha, ha, wolne żarty. Ja byłam
na każde wezwanie pani Villas, kiedy mnie tylko potrzebowała, to przyjeżdżałam
i zawsze jej broniłam. Niech mnie obciążają. Laurek nie muszę zbierać. Czekam
tylko na pańciunię i jak wróci, to sobie wyjedziemy z Lewina. Odpoczniemy.
Będziemy wreszcie wolne. Nie ma przecież zwierząt. Ja nie chciałam tu
przyjeżdżać z Magdalenki, przyjechałam jako ostatnia. Powiedziałam pańci, że ja
tutaj mieszkać nie będę, bo mam swój dom, pracę i męża w Warszawie.
- A jednak pani przyjeżdżała
do Lewina?
- Owszem. Dopóki tutaj siedziałam
non stop, to wszystko jakoś szło łącznie z tym schroniskiem. Ja tylko tutaj
przyjeżdżałam, żeby pańci pomóc, ale mieszkać tu za nic nie chciałam. Kiedy
będzie potrzebowała mojej pomocy, to zawsze przyjadę, dopóki tylko będę żyła.
- Nie zrażało pani, że tutaj
jest tak strasznie, nie ma gazu, nie ma ogrzewania, prądu, obie łazienki
zdewastowane przez zwierzęta. Syf i mogiła - jak mówią!?
- Dupa blada, za przeproszeniem.
Teraz jest tutaj ciemno, ale palę sobie w piecu i mam ciepło. Nic mi się jakoś
nie dzieje. Szczury po mnie nie skaczą. Dziwne co?
- Ludzie mówią, że w tym domu
strasznie śmierdzi, cuchnie. Jak pani to wytrzymuje?
- Jakoś jeszcze nie zemdlałam z
tego smrodu. Śmiać mi się chce. Syn
przyszedł po 7 latach do matki i nie
mógł się z nią dogadać, a ja chociaż jestem osobą obcą i postronną, zawsze
umiałam. Podobno poróżnili się przez jakieś głupie pomówienia.
- Słyszałem, że gdy pani
Violetta wyjdzie ze szpitala, to razem gdzieś wyjedziecie?
-Na pewno wyjedziemy. Mamy już
nawet zaplanowane - gdzie. Są pewne grupy ludzi i firmy, które chcą nam pomóc.
Moja w tym głowa, żeby ten dom doprowadzić do porządku. Moja pańcia nie może
się niczym przejmować. Przecież ona jest normalna, tylko ktoś jej ten szpital
załatwił. Tylko ja wiem, czyja to sprawka.
- Czyja?
- Czyja?
- Nie powiem. Po co mi sądy i tak
się to kiedyś wyjaśni. Ja jestem baba-jędza, to niech już nią pozostanę. Mogę
być nawet z rogami. Co mi tam. A jak! A co! Kończymy, bo muszę lecieć podłożyć
do pieca.
„Nie czyńmy z Villas wariatki
na siłę!”
mówi Maciej Kieres (pianista i
aranżer piosenek Violetty Villas, od 9 lat stale współpracujący z gwiazdą)
-Rodzina Violetty Villas,
zarzuca panu, że niepotrzebnie zakłóca wraz menadżerem terapię psychiatryczną, której artystka jest
poddawana w szpitalu?
-Ja przerywam terapię?
- Tak, to pan stał przed oknem
jej separatki i zakłócał spokój chorej?
- Z Violettą Villas rozmawialiśmy
z menadżerem Andrzejem Sikorą tylko raz. Było to na jej prośbę, żaden z nas nie
przerwał leczenia, ponieważ nie było przesłanek ku temu, że jest chora. Teraz
pani Violetta ma prawnika, który posiada pełnomocnictwo do jej reprezentowania.
Pani Villas ma prawo do obrony. Przeciwko niej wystąpiła rodzina i uruchomiła
szpital psychiatryczny, prokuraturę, sąd, policję, pogotowie ratunkowe, wójta,
starostę, służby weterynaryjne, więc ma prawo do obrony, do adwokata, aby w tak
wielkiej zadymie nie stać się osobą pokrzywdzoną. Dowiedzieliśmy się, że syn
chce wystąpić do sądu z wnioskiem o ubezwłasnowolnienie matki, na co się nie możemy zgodzić, bo to jest krok
ostateczny i nieodwracalny w sensie prawnym.
- Ale przyzna pan, że obecna
terapia w szpitalu psychiatrycznym jest dla Villas wybawieniem.
- Chcemy, żeby jej leczenie
odbywało się tylko w takim zakresie w jakim jest to konieczne, a nie żeby ją
ubezwłasnowolniać i do końca życia zamykać w „Wariatkowie”. Nie czyńmy z niej na siłę wariatki, na to
zawsze jest czas.
- Domyśla się pan, co mogło
być powodem załamania psychicznego gwiazdy?
-Miała problemy finansowe,
rodzinne. Była samotna w dużym domu. Nie miała sił fizycznych i psychicznych,
żeby zajmować się tak dużą ilością psów. Brnęła w to coraz bardziej, nie widząc
znikąd pomocy, wsparcia. Nie dziwię się, że w końcu załamała się psychicznie.
- W „Rewii” czytałem, że od
dawna nie była sprawna umysłowo, że miała coraz większe kłopoty z pamięcią, że
nie kojarzyła z kim rozmawia.
- Wykluczone. To stek wierutnych
bzdur. Pani Villas doskonale wiedziała z kim rozmawia i co na nią mówiono. Życzyłbym wszystkim takiej
pamięci jaką ona ma. Byłem nie tylko jej pianistą, nie tylko woziłem ją na
koncerty, ale uczestniczyłem w setkach różnych spraw, które załatwiała. We
wszystkich była doskonale zorientowana i wiedziała kto i po co dzwonił.
- Czy podejrzewa pan, że VV
padła ofiarą spisku, w wyniku którego ktoś celowo ją zatrzasnął w domu, aby
doprowadzić ją do skrajnego wyczerpania?
- Nie są jasne
okoliczności historii, która wydarzyła się w jej domu. Pani Violetta
powiedziała mi, że na pięć minut nie straciła świadomości i wszystko doskonale
pamięta od momentu, gdy wsiadła do karetki pogotowia ratunkowego.
-Dlaczego nie zadzwonił pan
przed świętami do Violetty Villas, nie zainteresował się w jakim jest stanie,
wreszcie nie zaprosił pan osoby samotnej do siebie?
- A dlaczego syn nie
zaprosił matki do siebie przez 8 lat!? Syn nie może zgłaszać takich pretensji
pod moim adresem. To szczyt chamstwa i bezczelności! Gdy ją zapraszałem w
poprzednich latach, mówiła, że Wigilię zawsze spędza w swoim domu. W tym roku
też składałem jej życzenia. Nie łatwo było się do niej dodzwonić. zawsze były z
tym problemy. Do Lewina mam 130 km, a jej rodzina na miejscu ma 300 metrów.
Dlaczego oni nie zainteresowali się swoją krewną?
-Gdzie wróci Violetta Villas,
gdy opuści szpital?
- Najpierw wyślemy panią Villas
tam, gdzie będzie mogła odpocząć po tych wszystkich zdarzeniach. Wiadomość o zabraniu
zwierząt przyjęła z ulgą, bo spodziewała się tego.
- A może przyjmie pan ją do
swojego domu?
- Mieszkam z rodziną w
trzypokojowym mieszkaniu we Wrocławiu. Nie mam warunków na takiego gościa. W
przyszłości może mieszkać w swoim domu po remoncie, może go także sprzedać i
kupić mniejszy domek.
- Wierzy pan w to, że jakiś
zamożny Holender chce od niej kupić ziemię za dwa miliony złotych?
-Wierzę w kogoś, kto chce kupić
tę ziemię w malowniczej kotlinie kłodzkiej i że jest ona (wraz z ziemią) warta
około miliona złotych.
Dwa dni po tej rozmowie i na
drugi dzień po rozprawie sadowej w szpitalu.
- Violetta Villas nie opuściła
szpitala, sama podpisała zgodę na dalszy w nim pobyt. To pana zaskoczyło?
- Villas podjęła dobrą decyzję.
Ale nieprawdą jest, że to syn namówił ją do pozostania w szpitalu. Mecenas
powiedział nam, że ona w ogóle nie chciała rozmawiać z synem. Doszło do
słownych utarczek między nimi. Dowiedzieliśmy się, że pan Gospodarek jest
ostatnią osobą, której rad ona by posłuchała w jakiekolwiek sprawie. Słyszał
pan w telewizji jak powiedział, że po wyjściu matki ze szpitala, zaopiekuje się
nią? Ta deklaracja mocno rozbawiła dziennikarzy i nas. Chce pan wiedzieć
-dlaczego Villas zdecydowała się pozostać w szpitalu?
- Dlaczego?
- Gdyby to sąd zadecydował o jej
pozostaniu w szpitalu, to przebywałaby tam minimum trzy miesiące, a jeżeli
została na własną prośbę, to może wyjść w każdej chwili, a postępowanie sądowe
zostaje umorzone. Jeżeli ordynator nie zdecyduje się wypuścić chorej ze
szpitala w ciągu 30 dni, to sąd ponownie powołuje biegłych i bada sprawę.
Mecenas nie przewiduje, żeby przebywała tam dłużej niż dwa -trzy tygodnie. To
on podpowiedział jej co ma robić.
- Powstaje teraz zasadnicze
pytanie - co będzie dalej z Violettą Villas?
- Nie może na razie wrócić do
zimnego, brudnego, smutnego domu. Przez miesiąc, dwa, musi odpoczywać w
cywilizowanych warunkach. Wojewódzki Szpital dla Nerwowo i Psychicznie Chorych
w Stroniu Śląskim przypomina więzienie w Alkatraz. Jest w nim szaro, buro,
przygnębiająco. Gdyby tam zamknąć zdrowego człowieka, to zapewne wyszedłby z
depresją. Przygnębiający widok.
- A może jej nowe życie
zorganizuje syn?
- Deklaracje syna są bez
pokrycia. Z wypowiedzi artystki wynika, że nie chce, żeby syn się nią zajmował
w jakimkolwiek kontekście.
- Wróci na estradę?
- Chce dalej koncertować.
Obchodzi w tym roku jubileusz 45 lecia działalności estradowej. Planowany był
jej benefis w telewizji.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
Izolowała się od ludzi i
świata. Zerwała kontakty z rodziną. Powoli staczała się na dno.
Co dalej z Violettą Villas?
wielka gwiazda nadal w
szpitalu psychiatrycznym
Violetta Villas (w szpitalu
zarejestrowana jako Czesława Gospodarek) leży w maleńkim szpitalnym pokoiku na
żelaznym łóżku, przy którym stoi żelazna szafka. Nielicznych gości (syn,
adwokat) przyjmuje w pokoju widzeń, podobnym jak w więzieniu. Wtedy jest
ucharakteryzowana, ubrana w czarną pelerynę, która skutecznie kryje to, co ma
na sobie. W niej wystąpiła przed sądem rodzinnym, który posiedzenie w jej
sprawie zwołał w szpitalu psychiatrycznym. Fani przysyłają jej czekoladki, ale
ona poprosiła syna, żeby kupił jej kawałek kiełbasy i musztardę. Są już wyniki
badań psychiatrycznych i jest decyzja chorej, że nadal pozostanie w szpitalu.
Jednak, jak mówią wtajemniczeni, do specjalistycznego szpitala trafiła bardzo
późno (tuż przed 70 rokiem życia!), więc leczenie może być bardzo długie i mało
efektywne.
Rozmawiam z jej najbliższymi
(jedynym synem i synową), z ponoć wierną pokojówką i garderobianą, z muzykiem z
jej dwuosobowego zespołu.
Rysuje się nieznany ogółowi
obraz Violetty Villas vel Czesławy Gospodarek, osoby o dwoistej naturze, bardzo
skomplikowanej osobowości i talencie, jaki zdarza się raz na 100 lat.
Pomoc nadeszła w ostatniej chwili” - mówi Krzysztof Gospodarek (syn Violetty Villas)
Pomoc nadeszła w ostatniej chwili” - mówi Krzysztof Gospodarek (syn Violetty Villas)
-Podobno był pan dzieckiem
niechcianym?
- Skąd pan to wie? Ja nic na ten
temat nie wiem.
-Violetta Villas nie
traktowała pana tak jak inne kochające matki swoje dzieci ...
- Była bardzo zajęta swoją
krajową i amerykańską karierą, ale były okresy w których bardzo się mną
interesowała, dużo dla mnie robiła. Była między nami silna więź, która pewnego
dnia przestała istnieć.
- Aż w końcu wyrzekła się
pana?
- Doszło nawet i do tego. Siedem
lat temu pojechałem do niej z synem. Były święta wielkanocne. Mieliśmy ze sobą
koszyczek ze święconką, chcieliśmy złożyć życzenia. Ale przed dom wyszła jej
pomoc domowa Elżbieta Budzyńska i poinformowała, że matka nie chce mnie znać,
nie życzy sobie żadnych kontaktów. Spojrzałem w okno i zauważyłem, że stała za
firanką i zimnym wzrokiem oglądała tę scenę przed furtką.
- Wyobrażam sobie jak musiał
się pan wtedy czuć?
- Czułem się potwornie,
zostawiłem koszyczek i zgodnie z życzeniem matki, nie kontaktowałem się z nią
więcej.
- Czy pan domyślał się
-dlaczego to zrobiła?
- Miała do mnie pretensje, że nie
zgadzam się na jej pomysły, że nie wierzę we wszystko co mówi, że mam swoje
zdanie i pragnę mieć swój własny świat. Matka żądała ode mnie bezwzględnego
podporządkowania się we wszystkich jej szaleństwach, a ja nie mogłem się na to
zgodzić.
-Zapewne nadal trwalibyście w
zacietrzewieniu, gdyby nie dramat, który rozegrał się 29 grudnia?
- Kiedy dowiedziałem się, że
matkę zabrało pogotowie ratunkowe, natychmiast postanowiłem działać. Pojechałem
do Lewina i tam dowiedziałem się jak wyglądało
jej życie, bo moje dotychczasowe informacje były zbyt powierzchowne. To,
co zastałem na miejscu było czymś nie do opisania.
- Gdyby pomoc nie nadeszła, to
zostałby pan sierotą, tym bardziej, że z ojcem nie miał pan żadnego kontaktu?
-Pomoc nadeszła w ostatniej
chwili od wujka, na widok którego matka wpadała we wściekłość, bo nie znosiła
męża swojej siostry Wandy. To paradoksalne, że pomoc przyszła nie od tych,
którzy uważają się za jej przyjaciół, lecz od tych, których ona uważa za swoich
wrogów.
- Czy pan wie, co było
przyczyną załamania psychicznego matki?
- Domyślam się, że sytuacja w jakiej się
znalazła. Matka miała obok bliską rodzinę, ale nie chciała od niej pomocy, nie
utrzymywała z nią żadnych kontaktów.
- Jej
współpracownicy-przyjaciele mówią, że niejasne są okoliczności historii, która
wydarzyła się w jej domu. Dla pana też są niejasne?
- Dla mnie i lekarzy są one
jasne, więcej powiedzieć nie mogę.
- Tylko kilka osób zna wyniki
przeprowadzonych badań i ekspertyzę lekarzy, pan też ją zna.
-Tak i mogę powiedzieć tylko
tyle, że jeszcze przez jakiś czas powinna pozostać pod ich opieką. Dlatego
bardzo mnie dziwi, że ludzie nazywający się jej przyjaciółmi, chcą moją matkę
na siłę wyciągnąć ze szpitala i umieścić z powrotem w domu, w którym nie da się
już mieszkać.
- Przyjaciele Violetty Villas
mówią, że ona nie chciała z panem rozmawiać?
-To nieprawda. Wyraziła życzenie
spotkania się ze mną i nasze przywitanie się po latach było miłe i serdeczne.
- Nie doszło później do
słownych utarczek między wami?
- Doszło podczas drugiego
spotkania.
- Jaki był powód?
- Mama miała pretensje, że nie
wierzę w podaną przez nią wersję obecnych zdarzeń, że uwierzyłem w to, że ona
się mnie wyrzekła itp. sprawy sprzed
lat.
- Gdy matka wyjdzie ze
szpitala, zaopiekuje się pan nią?
- Chcę się nią zaopiekować, bo
widzę, że nie ma nikogo, kto by się nią
zajął. Sytuacja w jej domu jest
krytyczna. To zdewastowana ruina. Mama nie ma pieniędzy na remont i na to, żeby
żyć godnie. Emerytura, którą dla niej uzyskałem jest tak niska, że nie byłaby w
stanie utrzymać siebie, gdyby powróciła do tego domu.
-Współpracownicy planują
wysłać pana mamę na długi, relaksujący wypoczynek. Nie wiedział pan o tym?
- Nic na ten temat nie wiem, mama
też o tym nie wspominała. Mamie obecnie nie jest potrzebny wypoczynek tylko
lekarz i spokój.
-Podobno matka nie chce, żeby
to pan się nią zajmował w jakimkolwiek kontekście?
- Myślę, że mama po przemyśleniu
sprawy, dojdzie do wniosku, że pobyt w szpitalu był dla jej dobra, a nie
przeciwko niej.
- Jej pomoc domowa prosiła,
żebym zapytał pana, co matka powiedziała do pana w szpitalu?
-Były to słowa przykre, więc nie
będę ich publicznie powtarzał. Powiem tylko, że dotyczyły mojej osoby i mojej
postawy w szpitalu.
-?
- Z tego, co zobaczyłem, co
dowiedziałem się z rozmowy z mamą, doszedłem do wniosku, że ona w tym szpitalu
jeszcze powinna być.
- Co więc może powstać?
- Błędne koło. Spróbuję odwołać
się do jej licznych fanów, żeby pomogli.
- Zastanawiam się - czy ona
rzeczywiście kochała swoje zwierzęta, bo przecież stworzyła dla nich obóz
koncentracyjny?
- Miłość może być również
krzywdząca i może powodować nieszczęście. Myślę, że ona nie miała świadomości,
że zwierzęta strasznie się męczą, bo
wtedy pozwoliłaby na ich przeniesienie dwa lata temu do innych schronisk. Akcję
wywożenia zwierząt przerwała wtedy Elżbieta Budzyńska.
-Kim była w życiu pana matki
Elżbieta Budzyńska?
-Była jej złym duchem,
pochlebiała jej fałszywie, zgadzała się na wszystko, co potęgowało to, co się
teraz stało. Przy okazji dowiedziałem się w Lewinie, że odsuwała całą rodzinę
od mojej matki.
„ Była manipulowana, osaczona
i skrzywdzona” -mówi Małgorzata Gospodarek (synowa Violetty Villas)
-W jakich stosunkach
pozostawała pani ze swoją teściową?
- Kiedyś byłyśmy sobie bliskie,
lubiłyśmy się, ale bałam się jej zmiennych nastrojów, depresji, które
przejawiały się w różny sposób. Mieszkaliśmy razem i byliśmy normalną rodziną.
Gdy się wyprowadziliśmy z jej domu, wszystko zaczęło iść w złym kierunku.
Osaczyli ją niewłaściwi ludzie, a ona była bardzo podatna na pochlebstwa.
Rozszarpali ją pseudo przyjaciele i ci, którzy zarabiali na niej pieniądze.
-Mijały lata. Kariera Violetty
Villas załamywała się co pewien czas. Czy pani, mąż i syn towarzyszyliście jej
w trudnych momentach?
- Jej kariera załamała się na
początku lat 70-tych, w momencie powrotu ze Stanów Zjednoczonych. Nie sposób
było wytrzymać i zaakceptować oraz wytrwać w tym stanie w jaki popadała. Nie
mogliśmy już razem żyć i żeby nie zwariować, trzeba było iść swoją drogą.
-Czy ona kochała swojego
jedynego syna?
- Jeżeli go kochała, to
jednocześnie bardzo go raniła. Ona cierpiała, ale on cierpiał znacznie bardziej
patrząc na to, co się z nią dzieje.
- Co było zasadniczym powodem
niemożności ich porozumienia się?
- Trzeba było absolutnie
podporządkować się jej fanaberiom, wizjom, które nie zawsze miały odniesienie
do rzeczywistości i posunięciom, a w ocenie mojego męża były fatalnymi. On nie
akceptował wielu rozwiązań, które ona forsowała na siłę. Od początku walczył ze
sforą psów, która przy niej była, przeczuwając, że to ją kiedyś zgubi. Był
przekonany, że ze zwierzętami trzeba się było rozstać już dawno i organizował
przeniesienie ich do schroniska, ale ona wycofywała się w ostatniej chwili i
kończyło się awanturami.
- Dzisiaj pani teściowa jest w
szpitalu psychiatrycznym. Czy to był dla niej jedyny ratunek?
-Jedyny! To była ostateczność.
Izolowała się od całego świata, zerwała kontakty z rodziną. Powoli staczała się
na dno. Do tego była manipulowana i podjudzana w niski, prymitywny sposób. Była
osaczona i bardzo skrzywdzona, także lukami w naszym prawie
- Co będzie najlepsze dla
Violetty Villas, gdy opuści szpital?
- Musi wyleczyć pierś, z której
wciąż jątrzy się krwiak. Jej najbliższa przyjaciółka załatwiła leczenie w
najlepszej warszawskiej klinie. Ale z
tego nie skorzystała. Obecne leczenie w szpitalu psychiatrycznym będzie długie.
Potrzebny jest spokój.
-Czy Violetta wróci do swojej
najbliższej rodziny?
- Jeżeli leczenie da dobre
skutki, to wróci i realnie oceni rzeczywistość. Dokona rzetelnego rozliczenia z
przeszłością. Musi też zerwać jakiekolwiek kontakty z Elżbietą Budzyńską, która
doprowadziła ją na skraj przepaści.
„Ja jestem baba- jędza z
rogami” -mówi Elżbieta Budzyńska (pomoc
domowa i powiernica Violetty Villas)
-To pani pilnuje
najsławniejszego obecnie domu w Polsce czyli bulwersującej wszystkich
„rezydencji” Violetty Villas?
- No cóż, nie ma Violetty, to
muszę tutaj siedzieć i czekać na nią.
- Musi pani być smutno, bo nie
ma właścicielki i jej 120 psów...
- Wróci moja pańciunia, wróci.
Jej synowi Krzysztofowi tylko się wydaje, że
zamknie matkę na dłużej w szpitalu lub jeszcze gdzieś tam... Może sobie
tylko pomarzyć.
- Jak pani się czuje w związku
z tym, co się stało i o czym mówi cała Polska i pisze cała prasa?
- Jestem bardzo zmęczona,
nie chcę niczego oglądać, słuchać i
czytać.
- Nie czyta pani prasy,
przecież piszą o pani?
-Nie czytam nic. Nic mnie to nie
obchodzi.
- Nie ogląda pani swoich zdjęć
w prasie?
- A niech tam robią mi zdjęcia.
Mnie tam wszystko wisi. Przyzwyczaiłam się do tego, zahartowałam, uodporniłam
się na wszelkie ataki. Dlatego niczego i nikogo się nie boję. Co mają mi
zrobić, niech mi zrobią i koniec. Czekam na to.
Dwa dni po pierwszej rozmowie z Elżbietą
Budzyńską
-Pańcia jednak nie wróciła do
domu. Postanowiła zostać w szpitalu. Czy ta decyzja pańci zaskoczyła panią?
- Wcale mnie nie zaskoczyła.
Bardzo dobrze zrobiła, bo dzięki temu w
każdej chwili może teraz wyjść ze szpitala.
- W szpitalu może być długo,
może jeszcze kilka tygodni. Czy będzie pani na nią czekała w tym strasznym,
zrujnowanym i opustoszałym domu?
-Będę czekała na swoją pańcię do
samego końca, bo ja jestem wierna i w dobrym i w złym. Zostanę przy pańci,
cokolwiek się z nią stanie.
-Najbliższa rodzina nie lubi
pani i oskarża o wszystko co najgorsze. Jak pani sadzi - dlaczego?
-Trudno, to ich sprawa. Niech
mają swoje zdanie na mój temat. Mają do tego prawo. Tylko gdzie oni byli, jak
Violetta przeżywała to, o czym wszyscy wiedzą. Gdzie byli!? Jak pani Violetta
wyjdzie ze szpitala to sama wszystko opowie.
- Wśród licznych zarzutów do
pani jest i ten, że kupowała pani swojej pańci alkohol i rozpijała ją?
- A co, Violetta chodziła po
ulicy pijana? Czy ktoś widział pijaną Violettę?
Nie wiedział pan, że ja też jestem cały czas pijana? Teraz też jestem
pijana. Niech sobie mówią co chcą. Nie będę się bronić. Będę czekać na
Violettę. Niech pan zapyta Krzysztofa Gospodarka, co mu matka wczoraj powiedziała.
Tylko niech powie prawdę.
- A co mu powiedziała?
- Nie będę mówić, niech sam powie
szczerą prawdę. Był przy tym sędzia, biegli. Słyszeli. To jest bardzo ważne i
bardzo pana proszę, żeby pan go o to zapytał.
- Rodzina zarzuca pani, że
chociaż była gospodynią w domu Violetty Villas, to doprowadziła do ogromnych
zaniedbań, niewyobrażalnego brudu w stopniu niespotykanym. Nie sprzątała pani
domu i obejścia?
- Ha, ha, wolne żarty. Ja byłam
na każde wezwanie pani Villas, kiedy mnie tylko potrzebowała, to przyjeżdżałam
i zawsze jej broniłam. Niech mnie obciążają. Laurek nie muszę zbierać. Czekam
tylko na pańciunię i jak wróci, to sobie wyjedziemy z Lewina. Odpoczniemy.
Będziemy wreszcie wolne. Nie ma przecież zwierząt. Ja nie chciałam tu
przyjeżdżać z Magdalenki, przyjechałam jako ostatnia. Powiedziałam pańci, że ja
tutaj mieszkać nie będę, bo mam swój dom, pracę i męża w Warszawie.
- A jednak pani przyjeżdżała
do Lewina?
- Owszem. Dopóki tutaj siedziałam
non stop, to wszystko jakoś szło łącznie z tym schroniskiem. Ja tylko tutaj
przyjeżdżałam, żeby pańci pomóc, ale mieszkać tu za nic nie chciałam. Kiedy
będzie potrzebowała mojej pomocy, to zawsze przyjadę, dopóki tylko będę żyła.
- Nie zrażało pani, że tutaj
jest tak strasznie, nie ma gazu, nie ma ogrzewania, prądu, obie łazienki
zdewastowane przez zwierzęta. Syf i mogiła - jak mówią!?
- Dupa blada, za przeproszeniem.
Teraz jest tutaj ciemno, ale palę sobie w piecu i mam ciepło. Nic mi się jakoś
nie dzieje. Szczury po mnie nie skaczą. Dziwne co?
- Ludzie mówią, że w tym domu
strasznie śmierdzi, cuchnie. Jak pani to wytrzymuje?
- Jakoś jeszcze nie zemdlałam z
tego smrodu. Śmiać mi się chce. Syn
przyszedł po 7 latach do matki i nie
mógł się z nią dogadać, a ja chociaż jestem osobą obcą i postronną, zawsze
umiałam. Podobno poróżnili się przez jakieś głupie pomówienia.
- Słyszałem, że gdy pani
Violetta wyjdzie ze szpitala, to razem gdzieś wyjedziecie?
-Na pewno wyjedziemy. Mamy już
nawet zaplanowane - gdzie. Są pewne grupy ludzi i firmy, które chcą nam pomóc.
Moja w tym głowa, żeby ten dom doprowadzić do porządku. Moja pańcia nie może
się niczym przejmować. Przecież ona jest normalna, tylko ktoś jej ten szpital
załatwił. Tylko ja wiem, czyja to sprawka.
- Czyja?
- Nie powiem. Po co mi sądy i tak
się to kiedyś wyjaśni. Ja jestem baba-jędza, to niech już nią pozostanę. Mogę
być nawet z rogami. Co mi tam. A jak! A co! Kończymy, bo muszę lecieć podłożyć
do pieca.
„Nie czyńmy z Villas wariatki
na siłę!”
mówi Maciej Kieres (pianista i
aranżer piosenek Violetty Villas, od 9 lat stale współpracujący z gwiazdą)
-Rodzina Violetty Villas,
zarzuca panu, że niepotrzebnie zakłóca wraz menadżerem terapię psychiatryczną, której artystka jest
poddawana w szpitalu?
-Ja przerywam terapię?
- Tak, to pan stał przed oknem
jej separatki i zakłócał spokój chorej?
- Z Violettą Villas rozmawialiśmy
z menadżerem Andrzejem Sikorą tylko raz. Było to na jej prośbę, żaden z nas nie
przerwał leczenia, ponieważ nie było przesłanek ku temu, że jest chora. Teraz
pani Violetta ma prawnika, który posiada pełnomocnictwo do jej reprezentowania.
Pani Villas ma prawo do obrony. Przeciwko niej wystąpiła rodzina i uruchomiła
szpital psychiatryczny, prokuraturę, sąd, policję, pogotowie ratunkowe, wójta,
starostę, służby weterynaryjne, więc ma prawo do obrony, do adwokata, aby w tak
wielkiej zadymie nie stać się osobą pokrzywdzoną. Dowiedzieliśmy się, że syn
chce wystąpić do sądu z wnioskiem o ubezwłasnowolnienie matki, na co się nie możemy zgodzić, bo to jest krok
ostateczny i nieodwracalny w sensie prawnym.
- Ale przyzna pan, że obecna
terapia w szpitalu psychiatrycznym jest dla Villas wybawieniem.
- Chcemy, żeby jej leczenie
odbywało się tylko w takim zakresie w jakim jest to konieczne, a nie żeby ją
ubezwłasnowolniać i do końca życia zamykać w „Wariatkowie”. Nie czyńmy z niej na siłę wariatki, na to
zawsze jest czas.
- Domyśla się pan, co mogło
być powodem załamania psychicznego gwiazdy?
-Miała problemy finansowe,
rodzinne. Była samotna w dużym domu. Nie miała sił fizycznych i psychicznych,
żeby zajmować się tak dużą ilością psów. Brnęła w to coraz bardziej, nie widząc
znikąd pomocy, wsparcia. Nie dziwię się, że w końcu załamała się psychicznie.
- W „Rewii” czytałem, że od
dawna nie była sprawna umysłowo, że miała coraz większe kłopoty z pamięcią, że
nie kojarzyła z kim rozmawia.
- Wykluczone. To stek wierutnych
bzdur. Pani Villas doskonale wiedziała z kim rozmawia i co na nią mówiono. Życzyłbym wszystkim takiej
pamięci jaką ona ma. Byłem nie tylko jej pianistą, nie tylko woziłem ją na
koncerty, ale uczestniczyłem w setkach różnych spraw, które załatwiała. We
wszystkich była doskonale zorientowana i wiedziała kto i po co dzwonił.
- Czy podejrzewa pan, że VV
padła ofiarą spisku, w wyniku którego ktoś celowo ją zatrzasnął w domu, aby
doprowadzić ją do skrajnego wyczerpania?
- Nie są jasne
okoliczności historii, która wydarzyła się w jej domu. Pani Violetta
powiedziała mi, że na pięć minut nie straciła świadomości i wszystko doskonale
pamięta od momentu, gdy wsiadła do karetki pogotowia ratunkowego.
-Dlaczego nie zadzwonił pan
przed świętami do Violetty Villas, nie zainteresował się w jakim jest stanie,
wreszcie nie zaprosił pan osoby samotnej do siebie?
- A dlaczego syn nie
zaprosił matki do siebie przez 8 lat!? Syn nie może zgłaszać takich pretensji
pod moim adresem. To szczyt chamstwa i bezczelności! Gdy ją zapraszałem w
poprzednich latach, mówiła, że Wigilię zawsze spędza w swoim domu. W tym roku
też składałem jej życzenia. Nie łatwo było się do niej dodzwonić. zawsze były z
tym problemy. Do Lewina mam 130 km, a jej rodzina na miejscu ma 300 metrów.
Dlaczego oni nie zainteresowali się swoją krewną?
-Gdzie wróci Violetta Villas,
gdy opuści szpital?
- Najpierw wyślemy panią Villas
tam, gdzie będzie mogła odpocząć po tych wszystkich zdarzeniach. Wiadomość o zabraniu
zwierząt przyjęła z ulgą, bo spodziewała się tego.
- A może przyjmie pan ją do
swojego domu?
- Mieszkam z rodziną w
trzypokojowym mieszkaniu we Wrocławiu. Nie mam warunków na takiego gościa. W
przyszłości może mieszkać w swoim domu po remoncie, może go także sprzedać i
kupić mniejszy domek.
- Wierzy pan w to, że jakiś
zamożny Holender chce od niej kupić ziemię za dwa miliony złotych?
-Wierzę w kogoś, kto chce kupić
tę ziemię w malowniczej kotlinie kłodzkiej i że jest ona (wraz z ziemią) warta
około miliona złotych.
Dwa dni po tej rozmowie i na
drugi dzień po rozprawie sadowej w szpitalu.
- Violetta Villas nie opuściła
szpitala, sama podpisała zgodę na dalszy w nim pobyt. To pana zaskoczyło?
- Villas podjęła dobrą decyzję.
Ale nieprawdą jest, że to syn namówił ją do pozostania w szpitalu. Mecenas
powiedział nam, że ona w ogóle nie chciała rozmawiać z synem. Doszło do
słownych utarczek między nimi. Dowiedzieliśmy się, że pan Gospodarek jest
ostatnią osobą, której rad ona by posłuchała w jakiekolwiek sprawie. Słyszał
pan w telewizji jak powiedział, że po wyjściu matki ze szpitala, zaopiekuje się
nią? Ta deklaracja mocno rozbawiła dziennikarzy i nas. Chce pan wiedzieć
-dlaczego Villas zdecydowała się pozostać w szpitalu?
- Dlaczego?
- Gdyby to sąd zadecydował o jej
pozostaniu w szpitalu, to przebywałaby tam minimum trzy miesiące, a jeżeli
została na własną prośbę, to może wyjść w każdej chwili, a postępowanie sądowe
zostaje umorzone. Jeżeli ordynator nie zdecyduje się wypuścić chorej ze
szpitala w ciągu 30 dni, to sąd ponownie powołuje biegłych i bada sprawę.
Mecenas nie przewiduje, żeby przebywała tam dłużej niż dwa -trzy tygodnie. To
on podpowiedział jej co ma robić.
- Powstaje teraz zasadnicze
pytanie - co będzie dalej z Violettą Villas?
- Nie może na razie wrócić do
zimnego, brudnego, smutnego domu. Przez miesiąc, dwa, musi odpoczywać w
cywilizowanych warunkach. Wojewódzki Szpital dla Nerwowo i Psychicznie Chorych
w Stroniu Śląskim przypomina więzienie w Alkatraz. Jest w nim szaro, buro,
przygnębiająco. Gdyby tam zamknąć zdrowego człowieka, to zapewne wyszedłby z
depresją. Przygnębiający widok.
- A może jej nowe życie
zorganizuje syn?
- Deklaracje syna są bez
pokrycia. Z wypowiedzi artystki wynika, że nie chce, żeby syn się nią zajmował
w jakimkolwiek kontekście.
- Wróci na estradę?
- Chce dalej koncertować.
Obchodzi w tym roku jubileusz 45 lecia działalności estradowej. Planowany był
jej benefis w telewizji.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
Dziewięć lat pracy z Villas
mówi Maciej Kieres (pianista i
aranżer piosenek Violetty Villas)
-Rodzina Violetty Villas,
zarzuca panu, że niepotrzebnie zakłóca wraz menadżerem terapię psychiatryczną, ktorej artystka jest
poddawana w szpitalu?
-Ja przerywam?
- Tak, to pan stoi przed oknem
jej separatki i zakloca jej spokoj?
- Z Violettą Villas rozmawialismy
z menadzerem Andrzejem Sikorą tylko raz.Było to na jej prośbę. żden z nas nie
przerwal leczenie, ponieważ nie ma przeslanek ku temu,ża jest chora. Pani
Violetta ma prawnika, który posiada pelnomocnictwo do jej reprezentowania. Pani
Villas ma prawo do obrony. Przeciwko niej ysąpila rodzina i uruchomila szpitale
psychiatryczne, prokurature, sad, plocję, pogotowie ratunkowe, wojta i staeosę,
slyzby weterynaryjne, więc ma prawo do obrony, do adwokata, aby w tak wielkiej
zadumie nie była osoba pokrzywdzoną.
- Pracouje pan z Violettą
Villas od 9 lat. Czy sprawiala pana panu wrazenie osby chorej psychicznie?
-Ależ skąd! Jeżeli miała
załamanie psychiczne niech ją leczą, niech wymyślą terapie. My nie wyciagamy na
siłe pani Violetty z e szpitala.Mecenas Zbigniew Świt zlozył doniesienie do
prokureatury, baby zbadala czy ten pobyt jest usankcjonowany prawnie.
Dochodzily nas pogloski,ze syn chciał wystąpić do sadu z wnioskiem o
ubezwlasnowolnienie Nillas, na co nie możemy się zgodzić. To bylby krok
ostasteczny i nieodrwacalny w sensie prawnym. Ale na razie nie ma żadnych
przesłanek medycznych ku temu.
-O pobycie Violety Villas w
szpitaslu psychiatrycznym jednak zadecydowal sąd.
-To rodzina tak twierdzi. Mecenas
ustalil,ze prez pierwszy tydzień pacjent może w takim szpitalu przebywać na
podstawie diagnozy lekarskiej. Po upływie tego czasu powinien zglosić się
sędzia i wydac postanowienie.
Powrotu Violetty Villas już nie będzie...
21 i 28 stycznia tego roku, w
dwuczęściowej publikacji, opisywałem horror na wzgórzu w Lewinie, którego
bohaterką była Violetta Villas (odnaleziona w stanie totalnego wyczerpania,
poraniona, brudna, ubrana w jakieś
szmaty). Pytałem „co dalej z Violettą Villas?”, która izolowała się od ludzi i
świata, zerwała kontakty z rodziną i powoli staczała się na dno. W efekcie
wylądowała w szpitalu psychiatrycznym, skąd przez zakratowane okno wołała „ratujcie
mnie! pomocy!” Leczenie miało być
długie. Zostało przerwane. W mediach oglądaliśmy dramatyczną próbę powrotu
wielkiej gwiazdy do świata muzyki, to miał być comeback, jakiego w rodzimym
show biznesie jeszcze nie odnotowano. Nowa płyta, nowe kreacje od Versace,
wielkie koncerty, jubileusz 45 lecia działalności artystycznej w telewizji.
Artystką opiekował się osobisty menadżer, poradami prawnymi wspierał mecenas,
nowa firma fonograficzna przygotowywała premierowy repertuar w nowoczesnym
stylu popowo- jazzowym.
Dzisiaj już wiemy, że powrotu Violetty Villas nie będzie. Ze współpracy zrezygnowali mecenas i menadżer, chociaż gwiazda twierdzi, że to ona dała im wypowiedzenia. Nowych nagrań mimo licznych prób nie zrealizowano. Stan psychiczny artystki znacznie się pogorszył, powróciły stany lękowe. Słynna piosenkarka znów jest w swoim zrujnowanym domu, nie nadającym się do zamieszkania(nie ma tam bieżącej wody, dopiero niedawno podłączono prąd, zerwane są tynki ze ścian, nie ma też ogrzewania). W miniony czwartek oglądaliśmy wstrząsający w wymowie reportaż interwencyjny z cyklu „Uwaga!” w Telewizji TVN. Jako biograf Violetty Villas (kilkadziesiąt publikacji prasowych, kilkanaście programów radiowych, kilka telewizyjnych) nie mogę pozostawać obojętny na to co widzę, słyszę i czytam. Postanowiłem porozmawiać z ludźmi, którzy w ciągu tych ostatnich 9 miesięcy byli obok niej, pracowali dla niej i najlepiej znają przyczyny ponownego załamania jednej z nielicznych naszych gwiazd estrady, które bliskie były zrobienia kariery światowej. W latach 70-tych VV tę karierę zaczynała robić w Ameryce.
Dzisiaj już wiemy, że powrotu Violetty Villas nie będzie. Ze współpracy zrezygnowali mecenas i menadżer, chociaż gwiazda twierdzi, że to ona dała im wypowiedzenia. Nowych nagrań mimo licznych prób nie zrealizowano. Stan psychiczny artystki znacznie się pogorszył, powróciły stany lękowe. Słynna piosenkarka znów jest w swoim zrujnowanym domu, nie nadającym się do zamieszkania(nie ma tam bieżącej wody, dopiero niedawno podłączono prąd, zerwane są tynki ze ścian, nie ma też ogrzewania). W miniony czwartek oglądaliśmy wstrząsający w wymowie reportaż interwencyjny z cyklu „Uwaga!” w Telewizji TVN. Jako biograf Violetty Villas (kilkadziesiąt publikacji prasowych, kilkanaście programów radiowych, kilka telewizyjnych) nie mogę pozostawać obojętny na to co widzę, słyszę i czytam. Postanowiłem porozmawiać z ludźmi, którzy w ciągu tych ostatnich 9 miesięcy byli obok niej, pracowali dla niej i najlepiej znają przyczyny ponownego załamania jednej z nielicznych naszych gwiazd estrady, które bliskie były zrobienia kariery światowej. W latach 70-tych VV tę karierę zaczynała robić w Ameryce.
Rozmowa z DOROTĄ PAWLAK,
reporterką TVN, autorką 6 reportaży o Violetcie
Villas
- Gratuluję reportażu, w
którym nareszcie pokazała pani nagą prawdę o Violetcie Villas. Dlaczego tak
późno?
- Dziękuję, ale dlaczego
nareszcie? Violettę Villas znam dopiero trzy lata, pan trzydzieści. Dziwię się,
że po tak długim czasie znajomości musi pan oglądać reportaże „Uwagi”, aby
poznać prawdę.
- Prawdę znałem dużo wcześniej,
ale programów telewizyjnych na ten temat wtedy nie było. Zauważyłem, że
poprzednie pani reportaże zawierały rozmaite przekłamania o obecnym życiu byłej
gwiazdy. Podobno to ich bohaterka wymuszała na pani, aby je stosowała, czyli
manipulowała panią?
- Violetta Villas nigdy nie
manipulowała mną, ale stawiała pewne warunki. Np. jeśli chodziło o „oprawę”
wywiadu. Pałac, Roll Roys, czerwone róże. Ona tak lubi pokazywać się na
zewnątrz. Takie kaprysy ma wiele gwiazd.
- Sądzi pani, że ludzie
uwierzyli w tę bajeczkę, że mieszka w pałacu i żyje jak królowa, gdy tymczasem
pomieszkiwała kątem w remontowanym
drugim domu mecenasa Zbigniewa Świta, który z litości ją tam umieścił?
- Rzeczywiście mówiła, że mieszka
w pałacu, ale twierdziła, że mieszka również w innym miejscu. Wtedy jeszcze nie
wiedziałam gdzie. Na pewno w pałacu spędzała niektóre weekendy.
- No tak, bo właściwie to była
bezdomna. A propos. Skąd miała nowe suknie, które z dumą pokazywała na
wieszaku?
- Zawsze widywałam ja w starych.
Nie sadzę, aby miała jakieś nowe.
- Gdzie naprawdę mieszkała?
- We wsi Grzędy.
- Była pani z ekipą w tym
domu?
- Próbowałam się tam dostać.
Chciałam Violetcie Villas wręczyć urodzinowy prezent, ale ona nie odbierała
telefonów i nie otworzyła drzwi.
- Jakie wrażenie zrobili na pani
mecenas Świt i menadżer Sikora, kiedy po raz pierwszy pani ich spotkała?
- Spotkałam się z nimi w Kłodzku,
kiedy Villas przebywała w szpitalu psychiatrycznym. Kilka godzin później
zabrali ją stamtąd. Nie mówili o swoich zamiarach. Potem moje wrażenie o tych
ludziach było coraz gorsze. Najważniejsze w rozmowach z nimi były pieniądze. To
oni chcieli mną manipulować, nie Violetta. Np. warunkiem nagrania wywiadu w
pałacu, miało być podpisanie przeze mnie oświadczenia, w którym obiecuję, że
program będzie pozytywny. Grozili karą miliona złotych. Zdębiałam. Po pierwsze
kwota była kosmiczna, po drugie, oni naprawdę wierzyli, że ja to podpiszę.
- A dwóch panów z firmy
fonograficznej „Phenomen Music Polska”, która zapowiadała wydanie nowej płyty
Villas?
- Nigdy ich nie poznałam. Mimo,
że wielokrotnie zapraszałam ich do udziału w programie, zawsze w ostatniej
chwili wypadały im jakieś nieoczekiwane
wyjazdy.
- Jak pani sadzi - dlaczego
poważni menadżerowie i profesjonalne firmy fonograficzne nie były
zainteresowane zainwestowaniem w Villas?
- Słyszałam o nieporozumieniach
we współpracy. Nie wszyscy potrafili uwierzyć w powodzenie projektów z Villas.
Nie znam innych powodów, bo wcześniej nie śledziłam losów tej artystki.
- Co było przyczyną załamania
i zniweczenia wszystkich planów związanych z powrotem do show biznesu?
- Myślę, że stan zdrowia, a także
nadzieje finansowe jej menadżerów, zawsze wielkie...
-Pani wierzyła w ich
powodzenie?
- Na pewno dobrze życzyłam
Violetcie Villas, lubię ją.
- I mimo wszystko wierzy pani
w powrót Villas?
- To wrażenie niestety gaśnie.
- Pani ostatni reportaż
wstrząsnął telewidzami. Wszyscy zastanawiają się - kto może pomóc Violetcie
Villas w jej obecnej bardzo dramatycznej sytuacji życiowej?
- Może środowisko artystyczne,
może bliscy, a może sama Violetta. Wie pan, nie rozumiem jednego, dlaczego
przez tyle lat, tyle osób patrzyło na upadek tej gwiazdy i nikt nie potrafił
jej pomóc. Myślę, że aby komuś pomoc, trzeba umieć wczuć się w sytuację, zdobyć
zaufanie takiej osoby i wiedzieć jak to zrobić. To nie udało się nikomu. Ale
wszystko jest możliwe. Ja byłam szczera wobec Violetty i udało mi się do niej
zbliżyć.
-Dzisiaj Villas jest właściwie skazana na towarzystwo
ludzi z marginesu, bo poza nimi, nie ma z nikim kontaktu. Jaki wpływ ma na nią
takie towarzystwo?
- W jej przekonaniu przebywanie
wśród nich, to nie skazanie, lecz wybór. Przecież poza nimi, nie ma nikogo,
komu chciałaby bezgranicznie zaufać.
- Na czym więc zdaniem pani
polega dramat życiowy Violetty Villas?
- Na strachu. To strach przed
światem i brak zaufania do ludzi. To nie bierze się znikąd. Nie chciałabym
rozwijać tego wątku, ale uważam, że jej dramat sięga bardzo młodych lat.
Musiała zostać skrzywdzona. Jej dalsze losy, to konsekwencja kruchej,
delikatnej osobowości i niebezpiecznego świata show biznesu. Nie poradziła
sobie z życiem osobistym, ani z karierą. Bardzo mi jej szkoda.
- Zapewne ma pani świadomość,
że jedynym ratunkiem jest w tym przypadku leczenie i szpital, na co chora nigdy
się nie zgodzi.
- Nie mnie oceniać jej stan
zdrowia.
- Co mówiła do pani Violetta,
gdy obejrzała w telewizji reportaż o sobie?
- Nie była zadowolona, że
rozmawiałam z jej synową.
- Wcześniej też miała pani od
niej telefony?
- Wiele, ale były to prywatne
rozmowy.
- Zamierza pani w przyszłości
nakręcić jeszcze jeden reportaż o tej gwieździe?
- Chciałabym z Violettą Villas
porozmawiać jeszcze o wielu rzeczach. To wymaga zdobycia jej ogromnego
zaufania. Obawiam się jednak, że po wywiadzie z panem zajmie to jeszcze sporo
czasu, bo Violetta Villas pana nie cierpi.
-Kiedyś mnie kochała. Do
dzisiaj zachowałem jej listy pełne uczucia i sympatii dla mnie. A panią za te
reportaże i wchodzenie w jej prywatne życie z pewnością nienawidzi.
„PANI VIOLETTO, OSTATNIE
DZWONY BIJĄ!”
Rozmowa z JAKUBEM MAJOCHEM, 23
letnim dyrektorem generalnym Phenomen
Music Polska, który wierzył w powrót
Violetty Villas i robił wszystko, żeby zakończył się sukcesem
- Zainwestował pan w Violettę
Villas mnóstwo pieniędzy, całą swoją energię i talent menadżerski, a tymczasem
ona pana oszukała, wręcz ośmieszyła, może nawet zrujnowała. Czy nadal ma pan
sentyment do tej kontrowersyjnej osoby?
- Mam straszny sentyment do tej
kobiety! Bardzo ją cenię i szanuję za to, co zrobiła w swojej długiej karierze.
W moich oczach i w oczach wielu fanów jest ikoną, obrazem namalowanym z wielką
starannością, którego mimo jego wielu wad nie można niszczyć. Nie uważam, żeby
Pani Villas ośmieszyła mnie czy naszą firmę. Media wielokrotnie donosiły o
chorobie psychicznej artystki. Może gdyby nie fakt, że przed podpisaniem
kontraktu byłem zapewniany o dobrym stanie zdrowia gwiazdy nie było by dziś
całej sprawy. Nie mówiono by o wielkim powrocie, nowej płycie, trasach
koncertowych, okładkach pism czy nowym wizerunku, który mieli projektować
osobiście Donatella Versace i Leszek Czajka.
- W mediach trwa nagonka na
jej byłego menadżera, doradcę prawnego, a teraz także na pana...
-
Myślę, że sprawa jest bardzo złożona. Widzę
wiele negatywnych elementów współpracy Violetty z Panem Sikorą i Świtem.
Najważniejszym z nich jest fakt, że pomogli Violetcie wyjść ze szpitala.
Tymczasem gwiazda powinna tam pozostać. Gdyby kontynuowała leczenie – kto
wie... być może na sklepowych półkach prezentowałaby się jej nowa płyta! Należy
jednak pamiętać, że to Ci panowie pomogli Violetcie wydostać się z dołka.
Uregulowali za gwiazdę wiele rachunków, sprawili, że mogła zamieszkać w godnych
warunkach.
-
Ale widział Pan reportaż interwencyjny Doroty
Pawlak w „Uwadze” TVN, dotyczący tych panów?
-
Tak, widziałem ten reportaż i dziwiłem się, jak
można było go zrobić opierając się wyłącznie na tym, co opowiada Violetta
Villas. Rzetelny dziennikarz musi wysłuchać obie strony. Pani Pawlak ma taśmy,
na których są zarejestrowane moje wypowiedzi w sprawie, ale ich nie
wykorzystała.
-
Dlaczego?
-
Nie wiem. Być może dlatego, że podczas naszych
rozmów rozmawialiśmy przede wszystkim o trudnościach w pracy z Violettą,
dzieliliśmy się przemyśleniami. Rozmawialiśmy wiele o jej złym stanie zdrowia.
Choroba psychiczna była zawsze dla Violetty tematem tabu. Jeśli chciałeś być w
gronie znajomych gwiazdy nie mogłeś nic o tym wspominać. Być może dlatego nie
użyto tych wypowiedzi w programie.
- Podobno za spotkanie z
Violettą Villas przed kamerą jej opiekunowie zażądali 8 tysięcy złotych?
-A w jaki sposób zarabia gwiazda?
Przede wszystkim twarzą. To nie tylko sprzedaż płyt czy koncerty, ale także
udział w programach telewizyjnych czy udzielanie wywiadów. Nie chciałbym
rozmawiać o sprawach finansowych, ale doskonale wiadomo, jak bardzo Violetta
Villas tych pieniędzy potrzebowała. Nie oceniałbym więc tego tak negatywnie.
- Z jakimi trudnościami
spotkał się pan rozpoczynając współpracę z Violettą Villas?
-
Z Violettą Villas nie chciał pracować żaden
muzyk, żaden stylista, fotograf. Z trudem udało się nam namówić cenionego muzyka,
żeby zajął się produkcją płyty gwiazdy. Na szczęście się zgodził. Większość
odmawiała. Dziś znam powody.
-
Jakie?
-
Może choćby to, że Violetta bardzo często
zmieniała zdanie. Utwory, które jednego dnia bardzo się jej podobały innym
razem były jej zdaniem złe. To z jednej strony. Z drugiej zaś niepewność
współpracy. Violetta potrafiła z dnia na dzień odwoływać sesje, nagrania.
Często nawet kiedy już przyjechała na miejsce, rezygnowała nie podając powodu.
- Ile pieniędzy zainwestowała
w gwiazdę pana firma Phenomen Music Polska?
- To oczywiście bardzo duże
kwoty. Nie chciałbym rozmawiać o szczegółach. Mimo zakończenia współpracy wiele
kosztów będziemy musieli jeszcze ponieść.
- Zapewne zdawał pan sobie
sprawę jako dyrektor generalny firmy, że podejmuje duże ryzyko?
-
Owszem, zdawałem sobie z tego sprawę. Uważałem
jednak, że warto. Skala głosu gwiazdy oraz jej możliwości sprawiały, że pośród
wielu produkcji Phenomen Music Polska, ta była moim „oczkiem w głowie”.
Osobiście kontaktowałem się z Violettą, osobiście oceniałem i akceptowałem
materiał muzyczny. Chciałem, żeby płyta była na możliwie najwyższym poziomie.
-
A okładka w „Machinie”? To też Pana zasługa?
-
O okładkach można by mówić wiele. Nie była to
jedyna zaplanowana dla Pani Villas okładka. Miała się ukazać na okładce
październikowego numeru „Pani”. Szkoda, że Violetta tego nie doceniała. Sesję
do „Machiny” odwołała na dzień przed planowanym terminem. Kolejnym razem
przyjechała dzień wcześniej, aby dobrze się przygotować. Mimo tego na sesję
spóźniła się siedem godzin.
-
Może
dlatego, że wieczorem się upiła w hotelu, bo ponoć rachunek na zamówiony przez
nią alkohol był astronomiczny!?
-
Rachunek za alkohol był na sumę ponad dwa
tysiące złotych. Do dzisiaj trzymam ksero tych rachunków.
- Czy pana firma wypowiedziała umowę o
współpracę Violetcie Villas?
-
Myślę, że zrobimy to jeszcze w tym tygodniu.
Codziennie prowadziliśmy długie rozmowy telefoniczne z gwiazdą. Chcieliśmy
upewnić się, że Violetta jest w stanie powrócić na scenę. Niestety – zmienność
nastrojów powoduje, że Violetta potrafi codziennie zmieniać swoje zdanie. Nie
możemy tego zaakceptować. Dlatego jesteśmy zmuszeni podziękować Pani Villas za
współpracę.
-
Zmieniała zdanie?
-
Po reportażu, który ukazał się w programie
Superwizjer TVP, zatelefonowała do mnie Violetta i wołała o pomoc, mówiąc, że
menadżer Sikora i mecenas Świt związali ją i trzymają w piwnicy i jeść nie
dają. Udałem, że w to wierzę i chciałem natychmiast przyjechać do niej, mówiąc,
że będę za 5 godzin. Na to pani Violetta: „za pięć godzin nie, niech pan
przyjedzie za dwa dni”.
- Pojechał pan za dwa dni?
- Pojechałem i co widzę. Na
spotkanie pani Violetta zaprosiła mecenasa Świta, menadżera Sikorę i opowiadała
przy nich jaka jest szczęśliwa w ich towarzystwie, jak ma dobrze. O swojej
współpracy z Violettą Villas mógłbym napisać książkę. To dzięki mnie wymówiła w
końcu pełnomocnictwo mecenasowi Zbigniewowi Świtowi, wypowiedziała umowę
Andrzejowi Sikorze. Wtedy upoważniła na piśmie mnie i moją firmę do
reprezentowania jej interesów.
- I w ten sposób został pan
nowym menadżerem legendarnej gwiazdy.
- Nie zgodziłem się na taką rolę,
bo nie chciałem przeżyć tego samego co przeżyli z nią panowie Świt i Sikora.
Gdy „FAKT” napisał, że Phenomen Music Polska rozwiązał umowę z Violettą Villas
(a nie rozwiązał), Villas zadzwoniła do mnie, wyzwała od najgorszych, a w
finale krzyku powiedziała, że jestem „świnią z brudnym ryjem”.
- W ten sposób podziękowała
panu za to wszystko, co dla niej przez 5 miesięcy robił.
- Zobaczyłem na co ją naprawdę
stać. To, że dziś ma wyprostowaną sytuację prawną, wypowiedziane pełnomocnictwa
i wadliwe umowy to zasługa prawników Phenomen Music. Starałem się jej bardzo
pomóc. Nie mam jednak żalu. Wiem, że jest poważnie chora i myślę, że nie należy
w tym przypadku mówić o niej źle.
- Media podały, że
pełnomocnicy Świt i Sikora dysponowali jej rachunkiem.
- To był rachunek Zbigniewa
Świta, do którego Villas została jedynie upoważniona. Otrzymała z banku kartę,
którą mogła się posługiwać w obrębie tego rachunku. Dowiedziałem się o tym w
sierpniu, kiedy podczas spotkania pokazała mi wyciąg z konta. Gdy „Fakt”
wypłacił jej wynagrodzenie za kilka
odcinków jej pamiętników, nie mogła pobierać tych pieniędzy, bo nie potrafiła
posługiwać się kartą. Później pan Świt zabrał jej tą kartę i sam wybierał z
niej po tysiąc złotych. Violetta twierdzi, że tych pieniędzy nie widziała, a
jej pomoc domowa Elżbieta Budzyńska to
potwierdza. Jaka jest prawda - nie wiem. Myślę, że Pan Świt jako adwokat
pobierał stosowne pokwitowania przekazując jej te pieniądze. Dziś trudno
uwierzyć mi w jakiekolwiek słowa Violetty.
- Jakie jest pana zdanie na
temat Elżbiety Budzyńskiej?
- Niestety negatywne. Ta pani
jest przy Violetcie tylko wtedy, gdy ma pieniądze. Gdy trzy tygodnie temu,
byłem u pani Villas w Lewinie, zapytała mnie o lukratywność kontraktu, który
był podpisany przez pełnomocnika. To były dla niej bardzo ważne informacje, na
których bardzo jej zależało.
- Naprawdę liczył pan, że
zarobi duże pieniądze na byłej, dzisiaj
blisko 70-letniej gwieździe, która od dawna nie ma już dawnego wspaniałego
głosu?
-
Liczyłem na to, że Violetta Villas, która
osiągnęła dno, będzie miała ogromną mobilizację do tego, żeby ponownie osiągnąć
szczyty. Zawsze mówiłem do niej” Pani Violetto, ostatnie dzwony biją!” Niestety,
chyba już wybiły godzinę powrotu, którą Violetta przegapiła.
-
Mówi Pan o nagraniu płyty?
-
Tak, to było dla nas bardzo ważne.
Postanowiliśmy, że jej nowy repertuar będzie zupełnie nowy. Przygotowywaliśmy
popowo-jazzowy repertuar(14 piosenek), w którym odnalazłaby się na nowo i
zainteresowała nim zarówno młodych jak i starszych odbiorców. Zamówienia na
płytę, które spływały choćby od Polonii w Stanach Zjednoczonych oraz prognozy
sprzedaży na polskim rynku przyniosły by Villas fortunę. Już w pierwszych miesiącach
po wydaniu płyty mogła się spodziewać kilkuset tysięcy dochodu.
- Czy to prawda, że zamówił
pan dla niej kreacje u Versace?
- To prawda. Miały być cztery
kreacje. Dwie uszyte specjalnie dla niej przez Donatelę Versace, a dwie wybrane
z najnowszej kolekcji, skrojone dla niej na miarę. Przygotowaliśmy całą wyprawę
do Mediolanu. Wraz z Violettą Villas miały lecieć media, które się
akredytowały. Odwołaliśmy wszystko, bo obawialiśmy się, że zarezerwujemy 30
biletów na samolot, a tuż przed odlotem
okaże się, że ona nie poleci. Villas nigdy nie podaje powodów, mówiąc, że albo
są bardzo ważne, albo ma wysokie ciśnienie.
-Zainwestował pan w Villas
spore pieniądze. W jaki sposób zamierza je odzyskać?
-
Dziś nie myślimy o tej sprawie. Chcemy na
spokojnie zakończyć współpracę z Panią Villas. Niestety jestem przekonany, że
gwieździe już nigdy nie uda się powrócić na rynek. Myślę, że po tym wszystkim
co spotkało Violettę i jej współpracowników, należałoby się zastanowić w jaki
sposób można Violetcie pomóc. Nie planujemy pozywania gwiazdy do sądu.
Poniesione przez nas koszty, choć wielkie, mają dla nas o wiele mniejszą
wartość niż dla samej artystki. Myślę, że w tak trudnej sytuacji nie powinno
się podnosić ręki na Violettę.
- A kto podpisał z wami umowę
na te płytę?
- Mecenas Zbigniew Świt, który
posiadał wymagane przez nas pełnomocnictwa.
- Mecenas Świt i menadżer
Andrzej Sikora twierdzą, że obecny kryzysowy stan Violetty Villas to wina
„Phenomen Music Polska, która chce wykorzystać finansowo gwiazdę.
- Phenomen Music nigdy nie miało
złych planów wobec Violetty. Istniejemy na rynku od pewnego czasu. Mamy na
swoim koncie wiele produkcji, którymi możemy się pochwalić. Płyta Violetty Villas była dla nas ogromnym
wyzwaniem i tak do tego podchodziliśmy. Cieszyliśmy się, że możemy jej pomóc w
wielkim, powrocie na scenę! Kiedy Violetta Villas po rozstaniu z mec. Świtem i
Panem Sikorą zaproponowała nam pisemnie sprawowanie opieki managerskiej
odmówiliśmy.
- Nie nabrał pan złych
podejrzeń, gdy Violetta mieszkając w Jastrowcu, potrafiła przez cały dzień nie
wychodzić z pokoju. Jedzenie stawiano więc
jej pod drzwiami...
- Tak, słyszałem o tym choćby od
producenta, którego wyznaczyliśmy do pracy z Panią Villas. To przykre i
zatrważające, ale niestety prawdziwe. Bywały dni, kiedy Violetta w ogóle nie
wychodziła ze swojego pokoju.
- Co w nim robiła?
- Nic szczególnego. Siedziała i
tępo patrzyła w ścianę.
-Czy wiedział pan o tym, że
Villas nagrała swoje dawne przeboje w nowych aranżacjach?
- Tak, słyszałem tę płytę i
stwierdziłem, że nie nadaje się do publikacji. Ma żenujący poziom pod każdym
względem i żadna firma zajmująca się profesjonalnie produkcją płyt, nie
zgodziłaby się na jej wydanie.
- Jakie wnioski nasuwają się
panu po tych wszystkich doświadczeniach?
- Mimo tak przykrych przeżyć ze
spotkania z Violettą Villas, nie wyciągam jeszcze żadnych wniosków. Myślę, że
wiele osób na Violetcie żerowało i w tym działaniu obarczali się na wzajem
złymi intencjami.
- Pan nie żerował?
- Nie, bo to ja pożyczałem
Violetcie Villas pieniądze, to ja doładowywałem jej telefon komórkowy, żeby
gdziekolwiek mogła dzwonić. Pomagałem, jak mogłem – przede wszystkim duchowo. W
ostatnim czasie rozmawialiśmy ze sobą codziennie. Jednodniowy brak kontaktu z
mojej strony był dla niej nie do wybaczenia. Chciała mieć ze mną stały kontakt.
Opowiadała o swoim powrocie, planach.
- Jak pan prognozuje, co
będzie dalej z Violettą Villas?
- Myślę, że niebawem o Violetcie
Villas wszyscy zapomną. Miała w tym roku pewną koniunkturę, którą stworzyły jej
media w momencie, gdy wychodziła ze szpitala. To była kampania reklamowa VV
warta miliony, a zrobiona za darmo. Teraz temat powoli się wyczerpuje. To, czy
uda się jej podnieść i godnie spędzić starość, zależy już tylko od niej samej i
chęci leczenia się!
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
Za tydzień kolejne rozmowy, nowe
fakty, sensacje, rewelacje.
To człowiek nie do
uratowania...
Upadek gwiazdy (2))
Violetta Villas wróciła ze wsi
Grzędy, gdzie ostatnio przebywała, do rudery w Lewinie Kłodzkim, w którą
przeobraziła dom swoich rodziców, wykupiony od rodzeństwa. Nieprawdą jest, że
mieszkała w pałacu. To była wielka mistyfikacja i manipulacja mediami
wynikająca z rozpaczliwej próby ratowania rozsypującego się wizerunku byłej
wielkiej gwiazdy polskiej piosenki. Tak naprawdę mieszkała w jednym pokoju
remontowanego drugiego domu swojego byłego prawnika Zbigniewa Świta. Odcięta od
ludzi i świata siedziała tam ze zmienionym numerem telefonu komórkowego niczym
w wieży. Maleńki pokoik z zakratowanym okienkiem w szpitalu psychiatrycznym
zamieniono na pokój z zamkniętymi drzwiami. Aby skontaktować się z Violettą
Villas trzeba było zapłacić niemałe
pieniądze. Zdecydowali się zapłacić: Telewizja TVN, gazeta Fakt i miesięcznik
„Machina”, które kreśliły bardziej lub mniej prawdziwy obraz byłej gwiazdy.
W programie „Uwaga!” raz
oglądaliśmy ją w wypożyczonym dla potrzeb wywiadu pałacu(z rozmowy nie wynikało nic konkretnego, jakieś banały,
dawne wspomnienia, chaos myślowy mocno podstarzałej, schorowanej kobiety),
innym razem nieudaną próbę powrotu do muzyki, a jeszcze innym - dramatyczne
warunki bytowe i niemożność wyrwania się
z matni, w którą na własne życzenie misternie się zaplątała przez kilka
ostatnich lat. W „Fakcie” kilka odcinków pamiętników z dawnych lat, o których
pisałem już wielokrotnie i znam je wręcz na pamięć. W „Machinie” była najbardziej udana próba
prawdziwego wizerunku gwiazdy, która chciała kiedyś wstąpić do klasztoru i jej
opowieść o ręce Jezusa, która wyciągnęła ją ze szpitala dla psychicznie chorych, a ona uczepiona pala chrystusowego,
krzyczała, że już nigdy nie wypuści go z rąk. Opowiadała jak zamknięta we
własnym domu(drzwi zaryglowane, w oknach kraty), wisiała z psami na kratach,
zjadała wraz z nimi śnieg i błagała Matkę Boską, Michała Archanioła z wojskiem
niebieskim, żeby ich uratowali. Oni spełnili te prośby i...umieścili w
zamkniętym szpitalu dla umysłowo chorych.
Teraz Violetta chce zostać świętą, jej wzorem jest Święta Faustyna. Żyje
tylko Panem Bogiem. Świat jej nie interesuje. Wie, że ma misję do spełnienia.
Violetta Villas twierdzi, że jest dobrym człowiekiem, ale ci co ją znają, twierdzą
inaczej. Dzisiaj opowiadają, ile krzywd im wyrządziła, jaki ból zadała, jakimi
wulgarnymi słowami wyzywała. To ma być kandydatka na świętą? -dziwią się byli
znajomi, przyjaciele i ludzie patrzący na jej wariactwa z boku. Oto co
powiedział mi jej były menadżer producent, zatrudniony przez „Phenomen Music
Polska”. Ponieważ ów 25 letni człowiek nie jest już pracownikiem tej firmy i
chce pozostać z daleka od show biznesu, prosił mnie o niepodawanie jego imienia
i nazwiska, jedynie do wiadomości redakcji.
To osoba szalenie efemeryczna
Rozmowa z menadżerem
producentem Violetty Villas
-Ile dni spędził pan w
towarzystwie Violetty Villas?
- Cztery dni, od rana do wieczora
i... po ostatnim dniu odechciało mi się jakichkolwiek dalszych kontaktów z tą
panią.
- Dlaczego?
- Zauważyłem, że współpraca z nią
nie ma żadnego sensu, bo w pani Villas nie było żadnej chęci działania, w tym
wypadku do nagrywania płyty. Była natomiast chęć tworzenia wizerunku zbolałej
gwiazdy, to interesowało ją najbardziej.
-Nie miał pan świadomości, że rozmawia z chorą
osobą i z planów firmy „Phenomen Music Polska” może nic nie wyjść?
-Pani Violetta w kontaktach z
ludźmi potrafi być przesympatyczna i wrażenie jakie odniosłem po pierwszym
spotkaniu było bardzo dobre. Później przekonałem się, że ona nie odstąpi od
wizerunku wykreowanego przed laty przez samą siebie, który ja uważam za wręcz
żałosny. Niebawem okazało się, że jest to osoba szalenie efemeryczna i wszystko
musi się toczyć wokół niej. Moim zdaniem powinna wycofać się z życia zawodowego,
wyremontować swój dom na wsi kłodzkiej i sama w nim zamieszkać. Sama, bo nikt
nie wytrzyma życia z nią lub obok niej.
- To pan załatwiał sprawy
związane z kreacjami dla Villas u Versace?
- Tak, ale szybko się wycofałem,
bo nie było konkretnej decyzji dyrektora Jakuba Majocha i samej Violetty
Villas.
- No to fatalnie zaczął pan
pracę w show biznesie?
- Strasznie! Dlatego prosiłbym
pana, żeby moje nazwisko nie padło w tym artykule, bo się wstydzę. Nie oglądam
programów telewizyjnych poświęconych pani Villas, bo jej osoba przestała mnie
interesować.
- Słyszał pan piosenki, które
miała nagrywać?
- Tak, to był bardzo ciekawy
repertuar popowo-jazzowy, była też piosenka cygańska, ale pani Villas nie chciała go śpiewać. Szkoda.
Violetta Villas nie ma przyjaciół,
nie ma wokół siebie ludzi chcących jej
pomóc zawodowo. Wszyscy odeszli. Wycofali się, bo nie wytrzymali. Jest skłócona
z rodziną, wyrzekła się jedynego syna, wnuczka i synowej. Nie ma już psów,
kotów i kóz. Został tylko jeden, najwierniejszy. Co stało się z tymi, które jej
zabrano? Poprosiłem o rozmowę inspektora „Animals”, Jerzego Harłacza
To człowiek nie do uratowania
Rozmowa z Jerzym Harłaczem
- Kiedy odebrał pan psy
Violetty Villas?
- Psy w ilości 72 sztuki zostały
odebrane z 5 na 6 stycznia tego roku.
- W jakim były stanie?
- Bardzo złym, zarówno
psychicznie jak fizycznie. Część była chora, zarobaczona, zapchlona, miała
egzemy skóry, biegunki...
- Jaki warunki mają obecnie?
- Dobre. Nareszcie nie są głodne, mają na czas podawaną karmę i każdy z
nich może najeść się do syta. Przedtem tego nie miały, musiały walczyć o
pokarm. Na początku mimo, że każdy z
nich miał swoją miskę, to nadal walczyły o pożywienie, jakby miało go nie starczyć.
- Jaką mają psychikę?
- Całkowicie zrujnowaną. Nie mają
prawidłowych relacji z człowiekiem. Tolerują naszych pracowników w momencie,
gdy dostają jedzenie. Ale gdy żywiciele przechodzą obok ich kojców, one ich
atakują. Są bardzo agresywne, ich psychika jest wypaczona.
- Czy będzie pan wytaczał Violetcie Villas sprawę sądową o znęcanie się nad zwierzętami,
ich degradację i o to, że w wyniku jej
zaniedbań wiele z nich straciło życie?
- Powinny to zrobić już dawno
organa samorządowe, powiatowe(lekarz weterynarii), a nie doprowadzać do stanu,
jakiego w Polsce w takim wymiarze jeszcze nie odnotowano.
-Jak prognozuje pan dalsze
życie Violetty Villas w Lewinie?
-Ta osoba potrzebuje
specjalistycznego leczenia i to długoterminowego. Ponieważ nadużywa alkoholu,
potrzebne jest leczenie odwykowe. Ona potrzebuje pomocy, ale jednocześnie ją
odrzuca. Na dłużej nie będzie tolerowała wokół siebie kogokolwiek, bo chociaż
czuje się przywódcą, to nie bardzo wie jak się w tej roli zachować i konflikty
z nią zawsze będą miały miejsce. To człowiek
nie do uratowania, chyba, że zajmą się tą panią wybitni specjaliści.
Chciała dopasować świat do
siebie
Rozmowa z Hanną i Antonim
Gucwińskimi
- Jak doniosły media, macie
państwo zająć się reaktywacją przytuliska dla psów i kotów Violetty Villas?
- Ależ skąd! My nie mamy ani
takich możliwości, ani siły, z ledwością starcza ich na opiekę dla naszego
domowego zwierzyńca w skład którego wchodzą: psy, koty, papużki i inne
zwierzęta przynoszone przez ludzi pod bramę naszego domu. Kiedy dowiedzieliśmy się o tym z prasy, byliśmy
bardzo zdziwieni i stwierdziliśmy raz jeszcze, że pani Villas(znamy ją
osobiście od dawna) jest ciągle osobą bardzo nieodpowiedzialną.
- Rozmawialiście z Villas na
ten temat?
- Dzwoniła i przepraszała,
ale po tej rozmowie wydawało się nam, że ona nie zna zupełnie naszych możliwości
i realiów życia.
-Czy widzicie szanse na jej
wyleczenie?
- Oczywiście. Jest osobą,
która potrzebuje miłości, wsparcia, pragnie się do kogoś przywiązać bez względu
na to, czy to będzie pies, kot czy człowiek. Violetta nie znosi samotności i
sama nie może udźwignąć ciężaru życia. Często w takich sytuacjach pomocą jest
ukochany pies. Ona chce być kochana i chce kochać.
- Zaskoczyła państwa ta smutna
historia byłej gwiazdy?
-
Nie, bo już wcześniej znaliśmy jej rozmaite historie życiowe. Chciała
dopasować świat do siebie, a nie siebie do świata i jego realiów. Tu tkwi cały
problem.
To jest koniec!
Rozmowa z Maciejem Kieresem,
pianistą, najbliższym współpracownikiem Violetty Villas
- Podobno atakowani przez
media panowie Świt i Sikora, chcieli jak najlepiej dla Violetty Villas?
- Oczywiście, przecież władowali
w nią mnóstwo pieniędzy. Miała wszystko! Mecenas Świt nawet wyremontował dla
Villas specjalnie drugie piętro w swoim drugim domu. Byłem i widziałem. Villas
była tą współpracą zachwycona. Gdy wróciła do niej Elżbieta Budzyńska, nagle
Villas coś się odwidziało i zaczęła opowiadać w prasie, że mecenas i menadżer
chcieli ją okraść i zabić, co jest śmieszne. Powiedziałem do niej: ”Niech się
pani nie ośmiesza, bo cała Polska się z pani śmieje.” Żeby kogoś można było
okraść, to on musi coś mieć, a tymczasem wszystko co miała pani Violetta po
wyjściu ze szpitala, pochodziło od mecenasa Świta. Gdy przestała brać tabletki
na uspokojenie(miała silną nerwicę), zaczęła wygłaszać bardzo dziwne opinie.
Tabloidy plotkarskie natychmiast to podchwyciły i sprawa stała się głośna.
- Dlaczego Voletta Villas tak
się zachowuje?
- Budzyńska pozostawała w
konflikcie z panem Świtem i nastawiła do niego bardzo źle Violettę Villas. Ona
wręcz chciała, żeby Villas się na niego pogniewała. Drugim powodem był stan
zdrowia psychicznego artystki. Ani jedno jej słowo nie jest prawdą. Mogła
uzbierać w ciągu 2-3 lat kilkaset tysięcy złotych i w ten sposób zapewniłaby
sobie godną emeryturę.
- A tymczasem?
- Wody nie miała(garnki były myte
w misce na podwórku), prądu nie miała, dom zrujnowany, w opłakanym stanie, w
nim nie da się mieszkać, tam nie ma żadnego wyposażenia. To jest koniec. Kto
będzie teraz chciał pomóc Violetcie Villas widząc co się stało? Nikt nie będzie
miał gwarancji, że nie powtórzy się obecna historia. Kolejne problemy już
czekają w kolejce. Piec jest zrujnowany, a za kilka miesięcy zaczną się
przymrozki. Pieniądze się powoli kończą.
- Pan już nie pomaga Violetcie
Villas?
- Wycofałem się z tego
wszystkiego, bo nie mogę mówić, że pani Villas ma rację, skoro jej nie ma. Kto
mi w cokolwiek uwierzy, jak ona mówi, że współpracownicy chcą ją zabić? To jest
niepoważne. Kto ją zaprosi na koncert, gdy nie ma żadnej gwarancji, że
przyjedzie?
- A firma fonograficzna
„Phenomen Music Polska”?
- Być może są w stanie wypromować
jakiś zespół rockowy w garażu, ale nie
Violettę Villas! To zadanie ich przerosło, o ile nie jest to sprawa
szyta grubymi nićmi.
- Tej firmie nie udało się
nagrać nowej płyty Violetty Villas, a panu?
- Od razu wątpiłem w powodzenie
tego przedsięwzięcia i jak się okazało miałem rację. Nowe piosenki, nowy styl
to mrzonki. Nagrałem płytę z dawnymi przebojami w nowej aranżacji. Bardzo się
natrudziłem przy tej pracy. To była orka na ugorze przez trzy miesiące. Nawet
przyzwoicie wyszła. Prawa do tej płyty
ma mecenas Świt, bo w nią zainwestował sporo pieniędzy.
- Villas zdaniem pana jest
chora psychicznie?
- Nie, ona ma silną nerwicę,
która wymaga przyjmowania leków. Te zostały odstawione. Wywaliłbym na zbity
pysk tę Budzyńską, którą Villas wyrzucała z wielkim hukiem, ale ona za każdym
razem wracała. To od niej pani Violetta nauczyła się drinkować. To ona
gospodarowała jej pieniędzmi, których nigdy nie starczało. To przez nią
skłóciła się z panami Świtem i Sikorą.
- A pieniądze? Ponoć pobierane
były przez nich z konta bez jej wiedzy?
- Z jakiego konta! Villas w życiu
nie miała konta bankowego. To panowie Świt i Sikora założyli jej konto w banku.
Jeżeli pobierali pieniądze z tego konta, to tylko na jej życzenie, bo nie
obrażając Villas, takiego tumana w sprawach finansowych i komputerowych jak
ona, świat nie widział. Przecież ona nie umiała nawet z bankomatu wypłacić
pieniędzy! Obliczyłem, że Świt wydał na Villas około 40 tysięcy złotych. Obaj
panowie kupili jej całą szafę ubrań, a na urodziny fortepian elektryczny Yamahy. Sam go przywoziłem do
domu we wsi Grzędy. Kosztował 7 tysięcy złotych. Ja przy tym wszystkim byłem,
widziałem jak mieszka, jaki był przepływ pieniędzy.
- Co teraz będzie z Villas?
- Ja nie odmówię pomocy, ale nie
mam takich możliwości jak mecenas Świt. Nie dajmy się wszyscy zwariować i
zapędzić w kozi róg, bo Villas ma
humory. To się musi wreszcie skończyć.
Ratujmy Violettę!
Jako ostatni zabierze głos jedyny
syn Czesławy Cieślak-Gospodarek vel Violetty Villas, Krzysztof Gospodarek.
- Czy pan i jego rodzina macie
kontakt z Violettą Villas?
- Nie mamy ze sobą jakichkolwiek
kontaktów na wyraźne życzenie mojej matki. Jedynym wyjątkiem było spotkanie w
szpitalu w styczniu tego roku.
- Pana matka znów jest w
bardzo niedobrej kondycji psychicznej i fizycznej. Zdana tylko na
kontrowersyjną pomoc domową w osobie Elżbiety Budzyńskiej, która ponoć ma na
nią zgubny wpływ, więc może by tak trzeba pojechać do niej całą rodziną?
- Gdyby nasz wyjazd do Lewina
mógł cokolwiek zmienić, zapewne byśmy tak zrobili. To jest bardzo poważna i
skomplikowana sprawa. Została zaprzepaszczona jak dotąd jedyna, a może ostatnia
szansa dla matki i dla nas. Zupełnie obcy ludzie, którzy nic o Violetcie Villas nie wiedzą, podstępnie przerwali leczenie,
obiecując złote góry. To, co widzimy dzisiaj jest konsekwencją przerwania
leczenia i obecnie nie można spodziewać się żadnej poprawy. Ludzie opiekujący
się matką wzięli na siebie wielką odpowiedzialność. Nie wiem, czy tego nie
rozumieją, czy po prostu są cyniczni?
- Czy ci ludzie są w stanie
zrobić remont kapitalny tak bardzo zrujnowanego domu?
- Nie wierzę w żaden remont.
Elżbieta Budzyńska przed kamerą sama przyznaje, że wszyscy żyją z pieniędzy
mojej matki. To chyba zbyt duży ciężar jak na jedną kobietę.
- Czy pana matka zdaje sobie
sprawę, w jakich strasznych, urągających godności człowieka warunkach mieszka?
- Matka przez swoją chorobę
niszczy siebie i wszystko wokół siebie, nie posiada też instynktu
samozachowawczego.
- Nie ma szans na to, aby mogła
żyć godnie?
- Aby mogła żyć godnie, musi mieć
odpowiednią opiekę, przede wszystkim lekarską i tu koło się zamyka. bo matka
nie chce się leczyć. Odrzuca to, co naprawdę mogłoby przynieść ratunek. Bez
takich decyzji nie da się nic zrobić. Wszystkie inne ruchy są zakłamaniem a nie
pomocą.
- Czym więc jest obecnie w jej
złożonej sytuacji bytowej dalszy pobyt w Lewinie?
- To, co czeka matkę w Lewinie to
wegetacja. Obecne otoczenie osacza ją w takim stopniu, że nawet mający obok
działkę mąż jej siostry nie może się zbliżyć. Nie mam wpływu na jej decyzje.
- Ratujmy Violettę Villas,
przecież ona na to zasługuje jako wielka artystka i jako pogubiony, chory
człowiek u progu starości!
- Piekło wybrukowane jest chęcią
dobrych uczynków. Ta maksyma odnosi się do tych wszystkich ludzi, którzy
otaczali i otaczają moją matkę. Wszyscy mieli podobno dobre chęci, a piekło
zostało, dla Violetty Villas.
- Kocha pan matkę, mimo
wszystko?
- Violetta Villas to moja matka i
zawsze będę życzył jej jak najlepiej. Odsunęła od siebie tych, którzy mówili
gorzką, ale prawdę. Zostali tylko ci, którzy schlebiali. Był czas, w którym
walczyłem, bardzo wiele mnie to kosztowało. Niestety, trafiałem nas coraz
bardziej rosnącą wrogość matki i całkowity brak zrozumienia. Nie mogłem
pogodzić się z degradacją jej samej i wszystkiego, co posiadała. To był kiedyś
zupełnie inny człowiek. Chciałbym, żeby ten człowiek mógł jeszcze kiedyś
powrócić. Ratujmy Violettę Villas, ale jak tego dokonać?
BOHDAN GADOMSKI
NINA ANDRYCZ
„Cale życie tak stałam
w ostrych światłach proscenium
boleśnie czuła, napięta
wstrzymująca ciężar tysiąca ludzkich
i nieludzkich spojrzeń, omotana w gorące
albo zimne oddechy
w piaskową burzę oklasków
w taksujące milczenie
w
głody lotu”
(„Całe życie”, wiersz Niny Andrycz)
31 stycznia 2014 roku, nad ranem,
podczas snu, w swoim warszawskim mieszkaniu w samym centrum Warszawy, zmarła
NINA ANDRYCZ, nazywana „królową sceny polskiej” z uwagi na całą galerię
królewskich ról, które grała w teatrze, w Teatrze Polskim w Warszawie. Byłem
zaprzyjaźniony z wielką aktorką, ostatnią heroiną naszego teatru, wraz z jej
odejściem zamknęła się epoka tego formatu postaci, chociaż już dużo wcześniej
nie zadbano o odpowiednie dla niej role, traktując za życia jako legendę, a nie
czynną aktorkę, którą chciała być i mogla nadal grać. Była uwielbiana przez
widzów starszego pokolenia i parodiowana przez młodych już 30 lat temu.
„Rzeczy zwyczajne bardzo mnie zdumiewają
i cieszą. Rzeczy zdumiewające są na scenie moim chlebem powszednim. Taki to
jest już los heroiny dramatycznej, która zresztą umie czasem zakpić z siebie samej”.
Znając
dosyć dobrze Andrycz, na podstawie tego, co widziałem i co z nią przeżyłem, nie
mogę uwierzyć w to, o czym pisze w swoim wierszu. Na jubileuszu 50-lecia pracy,
była upozowana na heroinę, mówiła wyuczony na pamięć własny tekst. Było
pompatycznie i smutno. Stare taśmy z zapisem ról jubilatki bardzo się zestarzały,
podobnie jak środki aktorskie, bo zmieniła się technika grania współczesnych
aktorów. I pewnie, dlatego nie oglądaliśmy Niny Andrycz na dużym i małym ekranie
w nowych rolach, nawet w rodzimym Teatrze Polskim grała jedną rolę na dwa-trzy
lata. Krytyk teatralny Krzysztof Pysiak
napisał o jej roli w sztuce „Karnawał” tak: „Oglądałem aktorkę z pewnym
poczuciem anachronizmu widowiska. Kreowana przez nią postać może być symboliczna
dla teatru, który już nie wróci, tak samo jak styl gry Niny Andrycz, zbyt
emocjonalny, zbyt wyrazisty, akcentujący stany duszy jej bohaterki, należy już
do przeszłości.”. Od tego czasu Nina Andrycz grała bardzo rzadko, chociaż jej
wrodzona witalność, energia pozwalały jej grać(nawet codziennie) w 70 roku
życia.
Najbardziej
komentowany i cytowany był nasz wywiad „Premierowa”, w którym ukazywałem kulisy
rozmowy przeprowadzonej w apartamencie, zajmowanym przez nią i męża premiera
Józefa Cyrankiewicza przez 21 lat. To była Nina Andrycz bez retuszu.
Premierowa
Jak
się okazało, Andrycz przygotowywała się do tego spotkania długo i drobiazgowo. Powitała
mnie z gotową koncepcją rozmowy i wyperswadować jej, że można to spróbować inaczej,
było bardzo trudno. Ogromne mieszkanie przy ul. Aleja Róż w Warszawie, było
jakby puste i zimne. Aktorka praktycznie zajmowała w nim tylko jeden pokój,
który służył jej za sypialnię, salon, biuro. Na początku była nieufna, zajrzała
mi do torby, kontrolując, czy nie mam w niej magnetofonu, czego nie lubiła.
Musiałem stenografować. Miała wspaniałą figurę młodej kobiety, rudawe włosy
równo podcięte, o jej sędziwym wieku zdawały się mówić tylko oczy, jakby załzawione,
przymglone, starcze...
-Napijmy
się wina, tak trudno teraz o dobre wino. Proszę niech mnie pan zapozna ze scenariuszem
wywiadu, ze wszystkimi pytaniami. Później się zastanowimy, co może pójść, co
nie.
-Pani Nino, proponuję zacząć rozmowę od
pytania –stwierdzenia: Jak tu u pani pięknie, jak bogato. Jakie wspaniałe płótna
mistrzów, obrazy z „Dessy” wiszą na ścianach! Jaki wspaniały i zapewne drogi ma
pani naszyjnik na szyi!
-
Ależ skąd, w tych trudnych czasach nie możemy tak napisać, proszę notować!
-Pani
Nino, jak tu u pani skromnie, jak to się stało, że królowa sceny polskiej i tak
piękna kobieta jak pani, która miała wszystkie możliwości ku temu, aby zgromadzić
kolekcję dzieł sztuki, biżuterię ze złota i diamentów, nie ma prawie nic.
Napisał pan? –Proszę notować dalej, odpowiadam na to pytanie. –Mieć, to może i
miała. Ale uważała, że premier i jego żona powinni mieszkać skromnie. Kupiłam,
więc krajowe mebelki firmy „Ład” i one mi do dnia dzisiejszego wiernie służą.
- Napisałem, tylko, kto uwierzy w pani
skłonności do ascetyzmu?
-
Niech się pan nie przejmuje. Przed pana wizytą u mnie, dwa dni i dwie noce
myślałam na temat naszego wywiadu. Wszystkie pytania i odpowiedzi mam dokładnie
przygotowane. Napijmy się wina.
- A jeżeli zapytam panią o futro, które
otrzymała w prezencie od Józefa Stalina?
-
To powiem, że tego futra nie nosiłam przez 20 lat, na znak protestu, że wisi w
szafie, ale już wyleniało.
- A co mogę napisać o mężu premierze?
-
Problemów natury osobistej nie poruszajmy. Wie pan, dlaczego? Podejdźmy do
okna, tam na przeciwko, mój były mąż mieszka z dentystką i jak to przeczyta,
może wstrzymać mi dostawę mięsa i wędlin. Wpadałam na pomysł, że dam panu do
wywiadu kilka moich wierszy, wydrukują i wtedy muszą mi zapłacić za wywiad, prawda?
-Obawiam się, że nie.
-Obawiam się, że nie.
-Pójdę na pani spektakl „Karnawał”...
-
W drugim akcie po słowach.....,wypada bić brawo. Kwiaty proszę wnieść na scenę
ze strony widowni, bo łatwo na nią wejść. Aha, wywiad niech pan wyda w kilku
czasopismach w różnych wersjach, a później niech pan się do mnie zgłosi, to dam
nowy materiał”.
Zgłosiłem
się po 20 latach.
Nie myślę o upływających latach
Nina
Andrycz ma 90 lat. Przeniosła się z międzywojennego apartamentu do małego,
standardowego, dwupokojowego mieszanka w centrum Warszawy, tuż za dawnym
hotelem Forum. Ubrana skromnie, lecz elegancko, w ciemnej sukience, na szyi
perły... W ręku dwa kieliszki, na stoliku w saloniku butelka wina.
-Ze zdumieniem przeczytałem w kolorowym pisemku,
że dosięgły panią aż dwa ciosy: straciła pani apartament w Alei Róż oraz pracę
w Teatrze Polskim. Nie bardzo chciało mi się wierzyć, więc postanowiłem
sprawdzić u źródła.
-
Panie Bohdanie, jest to głupie i naiwne kłamstwo. Ale przeprowadzka z
mieszkania przy Alei Róż jest faktem i dużym kłopotem życiowym oraz pewną
niewygodą, bo trzeba było rozdać nadmiar toalet bezdomnym samotnym matkom,
podarować ludziom książki, które zbierałam całe życie, gdyż warszawskie biblioteki
nie miały miejsca, żeby je przyjąć. Co do mieszkania, to było premierowskie,
prawie 170 metrów kwadratowych, Samo sprzątanie stanowiło problem, nie wspominając
o tym, że przyjechała właścicielka gruntu, na którym Urząd Rady Ministrów odbudował
ten dom. Ale ponieważ udowodniła, że grunt jest jej, szlachetne państwo polskie
oddało jej cały dom. Potem przyszła do mnie i powiedziała, ile mam płacić czynszu
miesięcznie.
-Ile?
- Około
2 tysięcy dolarów, wobec tego zaczęłam szukać mniejszego mieszkania i dzięki pomocy
Miasta Stołecznego Warszawy, które uznało mnie za zasłużoną obywatelkę, bez
trudu takie mieszkanie dostałam i teraz w nim pana goszczę.
Nina
Andrycz opowiedziała mi, dlaczego odeszła z Teatru Polskiego w Warszawie. Nikt
jej nie zwalniał, to ona sama wymówiła teatrowi dalszą współpracę. A uczyniła to,
dlatego, że pewnego dnia wydawało się jej, że w Teatrze Polskim widzi dno.
Mówiła o swoich książkach i tomiku poezji. Pisanie traktowała jak pokazanie
swojej drugiej twarzy. Pisała od gimnazjum. Do szuflad pakowała niezliczone
wiersze, prozę, pamiętniki itd. Gdy minęły lata, pojechała do Jarosława
Iwaszkiewicza, aby przeczytał i ocenił. Wybitny pisarz powiedział: „Masz w tej
chwili wybrać się do „Czytelnika” i powołać się na mnie. To są bardzo dobre
wiersze. Jak chcesz, mogę ci napisać przedmowę”. Podziękowała i przedmowę napisał
Klemens Górski. Pierwszy tomik wydano
w nakładzie 10 tysięcy egzemplarzy.
O
występie w musicalu „Polita” o Poli Negri, nie chciała mówić, na twarzy pojawił
się grymas wściekłości i poczułem, że jest zdenerwowana. Scenę z jej udziałem
nagrano w technologii 3D i miała być wyświetlana w czasie wystawianego na żywo
przedstawienia. Ostatecznie reżyser Janusz
Józefowicz wyciął ją i nie zobaczyliśmy Niny Andrycz w roli Sary Bernhardt, jak udziela lekcji młodej
Poli Negri. Aktorka odchorowała to zdarzenie. Jakby w rekompensacie otrzymała
Nagrodę im. Ireny Solskiej za „wybitne kreacje aktorskie dla królowej polskiej
sceny, heroiny dramatycznej. O Józefie
Cyrankiewiczu, też nie chciała mówić, bo przecież nie żyje i należy mu się
spokój w grobie. Na drugie małżeństwo nie zdecydowała się, bo Sabina, osoba
prowadząca dom, zagroziła, że nie będzie usługiwać byle, komu.
BOHDAN GADOMSKI i NINA ANDRYCZ
Ostatnia Heroina
Była najstarszą aktorką nie tylko w
Polsce. Napisała autobiografię, która na pewno zainteresowała jej sympatyków i
antagonistów. Początkowo studiowała prawo, potem historię, ostatecznie ukończyła
studia aktorskie w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej. Napisała 10
książek, które rozeszły się w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy. Książka „Bez
początku, bez końca” otrzymała Literacką Nagrodę Miasta Warszawy.
-Dlaczego nie odebrała pani nagrody?
.-
Bardzo żałowałam. Byłam chora. Ostatecznie dostarczono mi do domu. Pokażę panu
wielki dyplom. Po jutrze przychodzą do mnie z TVN i będą mnie z tego powodu dręczyć,
podczas gdy ja nie nadaję się do filmowania i fotografowania, bo padam z nóg.
Gdy
przyszedłem do mieszkania Niny Andrycz, z bukietem żółtych tulipanów (takie
lubiła), byłem przerażony stanem jej zdrowia. Aktorka nie mogla się wyprostować,
zgięta w pół czołgała się z malutkiej sypialni do niedużego salonu. Drzwi otworzyła
mi pomoc domowa, która zaraz wyszła zostawiając panią Ninę pod moją opieką.
Wizyta trwała dwie godziny, aktora była w eleganckim szlafroku, słabo mówiła,
robiła długie dygresje nie na temat. To była bardzo trudna rozmowa. Widziałem
bardzo starego, bo stuletniego człowieka, który odchodzi, ale jeszcze chce żyć,
ma plany, ma swoje zdanie. Widać było bystry nadal umysł i zmianę w apodyktycznym,
stanowczym sposobie bycia i myślenia oraz traktowania ludzi. Nie dyktowała
pytań i odpowiedzi, ale każde analizowała i zastanawiała się nad każdym słowem.
Niestety, tym razem była chaotyczna i z trudem potem redagowałem jej wypowiedzi...
-Przyjmie pani ekipę z TVN?
-Przyjmie pani ekipę z TVN?
-
Boję się, że nie dam rady, bo ledwo na nogach stoję. Powiedzieli, że nie chcą
słyszeć o tym, że czegoś nie mogę, że nie ma takiej opcji. Mają zlecenie z
redakcji i muszą je wykonać. Spodobała mi się taka postawa.. Przypomniała mi
się moja rola Elżbiety I Wielkiej, która w ostatnim akcie, umierająca, spełza z
łóżka i na czworakach czołga się do tronu. Weszłam na niego resztką sił,
wyprostowałam się i oddałam ostatnie tchnienie jako panujący król Anglii.
Nina Andrycz w realu oddała ostatnie tchnienie we śnie. Piękna
śmierć tak długo żyjącej kobiety –aktorki - pisarki. W swoim życiu niczego nie
żałowała, także tego, że samotna została z wyboru.
70
lat spędziła w zawodzie. Teatr był najważniejszy w jej życiu. Odeszła mając 102
lata, chociaż sama powiedziała mi, że chciałaby dożyć 110 lat. W międzyczasie odjęła
sobie 3 lata, u schyłku życia przyznała się do tego. Będzie pochowana na Starych
Powązkach, gdzie wykupiła wieczyste użytkowanie na 99 lat.
BOHDAN GADOMSKI
Na zdjęciu: IRENA JEZIERSKA(śpiewaczka operowa i działaczka na rzecz swego środowiska, red.BOHDAN GADOMSKI ze swoim pudlem BU BU MON CHERI i NINA ANDRYCZ(aktorka). Z tego towarzystwa żyje tylko redaktor...
DAWID OGRODNIK
-
Byłem gotowy dla roli poświęcić wszystko
Byłem gotowy dla roli poświęcić wszystko
Nie wierzę w karierę
Rozmowa z DAWIDEM OGRODNIKIEM, aktorem
filmowym i teatralnym
Po rewelacyjnej roli Mateusza, chłopaka
z porażeniem mózgowym w filmie „Chce się żyć”, wszyscy mówią o nim jako
najbardziej obiecującym nazwisku młodego pokolenia aktorów. Wcześniej
fantastycznie zagrał w głośnym filmie „Jesteś Bogiem”,. Teraz oglądamy go w
filmie „Ida”. Na premierę czeka spektakl Teatru Telewizji „Skutki uboczne”, w
którym gra geja. Jest specjalistą od ról odmieńców, bohaterów wyrzuconych na
margines. Na codzień jest aktorem najlepszego teatru w Warszawie, Teatru
Rozmaitości”, gdzie gra Łukasza w sztuce „Nietoperz”, chłopaka z
czterokończynowym porażeniem mózgowym. Otrzymał nagrodę za kreację w filmie
„Jesteś Bogiem”, Kryształową Gwiazdę magazynu ELLE, a także Paszport „Polityki”
w kategorii „film”, oraz trzy inne nagrody i nominacje.
- Dowiedziałem się, że miał pan zostać
klarnecistą, a nie aktorem?
-
Zgadza się. Wszystko zaczęło się od szkoły muzycznej w Wągrowcu, w której szło
mi nieźle i dlatego zdecydowałem się pójść do szkoły muzycznej drugiego stopnia
w Poznaniu. Program nauczania w liceum nie bardzo mi odpowiadał i poczułem, że
stoję w miejscu. Zraziło mnie wypełnianie programu na klarnecie, ale szkołę
ukończyłem.
-Skąd wzięły się muzyczne
zainteresowania?
- Siostra
kończyła fortepian, potem zaczęła flet poprzeczny, druga siostra rozpoczęła
naukę na skrzypcach, a ja na klarnecie. Tak wymyślili sobie rodzice, a nas
specjalnie nie trzeba było namawiać.
- Trzykrotnie zdawał pan do szkól teatralnych,
ale komisje nie chciały pana przyjąć. Dlaczego?
-Dla
mnie odmowy były bardzo przykre i upokarzające, dlatego nie chciałem wiedzieć -
dlaczego? Myślę, że powód był we mnie. Trzy razy zdawałem do Akademii
Teatralnej w Warszawie. Ostatecznie zostałem przyjęty do PWSFTviT w Łodzi i do
PWST w Krakowie.
-Zdał pan do łódzkiej filmówki, ale
dlaczego został skreślony z listy przyjętych studentów?
- W Łodzi miałem podpisać deklarację, że będę tam studiował, do czego słownie się zobowiązałem. Nie mogłem się zdecydować i pewnego dnia dostaje wiadomość, że już tam nie studiuję. Podobna sytuacja zapowiadała się w Krakowie, więc szybko tam pojechałem i podpisałem deklarację.
- W Łodzi miałem podpisać deklarację, że będę tam studiował, do czego słownie się zobowiązałem. Nie mogłem się zdecydować i pewnego dnia dostaje wiadomość, że już tam nie studiuję. Podobna sytuacja zapowiadała się w Krakowie, więc szybko tam pojechałem i podpisałem deklarację.
-Jak przyjęto pana w PWST w Krakowie?
-
Bardzo dobrze. Problem polegał na tym, że chodziłem tylko na wybrane
przedmioty, które mnie interesowały. Ale szybko zostałem postawiony do pionu.
Czułem życzliwość pedagogów i ich wiarę we mnie. Przez cztery lata studiów
grałem bardzo zróżnicowane role. Dostawałem bardzo trudne i duże zadania
aktorskie.
-Z, jaką oceną ukończył pan studia?
-
Z wyróżnieniem.
-Dzisiaj wie pan, że studia aktorskie
nawet dla szczególnie utalentowanych młodych ludzi to konieczność?
-
Nie wyobrażam sobie innej drogi do tego zawodu. Chciałbym się dalej dokształcać.
Moja praca magisterska dotyczyła badań na temat jaźni, temat otwarty. Chciałem
to przećwiczyć praktycznie ze studentami, ale moja próba zostania asystentem na
uczelni nie powiodła się.
-Jaka rzeczywistość czekała pana po dyplomie?
-
Dla mnie nie była brutalna, bo jeszcze na studiach prof. Miśkiewicz zaangażował
mnie do przedstawienia w Teatrze Dramatycznym w Warszawie i mogłem zobaczyć jak
wygląda tam praca. Potem Michał Borcuch wziął mnie do Teatru Starego w
Krakowie. Tam mogłem się zmierzyć ze swoimi wyobrażeniami na temat tej sceny.
Zrozumiałem, że jedność aktorów i reżysera jest niebywale ważna. Oczy otworzył
mi również Teatr Rozmaitości w Warszawie, szczególnie na higienę pracy,
uważność na siebie i innych.
-Co już zagrał pan w Teatrze Rozmaitości?
-Zagrałem
Łukasza, mistrza orgiami, z czterokończynowym porażeniem mózgowym w „Nietoperzu”.
W Teatrze Narodowym zrobiłem zastępstwo w sztuce „Nosferatu”. Niezwykłe
doświadczenie, niebywale twórcze, duże przeżycie dla mnie. Sprawdzany na
paryskiej scenie w Odeonie. Teraz zaczynam próby do nowego przedstawienia
Grzegorza Jarzyny „Premiera”, próby zaczynają się we środę.
-Były zawirowania wokół waszego teatru.
Jak się zakończyły?
-Aż
tak bardzo nie wchodzę w te zawirowania. Wiem, że budżet został ustalony na
zadawalającym poziomie. Kontrakt z dyrektorem Grzegorzem Jarzyną został
podpisany. Planowany nowy budynek na Placu Defilad prawdopodobnie powstanie w
2019 roku.
-Czy podziela pan opinię, że tylko praca
w teatrze rozwija aktora?
- Moim
zdaniem aktora rozwija życie i to iloma rzeczami można się zająć. To bardzo
procentuje w teatrze.
-W jednym z wywiadów powiedział pan, że
nie wierzy w karierę, a przecież właśnie ją robi i jest obwołany aktorem roku,
największym odkryciem, najciekawszym debiutantem...
-Co
prawda jest coś takiego jak „kariera”, ale nie ja jestem odpowiedzialny za jej
przebieg. W pewnym sensie oczywiście. To inni mnie kreują, to jak jestem postrzegany,
w czym gram, ja tylko staram się jak najlepiej wykonywać swoją pracę i jestem
zadowolony, że pewne rzeczy dało mi się przeżyć i nadal się tego trzymam. Nie
wierzę, że gdy zacznę myśleć inaczej, to coś więcej zyskam.
-Pana kolega z roku Jakub Gierszał po
głośnej roli w filmie „Sala samobójców” też był kreowany na największe odkrycie
roku, a jednak każdy kolejny film, każda nowa rola, rozczarowywały...
- Agata
Kulesza powiedziała: „gram świetnie, gram dobrze i gram przeciętnie, gram na
tyle na ile pozwala mi reżyser”. To jak gramy, w dużej mierze zależy od
reżysera. Kuba nie był kreowany, tylko był odkryciem roku. Reszta jest już innym
doświadczeniem. W tym zawodzie obok sukcesów są też porażki, z którymi trzeba
się pogodzić. Nie panikowałbym, ważne jest jak człowiek siebie postrzega i wie,
co może.
- Pana inny kolega z filmu „Jesteś Bogiem”,
Tomasz Schuchardt, też był kreowany na aktora pokolenia, a tymczasem gra role drugoplanowe,
a w teatrze w ogóle nie zaistniał...
-
Tomek na początku dostał nagrodę na FPFF w Gdyni i przez rok nie zrobił nic. Taki
absurd sukcesu. Słowo „kariera” jest archetypem, wytrychem, na który zawsze można
się powoływać. Tomek jest świetnym aktorem, o dużej łatwości grania przed kamerą,
więc myślę, że sobie świetnie poradzi.
To tylko kwestia tego, co na naszym rynku nas spotyka. Miałem szczęście do
naprawdę ciekawych scenariuszy, do mądrych reżyserów, a to, że mogłem zaufać
reżyserowi Pawłowi Pawlikowskiemu po „Chce się żyć” było zbawienne i moje granie
to 70 procent jego ingerencji.
-Widząc przypadki kolegów ze swojego
pokolenia, przestał pan wierzyć w kariery aktorskie na polskim rynku?
-Nie
wierzę, że coś takiego u nas istnieje. Osoba, która dostaje kilkanaście
scenariuszy rocznie może o tym decydować.
-A może
trzeba się jak pan całkowicie oddać swojej roli, zamknąć na 8 miesięcy w mieszkaniu
i zmienić wszystko, co się ma na coś, co jest dobre dla innego świata chorego
człowieka?
-Trzeba
mieć szczęście, ja miałem.
-No tak, dodatkowo stworzono panu
odpowiednie warunki do przeprowadzenia totalnej metamorfozy.
-
To już zasługa producenta, że poszedł na moje wariactwo i otrzymałem mieszkanie,
z którego nie musiałem wychodzić, bo casting odbywał się w pokoju obok, a ja
wyjeżdżałem na wózku. Ten pokój był zaaranżowany na wiele sytuacji, na ścianie
miałem rozpisany scenariusz, na który przyglądaliśmy się z reżyserem i wprowadzaliśmy
zmiany. Wszystko odbywało się w miejscu dla mnie bezpiecznym, w którym mogłem
pozostawać samotny i kombinować sobie, wyginać stawy i szukać różnych rozwiązań
dobrych dla kamery, dla tego, co chce reżyser i operator i ja sam.
-Czy poznał pan Przemka, którego
historią film „Chce się żyć” jest zainspirowany?
-
Tak, pierwsze, co zrobiliśmy z reżyserem, to spotkaliśmy się z Przemkiem.
Spędziliśmy w jego środowisku, czyli w zakładzie zamkniętym, kilka dni. Była
wigilia, więc sytuacja bardzo trudna.
-Kto jeszcze pomagał panu w zbudowaniu
tej postaci?
-
W moim służbowym pokoiku mogłem analizować nagrania ze spotkania, a gdy
kończyły mi się pomysły i czułem, że praca stoi, pojawiały się kolejne postaci
odpowiednie dla filmu, które też mnie zainspirowały. Pojawił się Bartek
Ostapczuk, mim, który poszerzył szereg moich zachowań, razem szukaliśmy różnych
rozwiązań dla mojego ciała. Potem dieta i kontrola lekarska. Wszystko odbywało
się synchronicznie, żeby zdążyć na pierwsze zdjęcia.
- Po zakończeniu zdjęć do filmu musiał
pan uczyć się wszystkiego od nowa?
-
Uczyć raczej nie, ale musiałem bacznie zwracać uwagę na to, co robię, jak reaguję
i przypomnieć sobie własne reakcje. Miałem tak zakodowane pewne odruchy
postaci, że rzucało mną do tyłu, gdy zaczynałem się śmiać.
-Po zakończeniu pracy w tym filmie,
powiedział pan, że ma wątpliwości, czy potrafi jeszcze grać. A przecież dostaje
pan kolejne propozycje i musi mierzyć się z diametralnie innymi postaciami?
- Wiązało
się to stwierdzenie z tym, że etap wychodzenia z postaci był trudny i skomplikowany
i wciąż byłem tak wyczerpany rolą, że myslałem, ze nie potrafię zrobić
cokolwiek innego niż Mateusz.. wtedy pojawił się Paweł, Pawlikowski, któremu
powiedziałem, z czym się mierzę i co we mnie zostało.
-Ciekawy jestem, czy w kolejnych rolach
będzie pan potrafił zatracić się do tego stopnia?
-
Myślałem o tym, bo istnieje takie ryzyko, że nie będę czuł tak silnego impulsu,
ale im dłużej jestem po tym doświadczeniu nie mając nowych, mam coraz więcej energii,
żeby się nowej postaci oddać w równym stopniu. Najbardziej istotny jest
scenariusz i impuls, który przychodzi i powoduje, że nie widzi się świata poza konkretnym
zadaniem.
-Myślałem, że po czymś takim będzie pan
teraz grał w granicach bezpieczeństwa psychicznego?
- Nie
chcę, żeby to, co robię, mieściło się w jakiś granicach. Jako aktor nie mam nad
czymś panowania do końca, nie znam efektu tego, co robię. Granice stanowi efekt
końcowy.
-A, jeżeli nie zdarzy się propozycja
podobna do tej w filmie „Chce się żyć”?
-Wtedy
może sam zacznę pisać scenariusz, a w nim swoją rolę. Nie wiem.
- Pracując w tym filmie, stracił pan
dużo ważnych dla siebie osób. Wynika z tego, że bardzo egoistycznie podszedł
pan do tego zadania?
-
Byłem gotowy poświęcić wszystko, bo w szkole byłem nauczony, że pracując nad zdaniem
aktorskim nic innego nie jest ważne. Zgadza się, było to egoistyczne i nie
chciałbym tego powielać. Chciałbym żyć z kimś, kto mnie rozumie i pozwala na
czas pracy nad rolą na tworzoną przestrzeń, po której ja wrócę do normalnego
życia.
-Prywatnie jest pan związany z aktorką.
Co będzie jak ona otrzyma podobnie absorbującą rolę i całkowicie się niej
zatraci?
-
Będę obserwował przebieg takiej pracy i kibicował, a życie zweryfikuje, czy
będzie to miało rację bytu.
-Póki, co, wcielił się pan w postać
transseksualisty w sztuce ”Skutki uboczne”. Na co pozwolił sobie w tym
projekcie?
-
Gram homoseksualistę, który śpiewa piosenki Marty Kubiszowej w języku czeskim i
stąd wzięła się sugestia, że gram transseksualistę. To jest Teatr Telewizji, niebawem
będzie na małym ekranie. Gram z Adamem Ferencym, który jest moim chłopakiem. Jest
to spektakl gorzko śmieszny. Mimo dużej różnicy wieku, obaj myśleliśmy o
scenach podobnie i o wielu rzeczach. Wszystko pod okiem Leszka Dawida. Jestem
ciekawy czy emocje, o których rozmawialiśmy przejdą na widzów.
-Co było najtrudniejsze?
-
Najtrudniejsze było przygotowanie piosenki po czesku i zrobienie z tego
koncertu. Było na to bardzo mało czasu, więc nerwowo, ale z drugiej strony
bardzo podniecające, że tak to przebiega. Na studiach grałem kobietę w sztuce
„Babel 2” reżyserowanej przez Maję Kleczewską. Włożyłem w to dużo pracy, więc
miałem przy tej pracy pewne doświadczenia.
-Nie obawia się pan, że takie i podobne
role mogą być dla niego destrukcyjne?
-
Mogłoby tak być, ale dla mnie już nie jest. Jestem tyko przekaźnikiem i wiem, że
to, co robię w roli, nie jest moje. To tylko moment dłuższy lub krótszy, ale
też praca. Zawsze najważniejsze powinno być życie.
-Domyślam się, że nie odpuści pan
najtrudniejszej roli i w każdą wejdzie na sto procent?
-Powiedział pan, że najważniejsze w
życiu jest spotkanie z samym sobą. Czy już to nastąpiło?
-
Myślę, że następuje każdego dnia. Uczę się siebie głębiej i szerzej, przez
zatracenie się i dystans do tego. Mam tego świadomość, że życie nie polega na
spełnianiu czyichś oczekiwań, bo przychodzi moment, że budzisz się i myślisz, że
to jest twoje życie, że chcesz doznawać i czuć oraz mieć całą paletę doznań, że
po prostu żyjesz. Spotkanie ze samym sobą, jeśli jest szczere i prawdziwe może
powodować, że spotykam się z innymi ludźmi, wymieniam doświadczeniami,
przeżywamy coś wspólnie. Choćby na tak krótki moment jak nasza rozmowa.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
BOHDAN GADOMSKI przedstawia GRZEGORZA WILKA
ANTEK KRÓLIKOWSKI
-To
prawda, tym bardziej cieszę się, że miałem okazję zmierzyć się z najmniej
znanym okresem jego kariery. Widzowie mogli się przekonać jak niełatwo być
aktorem w czasach, w których on rozpoczynał swoją działalność. Było to
ryzykowne i trzeba było poświęcić wiele, żeby zostać aktorem, tym bardziej, że
na początku nikt w niego nie wierzył.
-Co czułeś kręcąc ten serial?
-
Miałem i cieszę się, że cała ekipa pracowała na to, żeby tę historię
opowiedzieć w niezwykły sposób.
-
Bardzo skrajnych. Od przyjaźni z kilkoma uczestnikami do wściekłości przez
zaskoczenie niektórymi zachowaniami swoimi jak i kolegów, a także pewnego
rodzaju dumy przy wykonywaniu niektórych zadań i poznawaniu świata i siebie.
BOHDAN GADOMSKI przedstawia GRZEGORZA WILKA
"Nie daję się sformatować"
Pogoń za światłem
Rozmowa z GRZEGORZEM WILKIEM, wokalistą
popowo-rockowo-oratoryjnym
W show-biznesie jest 15 lat. Najbardziej
znany jako wiodący solista programu, „Jaka to melodia”(śpiewa tam 9 lat). Jest
także solistą w oratoriach Piotra Rubika, z którym występował na 5
międzynarodowych tournee i na 4 płytach. Słynie z tego, że potrafi zaśpiewać
wszystko i jest nazywany „Leonardo da Vinci polskiej sceny muzycznej”, dlatego trudny
do zaszufladkowania. Z wykształcenia socjolog, informatyk, filolog. Teraz wydał
płytę jako Grzegorz Wilk Wolf z 11 piosenkami, do których napisał 10 tekstów i
jest autorem lub współautorem muzyki do 7 piosenek. Czy wreszcie wejdzie do
ścisłego grona najlepszych polskich wokalistów?
- Powiedział pan, że nic tak nie
uzależnia jak pogoń za światłem i jest to motto pana nowej płyty WOLF-FLOW.
Skąd taka filozofia myślenia?
-
Z obserwacji. Jestem dość bacznym obserwatorem i widzę, że zapanowała pogoń
ludzi do jasności, do bycia coraz lepszymi. Często za najwyższą cenę. I choć
wielu się spala, robiąc to jedynie na pokaz, ja nadal myślę pozytywnie. Już
jako harcerz miałem zaszczepioną myśl, że ktoś taki chce wiedzieć więcej niż
wie, umieć więcej niż umie. Starałem się za Mickiewiczem „sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga”. Dążę, więc dalej do
doskonałości, i całe moje życie jest temu podporządkowane. Moja dewiza: „Rób to,
co robisz najlepiej jak potrafisz. Albo nie rób”. Wszystko, zatem staram się
wykonać najlepiej jak umiem. Na robienie „byle jak” szkoda czasu. To jest właśnie
to moje światełko w tunelu i zawsze dążę tam, gdzie jest jaśniej, wyżej i
lepiej. Czyli jestem jednak trochę romantyczny J.
- Na płycie jest fascynująca piosenka
„Ćma”(„Lecę do świateł miasta”). Jak powstała?
-Moje
piosenki powstają w kilka minut. Wchodzę do mojego małego studia domowego,
siadam, biorę gitarę do ręki i wymyślam linię melodyczną, gram akordy, wpada mi
pomysł do głowy, rejestruje go i zapisuję na dyktafonie. Do tego dopisuję
tekst. Początkowo ta piosenka była melancholijna, bardziej break popowa niż amerykańska,
z lżejszym, wolniejszym rytmem. Potem ewaluowała razem ze mną. Jak i pozostałe
piosenki.
-W teledysku do „Ćmy” lata pan w
przestworzach, wysoko ponad ziemią i zdaje się za chwilę zniknąć w
przestworzach. To pana pomysł?
-
Nad pomysłami do teledysków pracuję razem z Marcinem Pawełczakiem, ich
reżyserem. Filozofia piosenki „Ćma” była potraktowana technologią samego
nagrania. Musieliśmy wymyśleć scenariusz, który powstawał dwuetapowo. Część
powstała w lutym ub. roku, a część w czerwcu.
-Czytam komentarze internautów i widzę,
że są zachwyceni, to rzadkość, bo przeważnie wybrzydzają...
-
W Polsce nie nastawia się obecnie na produkcje teledysków, bo jest to ponoć
nieopłacalne, gdyż nowe piosenki żyją przeważnie trzy miesiące w mediach, a
potem się o nich zapomina. Ponieważ wiem, że widzowie bardziej skupiają się na
tym, co widzą, a nie na tym, co słyszą, staram się w jednakowym stopniu
traktować teledysk i samą piosenkę. Kosztuje to bardzo dużo pracy i pieniędzy,
ale dzięki temu osiągam najwyższą jakość. Tak stało się również w
przypadku klipu do utworu „Kilka ważnych słów”.
-Po bardzo dużej oglądalności błyskawicznie
poszedł pan za ciosem i zrealizował kolejne teledyski. Czy one funkcjonują
tylko w Internecie?
-
Mam cztery teledyski, ukazały się na antenie TVP i TVP Polonia oraz ITV w
Warszawie. Zostały wysłane do chicagowskich i nowojorskich telewizji i nieźle
sobie radziły. Ale znacznie większą oglądalność mają w Internecie.
- Jak postrzega pan rolę Internetu w
promowaniu płyt, teledysków i piosenkarzy?
-
Internet daje nam dużą niezależność w pokazywaniu tego, co chcemy pokazać,
czyli daje wolność. Inne media cenzurują. Ponieważ nie jestem związany z żadną
firmą płytową, mam możliwość nieskrępowanego działania.
- Po Internecie porusza się pan
swobodnie?
-Tak,
mimo, że nie jestem wielkim fanem Internetu, ponieważ jest tam zbyt wiele niepotrzebnych
informacji.
-Na okładce płyty w połowie jest pana
twarz, a w połowie wilka. Czy pomysł wiąże się z nazwiskiem?
- Ten pomysł należy do graficzki. Pomysłów na okładkę była cała masa, postanowiliśmy wybrać taką, która będzie się kojarzyła z moim nazwiskiem.
- Ten pomysł należy do graficzki. Pomysłów na okładkę była cała masa, postanowiliśmy wybrać taką, która będzie się kojarzyła z moim nazwiskiem.
-Rzeczywiście. Ale dlaczego do
charakterystycznego nazwiska dodał pan inne „Wolf”?
-
Na rynku muzycznym są już inne Wilki, Robert Gawliński z zespołem Wilki, jest
Kasia Wilk, chciałem się w ten sposób wyróżnić. Zostałem wiec Wolfem.
- W jakim stopniu płyta jest pana dziełem?
-
W 98 procentach. Pomimo zaproszenia twórców różnego pokolenia, większość pomysłów
jest realizowana według moich koncepcji i możliwości. To mnie bardzo
satysfakcjonuje.
-Co było powodem, że tak dobry, spójny
muzycznie, dopracowany w każdym szczególe krążek, nie chciała wydać żadna z polskich
filii wielkich wytwórni płytowych?
-Dwa
lata próbowałem zainteresować te wytwórnie swoim materiałem, ale z tego, co
wiem, nie zadano sobie nawet trudu, aby wysłuchać nagrania. Dzisiaj bardzo się
cieszę, że tak się stało, bo czy może być lepsza motywacja do działania? Chyba
nie. Decydując się na wydanie płyty w jednej z tych wytwórni, musiałbym przyjąć
ich sugestie, warunki i podpisać dokumenty, które by mnie ubezwłasnowolniały. A
tak materiał w pełni jest mój, taki, jaki miał być z założenia, bez manipulacji,
pod którym mogę się podpisać.
-Jest pan powszechnie znanym wokalistą,
ze sporym dorobkiem i pełną akceptacją publiczności polskiej i międzynarodowej.
Perturbacje z wytwórniami płytowymi mogły być dla pana przykre. Były?
-
W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że firmy płytowe szukają innego typu
wokalistów, którymi będą mogły swobodnie manewrować. Mną nie jest łatwo. Nie daję się sformatować.
- A jednak płyta się ukazała. Jest
wszędzie.
-
Spora w tym zasługa mojej menadżerki, która z ogromnym poświęceniem wierzyła we
mnie i walczyła o to.
-Liczy pan na złoto?
-
Oczywiście. Takiego materiału, jaki ja proponuję brakowało na naszym rynku.
Nagrywając płytę, starałem się sprostać wymaganiom słuchaczy. Ludzie tęsknią za
dobrymi tekstami, za melodiami i nie dadzą się oszukać, potrzebują trochę prawdy.
Moje piosenki są rodzajem listu, dialogu człowieka z człowiekiem. Jeśli ktoś
nie wie jak powiedzieć o pewnych uczuciach- może puścić te piosenki- one przekażą,
co trzeba J.
-Fakt, że pojawia się pan systematycznie
w najpopularniejszym programie muzycznym TVP,„Jaka to melodia”, pomaga w promowaniu
płyty?
-
Rozgraniczam swoją działalność solową, autorską od udziału w programach
muzycznych. Ten miecz ma dwa ostrza, ludziom utrwalił się mój wizerunek kogoś,
kto śpiewa covery, ale takie są założenia programu, jego konwencja. Na płycie są
bardzo osobiste piosenki. Dzięki udziałowi, w „Jakiej to melodii” wiem, jaki
jest odbiór publiczności, za czym tęskni, przy czym dobrze się bawi. Program
daje mi, rozpoznawalność, ale jednocześnie zamyka wiele drzwi.
-Piosenkarze występujący w tym programie
nieźle śpiewają, ale żaden nie zrobił kariery. Dlaczego?
- Nagrywają,
próbują, trzymam za nich kciuki. Postanowiłem przełamać ten schemat, bo wiem, że
Polacy myślą dość schematycznie.
-Podobno chciał pan odejść z „Jakiej to melodii”?
-Był
taki moment, ale odchodząc zabrałbym sobie największą radość z przyjemności śpiewania
dla ludzi. Uwielbiam patrzeć na rozradowane twarze publiczności, bo czuję, że
to coś znaczy dla niej, że ja w ich życiu odgrywam jakąś rolę i chciałbym, żeby
to trwało jak najdłużej.
-Nic nie trwa wiecznie, nawet
najbardziej lubiane programy telewizyjne kończą się.
-Mam
tego świadomość i kiedyś być może przyjdzie ta chwila, że odejdę, z
„Jakiej to melodii”.
- Podobno potrafi pan zaśpiewać wszystko?
-Nie
próbowałem śpiewać tylko arii operowych. Mam możliwości naśladowania innych
piosenkarzy, potrafię parodiować, co jak myślę spowodowało, że tak długo jestem
w tym programie. Sięgam wysokich c i d, które wykorzystuję w oratoriach Piotra
Rubika. Zauważyłem, że są prawdziwym wyzwaniem dla wokalistów. Piotr jest
wiolonczelistą, więc pisze melodie pod wiolonczelę. Jest w nich ogromna
amplituda dźwięków, od najwyższych do najniższych. Częstotliwość śpiewania jest
tak duża, że niekiedy nie ma, kiedy wziąć oddechu
- W jakich okolicznościach poznaliście się
z Piotrem Rubikiem?
- Po
prostu zadzwonił. Potrzebował dynamicznego, mocnego głosu. Odszedł Janusz Radek
i ja zająłem jego miejsce.
- Jak przyjmowali was widzowie na
koncertach w USA i Kanadzie?
-
Zapamiętam to przyjęcie na zawsze. Był jeden wielki aplauz, wspólne śpiewanie.
Występowaliśmy w gigantycznych halach. Polonia przyszła na te koncerty po to,
żeby z nami śpiewać, czerpać z nas polskość. Na początku była podniosłość,
potem rozluźnienie, w finale euforia, szaleństwo. Ogromne emocje.
- W Polsce moda na oratoria minęła. Jak pan
sądzi, –dlaczego?
-
Show-biznes to bardzo trudna dziedzina. Miejsca na szczycie jest bardzo mało. Zmieniają
się konwencje i gusta. Na scenie jest duży aparat wykonawczy. Koszta koncertu
wysokie.
-Z jednej strony śpiewanie w oratoriach,
z drugiej w zespołach rockowych. Nie ma u nas takiego wokalisty, no, chyba
zapomniany i przegrany Michał Gasz?
-
Nie nawidzę nudy. Zawsze ceniłem różnorodność i śpiewając w zespole Piotra
Rubika mam odmianę, bo śpiewam pop symfoniczny. Muzykę rockową wykonywałem od
zawsze. Obecnie mam dwa zespoły: mój rodzimy i autorski „WOLF”, i „Eletrolit”,
z którym śpiewam lżejszą muzyką.
-Bardzo dużo pan śpiewa. Co z higieną bardzo
eksploatowanego głosu?
-
Jedyne, co robię dla higieny głosu, to wysypiam się.
- Zdarzało się, że głos odmówił panu
posłuszeństwa?
-Gdy
byłem młody zdarzało się to często, podłoże było nerwowe. Pokory nabrałem, gdy
zdecydowałem się zaśpiewać mimo zaleceń foniatry. Miałem wylew krwi do struny
głosowej. Dostałem zakaz mówienia przez dwa miesiące.
- Zaśpiewał pan mimo zakazu?
-
Zaśpiewałem z jedną wiszącą struną, bo miałem zakontraktowany koncert. Zrobiłem
to z szacunku do publiczności i organizatora. Po występie przez dwa miesiące nie
mówiłem ani słowa. Nie odbierałem telefonów, tłumacząc, że nie mogę rozmawiać.
Koszmar, który nauczył mnie pokory J.
- Śpiewa pan od dziecka?
- Najpierw
kołysanki- „Na Wojtusia z popielnika „- to już klasyk J. Potem był szkolny chór chłopięcy, i tak jakoś poszło.
Pierwszy koncert jako wokalista dałem w wieku 14 lat na szkolnym apelu, a w
wieku 19 lat (tu już było głośno i ostro) płatny koncert heavy metalowy.
Dostaliśmy za to grosze, ale pierwsze.
- Czy ktoś tak bardzo pochłonięty muzyką
i śpiewaniem ma jakieś życie prywatne?
-
Mam na nie niewiele czasu. Pracuję 24 godziny na dobę. Wstaję z myślą o pracy i
kładę się do snu z taką samą myślą. Na szczęście praca jest moim hobby. Wydaje
mi się, że wpadłem w pracocholizm.
- Pamiętam, że był pan w związku z
początkującą piosenkarką.
-
Na szczęście mam ten związek za sobą. Teraz jest znacznie lepiej J.
- Zawsze cieszył się pan wielkim
powodzeniem u płci pięknej. Dlaczego nie wybrał pan partnerki na życie?
-
Do związku z kobietą trzeba dojrzeć, to umiejętność pójścia na kompromis,
umiejętność wartościowania pewnych spraw. Do kobiet mam szczególną słabość, bo
je po prostu uwielbiam. Najbardziej cenię u nich nie inwazyjność, dobroć,
pozwalanie partnerowi na bycie sobą. I tutaj zawsze leżała trudność. Nie znoszę
się naginać pod czyjeś dyktando. - Co poza kobietami najbardziej frapuje
pana w życiu?
-Zmienność
życia, jego dynamika. Jeżeli patrzę na życie z różnych perspektyw jest w stanie
mnie zadziwić. Cieszę się, że jeszcze wszystko jest przede mną. Staram się w
nim dostrzegać więcej blasku.
- Wszystko postawił pan na śpiewanie.
Nie uważa, że coś stracił po drodze?
- Straciłem
być może wiele przyjaźni, opuściłem wiele imprez, z pewnością nie
korzystałem z życia tak jakbym mógł, w zamian
zadowalałem wielu ludzi swoją pracą przed, i na koncertach. Poświęciłem wiele
siedząc w salach prób, ale bilans jest na pewno dodatni J. Odnalazłem siebie i to, co chcę robić, także ogromną
ilość dobrej muzycznej energii, która pozwala mnie, i mam nadzieję, innym
ludziom, przetrwać.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
Okładka płyty GRZEGORZA WILKA

Cofnąłem się o sto lat
Rozmowa z ANTKIEM KRÓLIKOWSKIM, odtwórcą
roli młodego Bodo w serialu TVP1
Miał 4 lata, kiedy zadebiutował w filmie
„Dwadzieścia lat później”. Dzisiaj na koncie ma ponad 30 mniejszych i większych
ról w filmach kinowych i serialach. Wziął udział w „Tańcu z gwiazdami”,
brawurowo prowadził show „SuperStarcie”, wgrał Wielki Test o Polskim Kinie. W
nowej super produkcji TVP1 „Bodo” wzruszająco zagrał tytułowego bohatera z
okresu jego młodości i pierwszych kroków na scenie. Jednocześnie oglądaliśmy go
w „Agencie”(TVN). Pozycja 27 –letniego aktora wzrosła i umocniła się, bo
pokazał wielki talent aktorski i naturalność bycia przed kamerą, jaką ma mało,
który aktor z jego pokolenia.


-Do jakiego stopnia cofnąłeś się w
czasie grając Bogdana Eugene Junod’a w super produkcji TVP1 pt. „Bodo”?
-Cofnąłem
się o sto lat razem z całym zespołem pracującym przy serialu, bo opowiadaliśmy
o wczesnych latach życia aktora Bogdana Eugeniusza Junod’a, którego znamy
wszyscy jako „Bodo”. Funkcjonowaliśmy w niesamowitych dekoracjach,
scenografiach z tamtego okresu, które bardzo ciężko było odtworzyć, ale udało
się to zrobić na tyle realistycznie, że czuliśmy się jak przeniesieni w
wehikule czasu w inną epokę.
-A ty prywatnie?
-
Prywatnie cofnąłem się o 10 lat, kiedy zaczynałem uprawiać ten zawód, czyli do
okresu, gdy miałem 16 - 17 lat. Miło było cofnąć się dla samego siebie w
niedojrzałość, naiwność, młodzieńczość, którą podobnie jak ja miał w sobie mój
bohater. Bardzo polubiłem młodego Bodzia i wydaje mi się, że gdzieś tam jego
okres młodzieńczy był mi bliski. Ja również miałem styczność ze światem
artystycznym, z chaosem, który wiąże się z aktorstwem, z teatrem, z występami.
Obserwowałem rodziców i dzięki temu było mi łatwo odnajdywać się w tych
sytuacjach.
-Co wiedziałeś o Bodo, zanim zacząłeś go
grać?
-
Na pewno wiedziałem dużo mniej niż teraz, musieliśmy się do tego solidnie
przygotować. Był bardzo dobry scenariusz, na którym się opieraliśmy. Postać
Bodo poznaliśmy od strony zupełnie nieoczekiwanej. Kiedy dopytywałem o różne
historie z jego życia, byłem bardzo zaskoczony. Widziałem filmy, w których
występował, robiliśmy risercz odnośnie jego osoby, ale wiele elementów z jego
życiorysu było sporym zaskoczeniem dla całej ekipy tworzącej ten serial. Bodo
był bardzo barwnym człowiekiem, a jego młodość musiała być szczególna. Uciekł z
domu i postawił wszystko na jedną kartę.
-Młodość była najmniej znanym fragmentem
z jego życiorysu.
-Czułem
pewnego rodzaju odpowiedzialność za historię, którą opowiadam, wszakże
dotyczyła wybitnej jednostki, a jednocześnie bardzo bezpiecznie, ponieważ
ludzie, z którymi pracowałem: reżyser, producent, bardzo umiłowali sobie bohatera,
całą jego historię i zarazili tą miłością resztę ekipy.
-Czy trudno grać kogoś, kto był ikoną w
swoich czasach?
-
Trudno z wielu powodów. Bodo to był szalenie utalentowany człowiek, ale żeby to
udowodnić musiał zmierzyć się z wieloma przeszkodami. Nie był doskonały we
wszystkim, co robił, nie był bezbłędny, ale miał w sobie coś, co staraliśmy się
uchwycić. To była magiczna cecha, czyli niezwykły urok, który nie mógł być
przesadzony, cukierkowy. On miał w sobie coś, czemu nie sposób było nie kibicować.
Świat w niego wątpił, a on i tak potrafił udowodnić, że jest w stanie osiągnąć
swoje cele.
-Czyli miałeś, co grać?
-Sądzisz, że gdyby Bodo żył dzisiaj
zrobiłby równie wielką karierę?
-
Wtedy kino raczkowało, teatr dopiero się rozwijał. Bodzio musiał się zmagać ze
szmirowatymi zadaniami, występami w trudnych lokalach, spelunach. Programy z
jego udziałem miały wątpliwą jakoś. Zanim trafił do kina, musiał
się namęczyć. Dzisiaj prawdopodobnie posługiwałby się internetem,
grał w serialach, ale wierzę, że robiłbył to na bardzo wysokim poziomie. Bodo-,
BO Dobry był!
-Wierzysz w magię kina?
-
Wierzę, dlatego było mi blisko do postaci Bodzia, który też był zafascynowany
kinem od dziecka podobnie jak ja Wierzę, że kino może mieć rewelacyjny wpływ na
ludzi, na świat.
-Czujesz się aktorem przede wszystkim
filmowym?
-
Tak, ale niedawno miałem przyjemność zagrać w Teatrze „Kwadrat” w Warszawie, z
tak wybitnymi postaciami polskiej sceny jak Paweł Wawrzecki, Ewa Wencel,
Grzegorz Wons i bardzo mi się to spodobało. Ale na razie traktuję to jako fajną
przygodę i zobaczymy, co z tego wyniknie.
-Bodzio miał talent. Czy w tamtych
czasach to wystarczało, żeby zrobić karierę?
-Serial
pokazuje, że niekoniecznie i Bodzio musiał używać podstępów, żeby wejść na
szczyt. W dzisiejszych czasach one by mu w tym nie pomogły. Talent bardzo
trudno jest zdefiniować. Jest wielu ludzi utalentowanych, zdolnych i
pracowitych, a nie odnoszą sukcesów, nie spełniają się w zawodzie aktora, bo
obecny show-biznes w porównaniu z tym sprzed stu lat wygląda zupełnie inaczej.
Jeżeli chodzi o mnie, to chciałbym, żeby tylko moja praca i jej efekty miały
wpływ na to, co myślą o mnie inni. Media bardzo wchodzą w nasze życie prywatne,
w czasach Bodo przebiegało to zupełnie inaczej.
- Nie miałeś jeszcze dużej i
odpowiedzialnej roli w polskim filmie współczesnym. Na jakiego bohatera
czekasz?
-
Nigdy na nic specjalnie nie czekałem, to, co udało mi się dostać od losu,
starałem się jak najlepiej wykorzystywać. Teraz, gdy dostanę szansę będę starał
się jak najpoważniej do tego podejść. Jestem ciekawy, co przyniesie los.
-Fakt, że wyglądasz bardzo młodo
powoduje, że możesz grać nastolatków. Co będzie, gdy warunki się zmienią?
-
Mam wrażenie, że Bodo to jest pożegnanie z pewnym rodzajem ról, które do tej
pory grałem. Sam zdziwiłem się, że zdaniem wielu byłem wiarygodny w roli 17
latka. Jednak chciałbym już pokazać siebie w wieku, jaki mam obecnie w bliższej
mi współczesnej tematyce.
-Znasz dobrze swoje możliwości?
-
Cały czas je poznaję i weryfikuję. Po roli Bodo, znów wiem więcej o sobie. Po
występach w teatrze znów dowiaduję się o sobie kolejnych rzeczy, poznaję sam
siebie. Staram się tak żyć, żeby lubić siebie przede wszystkim za to, jakim
jestem człowiekiem, a jeżeli będę mógł realizować, to będę mógł przekładać na
charaktery postaci, które otrzymam do zagrania.
- A słabości?
-
Słabości ma każdy z nas i musimy się z nimi uporać. Nie warto na niektóre rzeczy tracić czasu, sugerował bym pielęgnowanie mocnej strony naszej
osobowości aniżeli słabej. Słabości staram się wykluczać z mojego życia.
-Poznałeś je bliżej biorąc udział w
programie „Agent”?
-Udział
w „Agencie” traktuję jako kolejną przygodę, dzięki której mogłem poznać siebie.
Przy okazji mogłem poznać kawałek świata, bardzo ciekawych ludzi i cieszę się,
że dane mi było przeżyć tę przygodę. Program trwa i obowiązują mnie pewne
tajemnice dotyczące tego programu. Uczestnicy biorą udział w tej grze przez 24
godziny na dobę. To jest niesamowite i towarzyszy temu niesamowite szaleństwo.
Niepowtarzalna sytuacja. Taka odskocznia od codzienności fajnie mi zrobiła. Ale
z drugiej strony bardzo się ucieszyłem, gdy powróciłem do Polski.
-Zaproszono ciebie, czy sam zgłosiłeś
się do „Agenta”?
-
Zostałem zaproszony w dobrym dla mnie momencie. Wiedziałem, że jak nie teraz to
już nigdy.
-Jak bardzo wyczerpujący był to program?
-
Bardzo! Wyjazd z jednej akcji na drugą. Nigdy nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy.
Byliśmy przewożeni z jednego miejsca na drugie. Nagrywanie wypowiedzi do
kamery. Było to bardzo wyczerpujące. Nie spodziewałem się, że aż tak. Ale nie
żałuję, że mogłem brać udział w tej przygodzie.
- Podobno miałeś problem ze
zrealizowaniem zadania ze skokiem na bandzi?
-
Nie skoczyłem na bandżi, ponieważ mam lęk wysokości. Uwierz mi, że gdybyś miał
stać na mostku sto metrów nad przepaścią i miał skoczyć, to też byś tego nie
wykonał. Ponieważ nigdy nie miałem skłonności samobójczych, więc się
przestraszyłem. W trakcie programu musiałem pokonać w sobie lęk przed
wysokością, co udowodniłem w innych zadaniach. Dzisiaj nie żałuję, że wtedy nie
skoczyłem.
-Nie było ci żal, że odpadłeś po
pierwszym odcinku?
-
Było mi żal, ale bardzo się ucieszyłem, gdy zostałem do tego programu
przywrócony.
-Czemu to zawdzięczasz?
-Jakiego rodzaju emocji dostarczył ci
ten program?
-Powiedziałeś, że ten program przeszedł
twoje oczekiwania. Jakie one były zanim przystąpiłeś do „Agenta”?
-
Nie sądziłem, że zadania będą tak wyczerpujące psychicznie i fizycznie.
Oczekiwań nie miałem zbyt wielu, chciałem być zaskoczony tym wszystkim. Po raz
pierwszy leciałem do RPA, ciekawy jak wygląda świat po drugiej stronie półkuli.
Był dziki i w niektórych miejscach dziewiczy, jakby nie było tam wcześniej
człowieka. Zobaczyliśmy wiele niesamowitych miejsc. Byliśmy w pięknych
miejscach, ale nie mieliśmy czasu na zwiedzanie terenów, bo byliśmy w grze, w której trzeba być
czujnym od rana do wieczora.
-Udział w tym programie można porównać
do szkoły przetrwania w życiu?
-
Nie, bo to jest gra i coś bardzo, bardzo dziwnego. Szkoła przetrwania tylko w
pewnym sensie. Musieliśmy się nauczyć funkcjonować w zupełnie innych,
nieoczywistych warunkach, odmiennych od tych, w których funkcjonujemy, na co
dzień. W „Agencie” najbardziej chodziło o relacje między ludźmi i o to, że,
mimo, iż wspieramy się i lubimy, to jesteśmy dla siebie konkurentami.
- W „Agencie” wszystko może się zdarzyć?
- W „Agencie” wszystko może się zdarzyć?
-
Tak. Każdy może być agentem. Kto nim jest, dowiemy się dopiero w maju. Dowiemy
się też, kto przechytrzył agenta i wygrał ten program.
-Rodzice oglądali „Agenta” w telewizji?
-
Zazdrościli mi, że byłem w takich niesamowitych miejscach i robiłem takie
niesamowite rzeczy. Gdy opowiedziałem im, jakie to było trudne, doszli do
wniosku, że nie ma mi czego zazdrościć.
-Nie byli przeciwni twojemu udziałowi w
„Agencie”?
-
Rodzice zawsze mają do mnie dużo zaufania, aczkolwiek w przypadku tego programu
nie byli zachwyceni moim pomysłem udziału w nim. Ale jak się decydowałem, nie
byli przeciwni.
-Jak ocenili to, co zrobiłeś w serialu
„Bodo”?
-
Byli ze mnie dumni i mówili, że postać Bodo ich poruszyła. Mama ocenia mnie
zawsze bardzo szczerze i nie zawsze jest bezkrytyczna wobec tego, co robię, co
pokazuję na ekranie. Tym razem widziałem u niej wzruszenie i otrzymałem
gratulacje. To bardzo miłe.
-Na koniec rozmowy wróćmy do twojej pracy
w teatrze. Jaką postać grasz w komedii „Godzinka spokoju”?
-
Do Teatru „Kwadrat” zaprosił mnie dyrektor Andrzej Nejman. Gdy dostałem
propozycję, zaciekawiło mnie, z kim będę współpracował. Jak padły nazwiska
aktorów, natychmiast się zdecydowałem. Gram postać Sebastiana, który ma swoją
kapelę rockową grającą bardzo mroczną muzykę. Przypomina –trochę Michała Szpaka
albo Merlina Mensona i każe do siebie mówić „Fucking Rat”..... Widzowie mówią,
że to szlachetna komedia w stylu starego Teatru „Kwadrat”. Reżyseruje Marcin
Sławiński.
-Na premierze pojawiłeś się ze swoją
dziewczyną. Czy już graliście razem?
-Jeszcze
nie. Mocno kibicuję Kasi. Jestem jej fanem.
- Czy to poważna sprawa?
-
Kocham tę dziewczynę i dobrze jest nam razem. Nie chciałbym zapeszać i mam
nadzieję, że będzie tak dobrze jak najdłużej.
-Wywodzisz się z rodziny, która
przestrzega tradycyjnych wartości. U ciebie też tak będzie?
-
Mam wsparcie ze strony rodziny. Czuję, że dobrze mi życzą, kochają mnie. Tak
samo jak ja ich. Rodzina zawsze była dla mnie bardzo ważna i nic tego nie
zmieni. W swojej rodziny też będę przestrzegał takich wartości, bo tak zostałem
wychowany. Jestem dumny ze swoich rodziców i trudno będzie ich doścignąć. Ale
mam jeszcze chwilę na tego rodzaju
decyzje. Jestem dobrej myśli i czuję, że uda mi się zrealizować najważniejsze
kwestie życiowe, bo nie tylko pracą człowiek żyje.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
Moje życie w znacznym stopniu się zmieniło
Mam rękę na pulsie
Rozmowa z RAFAŁEM JONKISZEM, Misterem Polski, Mister Talent
–Mister Word 2016
Ma 18 lat i w tym roku ukończył maturę w rzeszowskiej Szkole Mistrzostwa Sportowego. Na co dzień trenuje akrobatkę
w grupie Fly Boys. 187 cm wzrostu, 88 kg, blond włosy i niebieskie oczy.
Poprzednie tytuły: Mister Lata 2015, ćwierć finalista programu Mam talent. Był
uczestnikiem piątej edycji programu „Taniec z gwiazdami (8 miejsce). Zwycięzca
wyborów Mistera Polski. Na tegorocznym
„Mister World” w Southport (Wielka Brytania) znalazł się w „TOP 10 „ oraz
uzyskał tytuł „Mister Talent”.
-Już posiadasz świadectwo dojrzałości?
- Tak.
-Dlaczego poszczególne egzaminy maturalne zdawałeś w różnych
garniturach w kolorystyce, od której mogło egzaminującym zakręcić się w głowie?
-Chciałem
godnie reprezentować tytuł Mistera Polski i pokazać kolegom, że na egzaminy
maturalne można się ubrać inaczej niż tradycyjnie, czyli w czarne garnitury,
robiące dość przygnębiające wrażenie.
-Czyli w jakich garniturach się pokazałeś?
- W pierwszym
dniu miałem na sobie garnitur niebieski, w drugim kremowy, a w trzecim błękitny.
-Jakie były reakcje?
-Pamiętam, że
reakcje były dość dziwne, bo zapamiętano mnie chłopaka z Rzeszowa, który unikał
takich odważnych stylizacji, ale pól roku spędzone w Warszawie, dość mocno
zmieniło mnie w sprawach związanych z ubieraniem się. Maturalne stylizacje
spodobały się i kilku kolegów zaczęło mnie naśladować.
-Jak przyjęli to egzaminatorzy?
-Sam fakt, że
przyjechałem do szkoły wywołał poruszenie, bo w Rzeszowie mnóstwo osób śledziło
moje poczynania, tym bardziej, że sporo
zmieniło się w moim życiu. Egzaminatorzy patrząc na mnie mówili, ze ubrałem się
nietypowo, ale jest w tym klasa i smak.
-Ucząc się do matury jednocześnie startowałeś w wyczerpującym fizycznie i psychicznie
programie telewizyjnym „Taniec z gwiazdami”. Zapewne niełatwo było pogodzić to
wszystko z sobą?
- Bardzo
trudno, bo ostatnie pół roku przed maturą
było dla mnie dosyć ciężkim czasem i mimo, że bardzo lubię zmiany i
dynamiczny tryb życia, to ten czas był jeszcze bardziej aktywny niż do tej
pory. Ucząc się przez 7 godzin tańca towarzyskiego, odczuwałem niekiedy silną
presję, bo było bardzo mało czasu do odcinka na żywo, kiedy oglądało mnie pięć
i pół miliona ludzi przed telewizorami. Po treningu byłem bardzo zmęczony, ale
nie mogłem odpocząć, bo musiałem usiąść do książek i uczyć się. Dochodziły różnego
rodzaju wyjazdy. Kiedy odpadłem z programu na tydzień przed maturą, udało mi się
wszystko przypomnieć i powtórzyć i chociaż mało chodziłem do szkoły, to udało
mi się odświeżyć posiadaną wiedzę.
-Dlaczego zdecydowałeś się na udział w tym programie?
- Ponieważ wszystko
w moim dotychczasowym życiu się zmieniło, pomyślałem, że muszę wszystko brać garściami
i wykorzystać pięć minut, które właśnie mam i zrobić w tym czasie jak
najwięcej. Chciałbym mieć co wspominać.
- Poszedłeś do Tańca z gwiazdami, żeby wygrać?
-Nie bardzo, bo
miałem świadomość, że byłem osobą która nie do końca pasowała tam do układanki.
Rywalizowałem z osobami bardzo znanymi, które coś osiągnęły, np. z Andrzejem Krzywym,
który odpadł już w pierwszym odcinku. Ja dopiero raczkuję w show-biznesie i byłem
zdziwiony, że udało mi się dojść do 8 odcinka, bo nie byłem profesjonalnym
tancerzem. Przyznam się, że nastawiałem się maksymalnie na dwa odcinki, więc jestem
zadowolony, że dane mi było tak długo być w programie.
- Nie dostałeś Kryształowej Kuli, ale wcześniej przyznano
tobie i drużynie inny tytuł vice mistrza świata w show dance w akrobatyce. To
też powinno ciebie satysfakcjonować?
-Było to trzy
lata temu, gdy chodziłem do trzeciej klasy gimnazjum. Pojawiła się szansa, aby
wystąpić w tanecznym zespole i wykorzystać akrobatyczne umiejętności w tym
show. Udział w nim polegał na tym, żeby przedstawić daną historię poprzez
taniec i różne ewolucje artystyczne,
taneczne i akrobatyczne. Udało się nam dojść do zawodów rangi mistrza Polski,
które wygraliśmy. Potem reprezentowaliśmy Polskę na arenie międzynarodowej w Pradze,
gdzie zdobyliśmy drugie miejsce i wicemistrzostwo świata, z czego jestem
niesamowicie dumny.
- Ile czasu zajęły tobie
ćwiczenia, treningi, aby osiągnąć tak wysoki
stopień wtajemniczenia w akrobatykę?
- Ćwiczę już 7
lat, wcześniej grałem w piłkę, biegałem w lekkoatletycznych zawodach zdobywając
mistrzostwa Polski w sztafecie 4 razy 100 metrów. Ale szczególnie polubiłem
treningi z akrobatyki i podziwiałem starszych kolegów, którzy przenosili
elementy akrobatyczne z sali sportowej w
przestrzeń miejską i postanowiłem pójść w tę stronę co oni i tak się wszystko zaczęło.
Zbierałem coraz więcej doświadczeń, które mogłem wykorzystywać w pokazach akrobatycznych
i w programie telewizyjnym „Mam talent” oraz w ceremonii Mistrzostw Świata w
siatkówce. Moje umiejętności były non stop gdzieś wykorzystywane. Udało mi się
z tego stworzyć styl życia.
-Co zadecydowało, że postanowiłeś stanąć do konkursu o
zupełnie innym charakterze - „Mister Polski”?
- Przypadek. W
ubiegłe wakacje pracowałem w branży budowlanej i trzy miesiące spędziłem przy
układaniu kostki brukowej. Miałem 17 lat i postanowiłem odciążyć budżet domowy i pomóc mamie. Jednocześnie dostałem
propozycję od dziewcząt organizujących wybory „Mistera Wakacji”, w którym do
wygrania były wakacje, które zrekompensowałyby mi pracę na budowie drogi.
Stanąłem do konkursu i wygrałem. Pokazałem kilka sztuczek akrobatycznych, co bardzo
spodobało się publiczności, tym bardziej, że 17 chłopaków tańczyło, a ja jeden
pokazałem akrobatykę. Były wycieczki do Warszawy i nowy konkurs Mistera Polski,
w którym postanowiłem wziąć udział mimo, że byłem negatywnie nastawiony do tego
typu konkursów, bo wydawały mi się mało męskie.
- Zostałeś osobą publiczną. Jak czujesz się jako ktoś taki?
- Musiałem
wypowiadać się w miejscach publicznych,
co było dla mnie dość trudne, bo
do tej pory wypowiadałem się ciałem, nie mówiłem ani słowa. Obecnie o wiele łatwiej
jest mi nawiązywać nowe kontakty i przyjaźnie. Prywatnie też zmieniłem się
diametralnie. Jestem teraz bardziej odpowiedzialną osobą, a wiedza, którą
zdobyłem jest bezcenna.
-Zamierzałeś studiować na AWF, a tymczasem odłożyłeś te plany, żeby zostać twarzą luksusowych koszul. Będzie to trwało krótko, a magistrem wychowania fizycznego zostaniesz na zawsze. Nie wziąłeś tego pod uwagę?
-Zamierzałeś studiować na AWF, a tymczasem odłożyłeś te plany, żeby zostać twarzą luksusowych koszul. Będzie to trwało krótko, a magistrem wychowania fizycznego zostaniesz na zawsze. Nie wziąłeś tego pod uwagę?
- Bralem, ale
życie mamy jedno i trzeba w nim zrealizować swoje cele i pasje. Mam jeszcze
czas na podjęcie ostatecznej decyzji, tymczasem moje miejsce w show –biznesie jako
Mister Polski to jeszcze tylko pół roku.
- A propos, w tych koszulach chodzisz także prywatnie?
-Oczywiście.
Nawet dzisiaj mam jedną z nich na sobie, bo są świetnie dopasowane, co lubię. Jestem
wąskim i szczupłym chłopakiem i żeby dobrze wyglądać potrzebuję ciuchów dobrze
dopasowanych. Chwali mnie w nich mnóstwo osób, a ja czuję się w nich
świetnie.
- Jesteś często zapraszany na bankiety, ewenty, gale itp. imprezy?
- Tak, ale staram
się selekcjonować te wyjścia bacząc, żeby były odpowiednie dla mojego wieku i
tytułu Mistera Polski. Wolę wyjść rzadziej, ale. lepiej zaznaczyć swoją obecnością
ewent. Nie chce być bardziej kojarzony ze ściankami niż z tym, co umiem, czyli
akrobatyką.
- Musisz mieć sporo propozycji, skoro zdecydowałeś się
zatrudnić menadżera?
- Poznałem świetnego menadżera, który okazał się niezastąpiony i dzięki niemu jest mi dużo łatwiej. Paweł na wszystkim się zna, ma doświadczenie, prowadził i nadal prowadzi Rafała Maślaka. Dzięki niemu poznałem wiele przychylnych mi osób, co uławia mi życie w Warszawie. Mam w nim oparcie .
- Poznałem świetnego menadżera, który okazał się niezastąpiony i dzięki niemu jest mi dużo łatwiej. Paweł na wszystkim się zna, ma doświadczenie, prowadził i nadal prowadzi Rafała Maślaka. Dzięki niemu poznałem wiele przychylnych mi osób, co uławia mi życie w Warszawie. Mam w nim oparcie .
- Jak powitała ciebie Warszawa?
-Bez
fajerwerków, za to deszczem i śniegiem oraz intensywnymi treningami do „Tańca z
gwiazdami”, które były męczące nie tylko fizycznie, ale również psychicznie.
Choreografię musiałem opanować nie tylko swoim calem, ale również psychiką.
Treningi nie pozwalały na zwiedzanie stolicy i swobodne poruszanie się.
-Jak patrzysz teraz na Rzeszów z perspektywy Warszawy?
-Uświadomiłem
sobie, że moje życie w znacznym stopniu się zmieniło. Także jeśli chodzi o światopogląd i podejście
do wielu spraw. Nie spodziewałem się, że mogę tak szybko się zmienić poprzez
podróże po świecie i poznawanie coraz to nowych osób z pasjami i celami i takie, które je zrealizowały. Sentyment do
Rzeszowa pozostał i zawsze mile będę wspominał rodzinne miasto.
-Zdążyłeś urządzić się w Warszawie?
- Obecnie
mieszkam w wynajmowanym 60 metrowym mieszkaniu w centrum miasta. Mogę tutaj
odpocząć po wielu wydarzeniach i nieustannym zainteresowani moja osobą w Internecie,
gdzie dużo ludzi śledzi i komentuje moje poczynania. Komentarze nie zawsze są
pozytywne i dlatego lubię odreagować, odpocząć i pobyć sam ze sobą. Odnajduję
tutaj ciszę i spokój
- Co na te zawirowania mówi mama?
-Z początku była
przerażona, ale była przyzwyczajona, że chodzę swoimi ścieżkami bardziej niż
pozostałe rodzeństwo. Ponadto dużo wjeżdżałem, wracałem z medalami. Gdy zostałem
Misterem Polski wiedziała, że wszystko wywróci się do góry nogami. Była kilka
razy w Warszawie i po moim zachowaniu wywnioskowała, że nic złego mi nie grozi.
Jest teraz zadowolona i szczęśliwa, bo widzi, że jestem w stanie pomoc nie
tylko jej, ale i rodzeństwu.
-Co się stało ojcu?
-Zmarł 5 lat temu
na zator tętnicy żylnej. Poszedł spać wieczorem, a rano już się nie obudził.
Mama została sama bez pracy.
-Jaki jest stosunek rodzeństwa do tych zmian u ciebie?
- Moje rodzeństwo to 16-letni brat Krzysztof, 20-letnia siostra Sylwia i 13 –letnia siostra Magda. Byli przyzwyczajeni, że u mnie wciąż coś się dzieje i pod wrażeniem gdy zostałem Misterem Polski, ale w sumie przyjęli to wszystko z dużym dystansem i nie zmienili podejścia do mojej osoby.
- Moje rodzeństwo to 16-letni brat Krzysztof, 20-letnia siostra Sylwia i 13 –letnia siostra Magda. Byli przyzwyczajeni, że u mnie wciąż coś się dzieje i pod wrażeniem gdy zostałem Misterem Polski, ale w sumie przyjęli to wszystko z dużym dystansem i nie zmienili podejścia do mojej osoby.
-Z jakim nastawieniem jechałeś do Wielkiej Brytanii na
wybory „Mister Word”?
-Wiedziałem, że
czeka mnie duże wyzwanie bo miałem wystąpić w najbardziej prestiżowym konkursie
tego typu n świecie i miałem tam reprezentować Polskę i obawiałem się jak mi pójdzie.
Konkurs ten okazał się niesamowitą przygodą i niezapomnianym czasem tam spędzonym.
Poznałem niesamowitych chłopaków, którzy
mieli w swoim żuciu pasje i marzenia, większość była związana ze sportem, co widziałem
podczas zadań sportowych, do których byli znakomicie przygotowani. Wszyscy mieli w sobie ducha walki. Ponieważ zżyliśmy
się ze sobą, nikt w finale nie myślał jakie zajmie miejsce, lecz o tym, że pięknie
spędził 12 dni podczas trwania konkursu.
-Dostałeś się do 10-tki najprzystojniejszych uczestników.
Tytuł „Mister Talent” satysfakcjonuje ciebie?
- Dostanie się
do „Top 10”, było moim małym marzeniem.
„Mister talent” był pierwszym w
historii wyborów tytułem dla Polaka i cieszę się, że mimo młodego wieku udało
mi się tam zaistnieć. Organizatorzy napisali na Twiterze, że „Misterem Talent”
został Polak, który pokazał najlepszy talent jaki widzieli tutaj od 10 lat. Do
Polski wracałem z podniesioną głową i czekały na mnie gratulacje i bardzo przyjemne komentarze w Internecie,
nawet od osób nie zawsze przychylnych mojej osobie. Tuż po konkursie dowiedziałem
się, że moi dobrzy znajomi mieli ciężki wypadek i trafili do szpitala, gdzie
leżeli w śpiączce przez 5 dni. Wtedy sam konkurs zszedł na dalszy plan , bo
żyłem tym, co się z nimi stało.
-Co zdecydowało, że właśnie ty otrzymałeś ten tytuł?
- Może to, że
zawsze byłem uśmiechnięty i zadowolony, że starałem się być uprzejmy i schludnie
wyglądać i nosiłem koszulkę reprezentacji Polski, co też było zauważone.
Na konkursie brano pod uwagę nie tylko to, co robimy na scenie, ale jak
zachowujemy się podczas całego konkursu.
-Była to nagroda pieniężna?
- Nie. Top
Dziesięć i Mister Talent to były statuetki i pochwały, które otrzymałem podczas
transmisji.
-W Polsce „Mister Word”
nie był pokazywany w telewizji…
- Konkurs był
nagrywany i będzie miał emisję w Ameryce i dzięki temu będę zauważony za
oceanem. Szkoda, że nie był tak rozpowszechniony jak wybory „Miss Świata”, bo w
Polsce cieszy się dużą popularnością, co widać na przykładzie statystki jaką ma poprzedni Mister Polski
Rafał Maślak.
- Nie czułeś się przegrany, gdy korona Mister World powędrowała
do reprezentanta Indii?
- Wydaje mi
się, że Rohit Khandelwal Mister Indii
był idealnym kandydatem na zwycięstwo, bo jego wygląd, stylizacje, doświadczenie, wiedza, opanowanie, predysponowały
go do tego. Miał 25 lat i na co dzień
zajmował się treningami personalnymi.
-Wróciłeś do Polski. Jaka rzeczywistość tutaj na ciebie
czekała?
- Powoli przestawiam
się na trochę inny styl życia i bycia, na inną kulturę, bo takie wyjazdy dosyć
dużo mieszają w życiu, dlatego ciężko się zaklimatyzować i ustatkować. Ale żyjąc w Warszawie przebywam w rzeczywistości,
która ma dobry wpływ na mnie i jeżeli będę miał rękę na pulsie, to nie zatracę
się w show biznesie i mama może być o mnie spokojna. Udało mi się wiele zrobić
z tego, co sobie założyłem, więc jest świetnie
.Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
.Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI