Wywiady część 2

PUBLICYSTA

BOHDAN GADOMSKI jest przede wszystkim publicystą i publikował swoje artykuły i wywiady w wielu  tytułach prasowych do 1993 roku. Od 1994 roku jako etatowy redaktor tygodnika "ANGORA" jest autorem w tym tytule, chociaż równolegle publikuje w łódzkim Expressie Ilustrowanym , którego stałym współpracownikiem jest od 1978 roku, czyli od debiutu jako profesjonalny dziennikarz...

Na tej podstronie publicysta przedstawia wybór wywiadów archiwalnych i bieżących, bowiem jedna podstrona na blogu nie jest wstanie pomieścić gigantycznej ich ilości.

Elżbieta Poniatowska
śpiewająca spikerka telewizyjna
Pierwszego i Drugiego
Programu TVP
była pierwszą rozmówczynią Bohdana Gadomskiego. Wywiad z artystką ukazał się w łódzkim EXPRESSIE ILUSTROWANYM w styczniu 1978 roku i od tej pory publicysta pozostał wierny tej gazecie...

Elżbieta Poniatowska przez lata królowała na scenie Operetki Warszawskiej
Po wielu latach Bohdan Gadomski i Elżbieta Poniatowska spotkali się na gali Wiktory.

Pierwsza publikacja BOHDANA GADOMSKIEGO na temat VIOLETTY VILLAS





Wspomniany artykuł ukazał się w Wydawnictwie Muzycznym "SYNKOPA", które dostępne było jedynie w prenumeracie i wypełniało brak podobnych pism o muzyce rozrywkowej w Polsce.
VIOLETTA VILLAS prywatnie...

Przeczuwałem, że Villas albo zamarznie, albo zjedzą ją psy...

UPADEK GWIAZDY
czyli horror na wzgórzu w Lewinie

Tuż przed świętami, rozegrał się wielki dramat wielkiej artystki estrady Violetty Villas. Załamanie psychiczne gwiazdy nastąpiło w krytycznym momencie, gdy była całkowicie sama, opuszczona przez wszystkich, za to w towarzystwie 120 psów, z którymi mieszkała w zrujnowanym domu na wzgórzu w Lewinie Kłodzkim. O tym, w jak nieludzkich warunkach żyje Villas, pisałem już w 2004 roku, zapowiadając nieuchronną tragedię.  Co prawda artykuły wstrząsnęły czytelnikami i wywołały zainteresowanie innych mediów, ale sytuacja wcale nie zmieniła. Przeciwnie, z biegiem czasu na tyle pogorszyła, że wywołała to o czym teraz czytamy i oglądamy w telewizji.
 I.   „Zostałam sama”...
„Fakt” podaje, że na dzień przed dramatem, rozmawiał przez telefon z Violettą Villas. Zacytuję fragmenty tej dziwnej rozmowy. „Zdruzgotana, opowiadała o tym, w jakich warunkach żyje. Mówiła bez ładu i składu, gubiła słowa, jąkała się.
-Jak radzi sobie pani z psami?
-Zostałam sama z tym wszystkim, czuje pani, jak to śmierdzi? Te psy zasrały mi cały dom. Muszę wziąć wiadro i to posprzątać, nikt mi nie pomaga, nie mogę dłużej rozmawiać.
-Proszę się nie rozłączać.
-Muszę posprzątać, bo tu tak strasznie śmierdzi, już nie mam siły.
Mam tyle roboty, zostałam sama z tymi wszystkimi zwierzakami, nie ma już siły, a tu wszystko zaszczane, sama muszę nosić te wiadra, nikt mi nie pomaga. Ja jestem Violetta Villas, czy ja muszę nosić te wszystkie wiadra?”
21 grudnia, późnym wieczorem, Violetta Villas została odnaleziona przez swojego szwagra Jana Mulawę, w stanie totalnego wyczerpania. Wychudzona, brudna, ubrana  w jakieś szmaty, potargana (ale nie łysa jak podano). Ręce i nogi miała poranione, do dzisiaj nie wiadomo, czy została pogryziona przez wygłodniale psy, czy to wynik zaplatania się w drut kolczasty, z którego jakimś cudem się wyplatała.
Wersja, że ktoś zamknął ją w pokoju jest mało prawdopodobna, podobnie jak historia o „ubowcach”, którzy zatruwali ją gazem i szukali... niewiadomo czego.
Policja bala się wejść do strasznego domu, pracownicy pogotowia również. W końcu osłabiona Villas sama wyszła i poprosiła o opatrunki na rany. Samodzielnie chciała je opatrzyć, ale lekarz na to nie pozwolił i zabrano ją na pogotowie. Tam lekarze orzekli, że trzeba przewieźć chorą do szpitala dla psychicznie i umysłowo chorych w Stroniu Śląskim. Od dwóch tygodni trwa terapia, której chora nie zawsze chce się poddawać. Najchętniej uciekłaby ze szpitala, pozbierała swoje pieski ze schronisk, aby od początku zacząć to wszystko, co doprowadziło ją do ruiny zdrowotnej i finansowej, do degradacji pod każdym względem, podobnie jak psy-mutanty ze skojarzeń kazirodczych.
 Oto zapis rozmowy miedzy nią, a jej współpracownikami: Maciejem Kieresem (pianistą i aranżerem) oraz Andrzejem Sikorą (menadżerem): 

II. Ratujcie mnie! Pomocy!
- Pani Violetto!!!
- Czy to jest Sikora???
-Tak, jestem pani Violetto!
-Och, panie Andrzeju! Czy jest pan Maciek?
- Jestem pani Violetto, jestem!
- Och, Matko kochana! Ratujcie mnie!!!! Pomocy!
- Nie chcą nas do pani wpuścić. Ale ratujemy panią. Niech się pani  niczym nie przejmuje!
- Dziękuję!
-Pani Violetto!
-Co?
- Czy dostała pani jakieś dokumenty ?
- Nic.
- A ma pani kartkę i długopis, żeby napisać upoważnienie dla adwokata?
Adwokat otrzymał upoważnienie do reprezentowania Violetty Villas przed Sądem Rodzinnym w Kłodzku, który zajmuje się jej sprawą i wydał decyzję na podstawie której została umieszczona w zakładzie psychiatrycznym. Elżbieta Budzyńska (pomoc domowa) otrzymała upoważnienie na podstawie którego ma objąć dyrekcję i absolutne zarządzanie zrujnowanym domem. To jej właścicielka przekazała  wszystko, łącznie ze zwierzętami (te zresztą dużo wcześniej osobnym upoważnieniem).
Dramat gwiazdy trwa i prędko się nie skończy. Postanowiłem porozmawiać z ludźmi, którzy w różnych okresach życia Violetty Villas  byli bardzo blisko niej, wiele widzieli i wiedzą dużo więcej niż media, traktujące  zbyt powierzchownie dramat jedynej polskiej piosenkarki będącej swego czasu u progu kariery światowej (triumfy w Las Vegas, pierwsze role w filmach hollywoodzkich, występy na całym świecie).

III. „ Sama jest sobie winna” -mówi Witold Filler (były szef rozrywki TVP, były dyrektor Teatru Syrena, były konferansjer i współpracownik VV, autor książki o niej pt. „Tygrysica z Magdalenki”)
-Pana książka „Tygrysica z Magdalenki” kończy się opisem ogromnego apetytu Violetty Villas, w którym gwiazda po koncertach nie liczyła kalorii, pochłaniała w ogromnych ilościach drób, frytki i kluski, które mogła wręcz dublować. Czy pan wie, że przed świętami nie miała  domu nawet chleba, że umierała z głodu?
-Jakie to smutne.  Ale można powiedzieć, że sama jest sobie winna. Jest syn, władze miasteczka, jakieś środowisko, do którego  co prawda ona nie chciała należeć, ale ono powinno być ponad to i poczuwać się do opieki nad bądź co bądź zasłużoną artystką i znaną na całym świecie. Tymczasem jest biedna i sama.
- Zapewne słyszał pan o tragedii jaka ją spotkała?
- Tak. Villas od 30 lat nadawała się tylko do szpitala psychiatrycznego, chociaż jest na swój sposób potwornie normalna, a jednocześnie potwornie zwariowana.
- ?
- Ale raczej zwariowana niż psychiczna.
- To musiało się tak tragicznie zakończyć?
-Obawiam się, że tak. Powodem był brak stałych dochodów, tym bardziej, że  obok była niesamowita ilość zwierząt.
- Miała emeryturę w wysokości około tysiąca złotych.
- Czy ktoś taki jak ona mógł wyżyć za tysiąc złotych?
-Znał pan Villas wyjątkowo dobrze, to przecież pan przywrócił ją do życia artystycznego po latach zapomnienia. Czy nie zauważył pan objawów choroby psychicznej?
-Zawsze była osoba poza normami zachowania i reakcji, inna niż wszyscy. Nieprzeciętna osobowość. Podręcznikowych objawów  choroby psychicznej nie zauważyłem, chociaż we współżyciu codziennym była straszna. Zawsze była wariatką, ale w przysłowiowym nie psychiatrycznym znaczeniu.
-Teraz jest jednak w szpitalu dla umysłowo chorych i lekarze oceniają jej stan jako poważny. Sądzi pan, że kiedyś wyjdzie ze szpitala?
-Życzę jej tego, bo wolność jest największym dobrem dla człowieka.
-Na estradę zapewne nie wróci?
- Przecież Villas od dawna nie ma już głosu. Ludzie tego nie zauważają, bo w pamięci mają dawną Villas i...klaszczą. Ona ma 69 lat, to wiek wykluczający piosenkarki z czynnego uprawiania tej profesji.
- Czy jesteśmy świadkami upadku jej mitu, legendy...
- Reakcja na to, co stało się w Lewinie, dowodzi, że legenda jeszcze trwa, chociaż się degeneruje.

IV.  „To mały, biedny, chory człowiek”  - mówi Jan Górski (piosenkarz estradowy, od 20 lat współpracujący z Violettą Villas)
- Jaką osobą jawiła się panu Violetta Villas, którą poznał pan w latach 70-tych?
-Od początku wydawała mi się bardzo dziwna i kontrowersyjna jako człowiek. Przeczuwałem, że jest osobą chorą.
- Na jakiej podstawie wysnuł pan takie wnioski?
- Zauważyłem, że jest niedobra, nielojalna dla osób, które naprawdę były dla niej życzliwe i oddane.
- Doświadczył pan tego na sobie?
- Tak. Była wyjątkowo trudna w kontaktach i niejednokrotnie mnie zawiodła. Obiecywała różne rzeczy, ale nigdy się z nich  nie wywiązywała. To była wielka artystka, ale  mały, biedny, chory człowiek. Wielka mitomanka.
- I bardzo samotna...
- Bardzo, ale na dłużej nie dopuszczała do siebie drugiego człowieka. Co pewien czas zmieniała skład swojego dworu.
- Od 20 lat była przy niej pomoc domowa, zwana też garderobianą a nawet przyjaciółką Elżbieta Budzyńska.
-To była wyjątkowo nieodpowiednia osoba dla pani Violetty. Typ zdecydowanie negatywny. Ponosi w dużym stopniu odpowiedzialność za to, co teraz stało się z artystką.
--Ale Villas była na nią w pewnym sensie skazana, bo nie mogła sobie sama poradzić, kolejni pracownicy odchodzili jeden po drugim...
-Nie mogła dać sobie rady, tym bardziej, że była chorym człowiekiem potrzebującym pomocy. Zagubiona w swoim postępowaniu z ludźmi, którzy szybko od niej uciekali. Elżbietę Budzyńską też wielokrotnie wyrzucała z domu.
-Co sądzi pan o tragedii, która niedawno się wydarzyła?
-W końcu musiało się stać to, co się stało, aż dziw bierze, że trwało tak długo! Gdy o tym się dowiedziałem, odetchnąłem z ulgą, bo w szpitalu nareszcie znalazła fachową pomoc. Nie wolno jej przeszkadzać w terapii, niepokoić jej.
-Czyli przewidywał pan taką sytuację?
-Wielokrotnie myślałem, że spotka ją wielka tragedia, ale opatrzność nad nią czuwała, bo w ostatniej chwili ktoś ją odnalazł, szybko wezwano pogotowie, bo prawdopodobnie za dwa dni już by nie żyła.
- Sadzi pan, że wyzdrowieje?
- Myślę, że tak, ale kuracje psychiatryczne są długie i trzeba być zdyscyplinowanym pacjentem, mieć zaufanie do lekarzy specjalistów.
- O powrocie na estradzie nie będzie chyba mowy?
- Villas jest wielką gwiazdą i ma rzesze zwolenników, którzy zawsze przyjdą na jej koncerty. Ona ma w sobie coś magicznego.
- Czy odwiedziłby pan Violettę Villas w szpitalu, gdyby była taka możliwość?
- Nie, bo bałbym się jej reakcji na mój widok i własnej. Wielokrotnie zaznałem od niej przykrości, ale nie obraziłem się, bo wiedziałem, że jest chora. Zostawmy ją pod opieką fachowców i nie ślizgajmy się po jej dramacie osobistym.
- Jesteśmy świadkami upadku mitu wielkiej gwiazdy.
- Pani Villas jest specjalistką od kreowania własnego wizerunku, od robienia wokół siebie szumu medialnego i zainteresowania fanów. Ludzie zawsze będą pamiętać  lata jej świetności, dawne, piękne nagrania. Sam chętnie do nich wracam.

V.  „Przeczuwałem, że albo zamarznie, albo zjedzą ją psy” - mówi Jan Mulawa (szwagier Violetty Villas, mąż jej siostry Wandy, który uratował Villas od niechybnej śmierci)
- To pan uratował Violettę Villas mimo, że ona pana nienawidziła?
- To ja. A wie pan za co mnie nienawidziła? Za prawdę.
- Czy przed pamiętnym dniem, gdy półprzytomna, poraniona, zdawała się być pogodzona z najgorszym, bywał pan w jej domu rodem z najgorszego horroru i widział, co się tam dzieje?
-W jej domu nie byłem od 4 lat. Oboje z żoną widzieliśmy co zgotowała sobie Violetta, ale nie dała sobie niczego powiedzieć. To bardzo uparta i apodyktyczna osoba. Przecież pan ją dobrze zna i wie, że nie dawała sobie niczego wytłumaczyć, bo sama wiedziała wszystko najlepiej.
- Miał pan działkę tuż obok jej ziemi i widział pan postępującą degradację terenu, domu, zwierząt, a mimo to pan nie interweniował?
-Władze powiatowe i sanitarne też się tym nie interesowały, to co ja sam mogłem zrobić? Powiedziałem jej: Jak sobie pościelisz tak się wyśpisz, za co zostałem uznany za wielkiego wroga, a kiedy ktoś powtórzył jej moje słowa ”raz jest się na wozie, innym razem pod wozem”, to od tamtej pory zostałem skreślony. Bywało, że żona dała jej w niedzielę trzy litrowy słoik zupy z wkładką mięsną, to natychmiast ja zjadła i powiedziała: „ale dobre było, tylko mało”.
- Czy Villas nigdy nie prosiła pana o pomoc?
-Jak była w dobrym humorze, to poprosiła, żebym coś naprawił, zrobił, ale jak była w złym, to wyzwała od najgorszych.

- Czy to prawda, że nie przyszła na pogrzeb siostry?
- To prawda. Gdy chciałem ją powiadomić o pogrzebie, to mnie wyzwała od skurwysyna. 4 lata nie była na grobie rodziców, tylko raz pod osłoną nocy poszła na cmentarz.
- Co było powodem skłócenia  z najbliższą rodziną?
- Elżbieta  Budzyńska.
- Jeżeli będzie mogła opuścić szpital, to gdzie zamieszka?
- Można wyremontować ten dom. Zwierząt już nie ma.
- Tylko szczury pozostały...
- Ma być dezynfekcja to i one pójdą.
-No i Budzyńska została.
- Ta wiedźma tam jeszcze jest. To ona jest powodem tego co się stało.
A wie pan, że jak Violettę zabrali do szpitala, to nikt nie zainteresował się zwierzyną? To mnie bolało i musiałem kombinować, żeby im coś dać do jedzenia.
- W jaki sposób nakarmił pan 70 psów!?
- 120! Nawet skórki z pomarańczy jadły. Wywaliłem parę wiader zlewek pobranych z ośrodków wczasowych, to biły się o nie. A pani Budzyńska kłamała w TVN, że były zapasy kaszy, które ona tylko rozdawała. Albo jak powiedziała, że Violetta zatrzasnęła się sama i krzyczała o pomoc.
- Tak było?
- Ależ skąd! Sama wyszła z domu i poprosiła o lekarza, czyli w ogólne nie była zamknięta w pokoju. Była bardzo brudna, włosy rozczochrane, sterczące. Trzeba było wymyślić jakąś bajeczkę dla mediów. Budzyńska zostawiła swoją podopieczną już we wrześniu, wiedząc, że nie ma kilograma węgla. Gdybyśmy mieli mroźną zimę, to Villas by dawno zamarzła. Już dawno mówiłem do znajomych, że albo ją zjedzą psy, albo zamarznie. I o mały włos tak się nie stało. Teraz jej adwokat złożył wniosek do prokuratury, że my ukuliśmy spisek przeciwko Villas, bo chcieliśmy  zlikwidować psy i ją samą wyeksmitować.

- A tymczasem pan uratował jej życie.
- No widzi pan, człowiek ratuje drugiemu życie, a prawnicy stawiają mi zarzuty. Współpracowała z muzykami Kieresami, z których żaden nie zainteresował się jak ona żyje, czy ma co jeść, czy psy też będą nakarmione? Przecież mogli ją zaprosić na  święta do siebie, ale tego nie zrobili. Nikt się jej dramatyczną sytuacją nie zainteresował. Zostawili ją samą. Ponieważ ja zawsze mówiłem prawdę, dlatego zostałem jej wrogiem. Najnowsze wieści mówią, że ziemię i dom zapisuje klasztorowi, w co też nie wierzę. Prasa wypisuje bzdury, że znalazł się zamożny Holender, który za dwa miliony złotych chce kupić od niej ziemię i dom. Mam nadzieję, że pan w to nie uwierzył?
- Villas twierdzi, że bezprawnie wszedł pan na jej teren i oskarży pana o to?
- Także i o to, że ją uratowałem, cholera jasna…
Rozmawiał:  BOHDAN GADOMSKI

Izolowała się od ludzi i świata. Zerwała kontakty z rodziną. Powoli staczała się na dno.
Co dalej z Violettą Villas?
wielka gwiazda nadal w szpitalu psychiatrycznym
Violetta Villas (w szpitalu zarejestrowana jako Czesława Gospodarek) leży w maleńkim szpitalnym pokoiku na żelaznym łóżku, przy którym stoi żelazna szafka. Nielicznych gości (syn, adwokat) przyjmuje w pokoju widzeń, podobnym jak w więzieniu. Wtedy jest ucharakteryzowana, ubrana w czarną pelerynę, która skutecznie kryje to, co ma na sobie. W niej wystąpiła przed sądem rodzinnym, który posiedzenie w jej sprawie zwołał w szpitalu psychiatrycznym. Fani przysyłają jej czekoladki, ale ona poprosiła syna, żeby kupił jej kawałek kiełbasy i musztardę. Są już wyniki badań psychiatrycznych i jest decyzja chorej, że nadal pozostanie w szpitalu. Jednak, jak mówią wtajemniczeni, do specjalistycznego szpitala trafiła bardzo późno (tuż przed 70 rokiem życia!), więc leczenie może być bardzo długie i mało efektywne.
Rozmawiam z jej najbliższymi (jedynym synem i synową), z ponoć wierną pokojówką i garderobianą, z muzykiem z jej dwuosobowego zespołu.
Rysuje się nieznany ogółowi obraz Violetty Villas vel Czesławy Gospodarek, osoby o dwoistej naturze, bardzo skomplikowanej osobowości i talencie, jaki zdarza się raz na 100 lat.
„Pomoc nadeszła w ostatniej chwili” - mówi Krzysztof Gospodarek (syn Violetty Villas)
-Podobno był pan dzieckiem niechcianym?
- Skąd pan to wie? Ja nic na ten temat nie wiem.
-Violetta Villas nie traktowała pana tak jak inne kochające matki swoje dzieci ...
- Była bardzo zajęta swoją krajową i amerykańską karierą, ale były okresy w których bardzo się mną interesowała, dużo dla mnie robiła. Była między nami silna więź, która pewnego dnia przestała istnieć.
- Aż w końcu wyrzekła się pana?
- Doszło nawet i do tego. Siedem lat temu pojechałem do niej z synem. Były święta wielkanocne. Mieliśmy ze sobą koszyczek ze święconką, chcieliśmy złożyć życzenia. Ale przed dom wyszła jej pomoc domowa Elżbieta Budzyńska i poinformowała, że matka nie chce mnie znać, nie życzy sobie żadnych kontaktów. Spojrzałem w okno i zauważyłem, że stała za firanką i zimnym wzrokiem oglądała tę scenę przed  furtką.
- Wyobrażam sobie jak musiał się pan wtedy czuć?
- Czułem się potwornie, zostawiłem koszyczek i zgodnie z życzeniem matki, nie kontaktowałem się z nią więcej.
- Czy pan domyślał się -dlaczego to zrobiła?
- Miała do mnie pretensje, że nie zgadzam się na jej pomysły, że nie wierzę we wszystko co mówi, że mam swoje zdanie i pragnę mieć swój własny świat. Matka żądała ode mnie bezwzględnego podporządkowania się we wszystkich jej szaleństwach, a ja nie mogłem się na to zgodzić.
-Zapewne nadal trwalibyście w zacietrzewieniu, gdyby nie dramat, który rozegrał się 29 grudnia?
- Kiedy dowiedziałem się, że matkę zabrało pogotowie ratunkowe, natychmiast postanowiłem działać. Pojechałem do Lewina i tam dowiedziałem się jak wyglądało  jej życie, bo moje dotychczasowe informacje były zbyt powierzchowne. To, co zastałem na miejscu było czymś nie do opisania.
- Gdyby pomoc nie nadeszła, to zostałby pan sierotą, tym bardziej, że z ojcem nie miał pan żadnego kontaktu?
-Pomoc nadeszła w ostatniej chwili od wujka, na widok którego matka wpadała we wściekłość, bo nie znosiła męża swojej siostry Wandy. To paradoksalne, że pomoc przyszła nie od tych, którzy uważają się za jej przyjaciół, lecz od tych, których ona uważa za swoich wrogów.
- Czy pan wie, co było przyczyną załamania psychicznego matki?
-  Domyślam się, że sytuacja w jakiej się znalazła. Matka miała obok bliską rodzinę, ale nie chciała od niej pomocy, nie utrzymywała z nią żadnych kontaktów.

- Jej współpracownicy-przyjaciele mówią, że niejasne są okoliczności historii, która wydarzyła się w jej domu. Dla pana też są niejasne?
- Dla mnie i lekarzy są one jasne, więcej powiedzieć nie mogę.
- Tylko kilka osób zna wyniki przeprowadzonych badań i ekspertyzę lekarzy, pan też ją zna.
-Tak i mogę powiedzieć tylko tyle, że jeszcze przez jakiś czas powinna pozostać pod ich opieką. Dlatego bardzo mnie dziwi, że ludzie nazywający się jej przyjaciółmi, chcą moją matkę na siłę wyciągnąć ze szpitala i umieścić z powrotem w domu, w którym nie da się już mieszkać.
- Przyjaciele Violetty Villas mówią, że ona nie chciała z panem rozmawiać?
-To nieprawda. Wyraziła życzenie spotkania się ze mną i nasze przywitanie się po latach było miłe i serdeczne.
- Nie doszło później do słownych utarczek między wami?
- Doszło podczas drugiego spotkania.
- Jaki był powód?
- Mama miała pretensje, że nie wierzę w podaną przez nią wersję obecnych zdarzeń, że uwierzyłem w to, że ona się mnie wyrzekła  itp. sprawy sprzed lat.
- Gdy matka wyjdzie ze szpitala, zaopiekuje się pan nią?
- Chcę się nią zaopiekować, bo widzę, że nie ma nikogo, kto by się nią
zajął. Sytuacja w jej domu jest krytyczna. To zdewastowana ruina. Mama nie ma pieniędzy na remont i na to, żeby żyć godnie. Emerytura, którą dla niej uzyskałem jest tak niska, że nie byłaby w stanie utrzymać siebie, gdyby powróciła do tego domu.
-Współpracownicy planują wysłać pana mamę na długi, relaksujący wypoczynek. Nie wiedział pan o tym?
- Nic na ten temat nie wiem, mama też o tym nie wspominała. Mamie obecnie nie jest potrzebny wypoczynek tylko lekarz i spokój.

-Podobno matka nie chce, żeby to pan się nią zajmował w jakimkolwiek kontekście?
- Myślę, że mama po przemyśleniu sprawy, dojdzie do wniosku, że pobyt w szpitalu był dla jej dobra, a nie przeciwko niej.
- Jej pomoc domowa prosiła, żebym zapytał pana, co matka powiedziała do pana w szpitalu?
-Były to słowa przykre, więc nie będę ich publicznie powtarzał. Powiem tylko, że dotyczyły mojej osoby i mojej postawy w szpitalu.
-?
- Z tego, co zobaczyłem, co dowiedziałem się z rozmowy z mamą, doszedłem do wniosku, że ona w tym szpitalu jeszcze powinna być.
- Co więc może powstać?
- Błędne koło. Spróbuję odwołać się do jej licznych fanów, żeby pomogli.
- Zastanawiam się - czy ona rzeczywiście kochała swoje zwierzęta, bo przecież stworzyła dla nich obóz koncentracyjny?
- Miłość może być również krzywdząca i może powodować nieszczęście. Myślę, że ona nie miała świadomości, że zwierzęta  strasznie się męczą, bo wtedy pozwoliłaby na ich przeniesienie dwa lata temu do innych schronisk. Akcję wywożenia zwierząt przerwała wtedy Elżbieta Budzyńska.
-Kim była w życiu pana matki Elżbieta Budzyńska?
-Była jej złym duchem, pochlebiała jej fałszywie, zgadzała się na wszystko, co potęgowało to, co się teraz stało. Przy okazji dowiedziałem się w Lewinie, że odsuwała całą rodzinę od mojej matki.
   
„ Była manipulowana, osaczona i skrzywdzona” -mówi Małgorzata Gospodarek (synowa Violetty Villas)
-W jakich stosunkach pozostawała pani ze swoją teściową?
- Kiedyś byłyśmy sobie bliskie, lubiłyśmy się, ale bałam się jej zmiennych nastrojów, depresji, które przejawiały się w różny sposób. Mieszkaliśmy razem i byliśmy normalną rodziną. Gdy się wyprowadziliśmy z jej domu, wszystko zaczęło iść w złym kierunku. Osaczyli ją niewłaściwi ludzie, a ona była bardzo podatna na pochlebstwa. Rozszarpali ją pseudo przyjaciele i ci, którzy zarabiali na niej pieniądze.
-Mijały lata. Kariera Violetty Villas załamywała się co pewien czas. Czy pani, mąż i syn towarzyszyliście jej w trudnych momentach?
- Jej kariera załamała się na początku lat 70-tych, w momencie powrotu ze Stanów Zjednoczonych. Nie sposób było wytrzymać i zaakceptować oraz wytrwać w tym stanie w jaki popadała. Nie mogliśmy już razem żyć i żeby nie zwariować, trzeba było iść swoją drogą.
-Czy ona kochała swojego jedynego syna?
- Jeżeli go kochała, to jednocześnie bardzo go raniła. Ona cierpiała, ale on cierpiał znacznie bardziej patrząc na to, co się z nią dzieje.
- Co było zasadniczym powodem niemożności ich porozumienia się?
- Trzeba było absolutnie podporządkować się jej fanaberiom, wizjom, które nie zawsze miały odniesienie do rzeczywistości i posunięciom, a w ocenie mojego męża były fatalnymi. On nie akceptował wielu rozwiązań, które ona forsowała na siłę. Od początku walczył ze sforą psów, która przy niej była, przeczuwając, że to ją kiedyś zgubi. Był przekonany, że ze zwierzętami trzeba się było rozstać już dawno i organizował przeniesienie ich do schroniska, ale ona wycofywała się w ostatniej chwili i kończyło się awanturami.

- Dzisiaj pani teściowa jest w szpitalu psychiatrycznym. Czy to był dla niej jedyny ratunek?
-Jedyny! To była ostateczność. Izolowała się od całego świata, zerwała kontakty z rodziną. Powoli staczała się na dno. Do tego była manipulowana i podjudzana w niski, prymitywny sposób. Była osaczona i bardzo skrzywdzona, także lukami w naszym prawie
- Co będzie najlepsze dla Violetty Villas, gdy opuści szpital?
- Musi wyleczyć pierś, z której wciąż jątrzy się krwiak. Jej najbliższa przyjaciółka załatwiła leczenie w najlepszej warszawskiej klinie.  Ale z tego nie skorzystała. Obecne leczenie w szpitalu psychiatrycznym będzie długie. Potrzebny jest spokój.
-Czy Violetta wróci do swojej najbliższej rodziny?
- Jeżeli leczenie da dobre skutki, to wróci i realnie oceni rzeczywistość. Dokona rzetelnego rozliczenia z przeszłością. Musi też zerwać jakiekolwiek kontakty z Elżbietą Budzyńską, która doprowadziła ją na skraj przepaści.


Ja jestem baba- jędza z rogami” -mówi Elżbieta  Budzyńska (pomoc domowa i powiernica Violetty Villas)
-To pani pilnuje najsławniejszego obecnie domu w Polsce czyli bulwersującej wszystkich „rezydencji” Violetty Villas?
- No cóż, nie ma Violetty, to muszę tutaj siedzieć i czekać na nią.
- Musi pani być smutno, bo nie ma właścicielki i jej 120 psów...
- Wróci moja pańciunia, wróci. Jej synowi Krzysztofowi tylko się wydaje, że  zamknie matkę na dłużej w szpitalu lub jeszcze gdzieś tam... Może sobie tylko pomarzyć.
- Jak pani się czuje w związku z tym, co się stało i o czym mówi cała Polska i pisze cała prasa?
- Jestem bardzo zmęczona, nie  chcę niczego oglądać, słuchać i czytać.
- Nie czyta pani prasy, przecież piszą o pani?
-Nie czytam nic. Nic mnie to nie obchodzi.
- Nie ogląda pani swoich zdjęć w prasie?
- A niech tam robią mi zdjęcia. Mnie tam wszystko wisi. Przyzwyczaiłam się do tego, zahartowałam, uodporniłam się na wszelkie ataki. Dlatego niczego i nikogo się nie boję. Co mają mi zrobić, niech mi zrobią i koniec. Czekam na to.

 Dwa dni po pierwszej rozmowie z Elżbietą Budzyńską
-Pańcia jednak nie wróciła do domu. Postanowiła zostać w szpitalu. Czy ta decyzja pańci zaskoczyła panią?
- Wcale mnie nie zaskoczyła. Bardzo dobrze zrobiła,  bo dzięki temu w każdej chwili może teraz wyjść ze szpitala.
- W szpitalu może być długo, może jeszcze kilka tygodni. Czy będzie pani na nią czekała w tym strasznym, zrujnowanym i opustoszałym domu?
-Będę czekała na swoją pańcię do samego końca, bo ja jestem wierna i w dobrym i w złym. Zostanę przy pańci, cokolwiek się z nią stanie.
-Najbliższa rodzina nie lubi pani i oskarża o wszystko co najgorsze. Jak pani sadzi - dlaczego?
-Trudno, to ich sprawa. Niech mają swoje zdanie na mój temat. Mają do tego prawo. Tylko gdzie oni byli, jak Violetta przeżywała to, o czym wszyscy wiedzą. Gdzie byli!? Jak pani Violetta wyjdzie ze szpitala to sama wszystko opowie.
- Wśród licznych zarzutów do pani jest i ten, że kupowała pani swojej pańci alkohol i rozpijała ją?
- A co, Violetta chodziła po ulicy pijana? Czy ktoś widział pijaną Violettę?  Nie wiedział pan, że ja też jestem cały czas pijana? Teraz też jestem pijana. Niech sobie mówią co chcą. Nie będę się bronić. Będę czekać na Violettę. Niech pan zapyta Krzysztofa Gospodarka, co mu matka wczoraj powiedziała. Tylko niech powie prawdę.
- A co mu powiedziała?
- Nie będę mówić, niech sam powie szczerą prawdę. Był przy tym sędzia, biegli. Słyszeli. To jest bardzo ważne i bardzo pana proszę, żeby pan go o to zapytał.

- Rodzina zarzuca pani, że chociaż była gospodynią w domu Violetty Villas, to doprowadziła do ogromnych zaniedbań, niewyobrażalnego brudu w stopniu niespotykanym. Nie sprzątała pani domu i obejścia?
- Ha, ha, wolne żarty. Ja byłam na każde wezwanie pani Villas, kiedy mnie tylko potrzebowała, to przyjeżdżałam i zawsze jej broniłam. Niech mnie obciążają. Laurek nie muszę zbierać. Czekam tylko na pańciunię i jak wróci, to sobie wyjedziemy z Lewina. Odpoczniemy. Będziemy wreszcie wolne. Nie ma przecież zwierząt. Ja nie chciałam tu przyjeżdżać z Magdalenki, przyjechałam jako ostatnia. Powiedziałam pańci, że ja tutaj mieszkać nie będę, bo mam swój dom, pracę i męża w Warszawie.
- A jednak pani przyjeżdżała do Lewina?
- Owszem. Dopóki tutaj siedziałam non stop, to wszystko jakoś szło łącznie z tym schroniskiem. Ja tylko tutaj przyjeżdżałam, żeby pańci pomóc, ale mieszkać tu za nic nie chciałam. Kiedy będzie potrzebowała mojej pomocy, to zawsze przyjadę, dopóki tylko będę żyła.
- Nie zrażało pani, że tutaj jest tak strasznie, nie ma gazu, nie ma ogrzewania, prądu, obie łazienki zdewastowane przez zwierzęta. Syf i mogiła - jak mówią!?
- Dupa blada, za przeproszeniem. Teraz jest tutaj ciemno, ale palę sobie w piecu i mam ciepło. Nic mi się jakoś nie dzieje. Szczury po mnie nie skaczą. Dziwne co?
- Ludzie mówią, że w tym domu strasznie śmierdzi, cuchnie. Jak pani to wytrzymuje?
- Jakoś jeszcze nie zemdlałam z tego smrodu. Śmiać mi się chce.  Syn przyszedł po 7 latach do matki i  nie mógł się z nią dogadać, a ja chociaż jestem osobą obcą i postronną, zawsze umiałam. Podobno poróżnili się przez jakieś głupie pomówienia.
- Słyszałem, że gdy pani Violetta wyjdzie ze szpitala, to razem gdzieś wyjedziecie?
-Na pewno wyjedziemy. Mamy już nawet zaplanowane - gdzie. Są pewne grupy ludzi i firmy, które chcą nam pomóc. Moja w tym głowa, żeby ten dom doprowadzić do porządku. Moja pańcia nie może się niczym przejmować. Przecież ona jest normalna, tylko ktoś jej ten szpital załatwił. Tylko ja wiem, czyja to sprawka.
 - Czyja?
- Nie powiem. Po co mi sądy i tak się to kiedyś wyjaśni. Ja jestem baba-jędza, to niech już nią pozostanę. Mogę być nawet z rogami. Co mi tam. A jak! A co! Kończymy, bo muszę lecieć podłożyć do pieca.
„Nie czyńmy z Villas wariatki na siłę!”
mówi Maciej Kieres (pianista i aranżer piosenek Violetty Villas, od 9 lat stale współpracujący z gwiazdą)
-Rodzina Violetty Villas, zarzuca panu, że niepotrzebnie zakłóca wraz menadżerem  terapię psychiatryczną, której artystka jest poddawana w szpitalu?
-Ja przerywam terapię?
- Tak, to pan stał przed oknem jej separatki i zakłócał  spokój chorej?
- Z Violettą Villas rozmawialiśmy z menadżerem Andrzejem Sikorą tylko raz. Było to na jej prośbę, żaden z nas nie przerwał leczenia, ponieważ nie było przesłanek ku temu, że jest chora. Teraz pani Violetta ma prawnika, który posiada pełnomocnictwo do jej reprezentowania. Pani Villas ma prawo do obrony. Przeciwko niej wystąpiła rodzina i uruchomiła szpital psychiatryczny, prokuraturę, sąd, policję, pogotowie ratunkowe, wójta, starostę, służby weterynaryjne, więc ma prawo do obrony, do adwokata, aby w tak wielkiej zadymie nie stać się osobą pokrzywdzoną. Dowiedzieliśmy się, że syn chce wystąpić do sądu z wnioskiem o ubezwłasnowolnienie matki, na co  się nie możemy zgodzić, bo to jest krok ostateczny i nieodwracalny w sensie prawnym.
- Ale przyzna pan, że obecna terapia w szpitalu psychiatrycznym jest dla Villas wybawieniem.
- Chcemy, żeby jej leczenie odbywało się tylko w takim zakresie w jakim jest to konieczne, a nie żeby ją ubezwłasnowolniać i do końca życia zamykać w „Wariatkowie”.  Nie czyńmy z niej na siłę wariatki, na to zawsze jest czas.
- Domyśla się pan, co mogło być powodem załamania psychicznego gwiazdy?
-Miała problemy finansowe, rodzinne. Była samotna w dużym domu. Nie miała sił fizycznych i psychicznych, żeby zajmować się tak dużą ilością psów. Brnęła w to coraz bardziej, nie widząc znikąd pomocy, wsparcia. Nie dziwię się, że w końcu załamała się psychicznie.

- W „Rewii” czytałem, że od dawna nie była sprawna umysłowo, że miała coraz większe kłopoty z pamięcią, że nie kojarzyła z kim rozmawia.
- Wykluczone. To stek wierutnych bzdur. Pani Villas doskonale wiedziała z kim rozmawia i co na  nią mówiono. Życzyłbym wszystkim takiej pamięci jaką ona ma. Byłem nie tylko jej pianistą, nie tylko woziłem ją na koncerty, ale uczestniczyłem w setkach różnych spraw, które załatwiała. We wszystkich była doskonale zorientowana i wiedziała kto i po co dzwonił.
- Czy podejrzewa pan, że VV padła ofiarą spisku, w wyniku którego ktoś celowo ją zatrzasnął w domu, aby doprowadzić ją do skrajnego wyczerpania?
- Nie są jasne okoliczności historii, która wydarzyła się w jej domu. Pani Violetta powiedziała mi, że na pięć minut nie straciła świadomości i wszystko doskonale pamięta od momentu, gdy wsiadła do karetki pogotowia ratunkowego.
-Dlaczego nie zadzwonił pan przed świętami do Violetty Villas, nie zainteresował się w jakim jest stanie, wreszcie nie zaprosił pan osoby samotnej do siebie?
- A dlaczego syn nie zaprosił matki do siebie przez 8 lat!? Syn nie może zgłaszać takich pretensji pod moim adresem. To szczyt chamstwa i bezczelności! Gdy ją zapraszałem w poprzednich latach, mówiła, że Wigilię zawsze spędza w swoim domu. W tym roku też składałem jej życzenia. Nie łatwo było się do niej dodzwonić. zawsze były z tym problemy. Do Lewina mam 130 km, a jej rodzina na miejscu ma 300 metrów. Dlaczego oni nie zainteresowali się swoją krewną?
-Gdzie wróci Violetta Villas, gdy opuści szpital?
- Najpierw wyślemy panią Villas tam, gdzie będzie mogła odpocząć po tych wszystkich zdarzeniach. Wiadomość o zabraniu zwierząt przyjęła z ulgą, bo spodziewała się tego.

- A może przyjmie pan ją do swojego domu?
- Mieszkam z rodziną w trzypokojowym mieszkaniu we Wrocławiu. Nie mam warunków na takiego gościa. W przyszłości może mieszkać w swoim domu po remoncie, może go także sprzedać i kupić mniejszy domek. 
- Wierzy pan w to, że jakiś zamożny Holender chce od niej kupić ziemię za dwa miliony złotych?
-Wierzę w kogoś, kto chce kupić tę ziemię w malowniczej kotlinie kłodzkiej i że jest ona (wraz z ziemią) warta około miliona złotych.
Dwa dni po tej rozmowie i na drugi dzień po rozprawie sadowej w szpitalu.
- Violetta Villas nie opuściła szpitala, sama podpisała zgodę na dalszy w nim pobyt. To pana zaskoczyło?
- Villas podjęła dobrą decyzję. Ale nieprawdą jest, że to syn namówił ją do pozostania w szpitalu. Mecenas powiedział nam, że ona w ogóle nie chciała rozmawiać z synem. Doszło do słownych utarczek między nimi. Dowiedzieliśmy się, że pan Gospodarek jest ostatnią osobą, której rad ona by posłuchała w jakiekolwiek sprawie. Słyszał pan w telewizji jak powiedział, że po wyjściu matki ze szpitala, zaopiekuje się nią? Ta deklaracja mocno rozbawiła dziennikarzy i nas. Chce pan wiedzieć -dlaczego Villas zdecydowała się pozostać w szpitalu?
- Dlaczego?
- Gdyby to sąd zadecydował o jej pozostaniu w szpitalu, to przebywałaby tam minimum trzy miesiące, a jeżeli została na własną prośbę, to może wyjść w każdej chwili, a postępowanie sądowe zostaje umorzone. Jeżeli ordynator nie zdecyduje się wypuścić chorej ze szpitala w ciągu 30 dni, to sąd ponownie powołuje biegłych i bada sprawę. Mecenas nie przewiduje, żeby przebywała tam dłużej niż dwa -trzy tygodnie. To on podpowiedział jej co ma robić.

- Powstaje teraz zasadnicze pytanie - co będzie dalej z Violettą Villas?
- Nie może na razie wrócić do zimnego, brudnego, smutnego domu. Przez miesiąc, dwa, musi odpoczywać w cywilizowanych warunkach. Wojewódzki Szpital dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Stroniu Śląskim przypomina więzienie w Alkatraz. Jest w nim szaro, buro, przygnębiająco. Gdyby tam zamknąć zdrowego człowieka, to zapewne wyszedłby z depresją. Przygnębiający widok.
- A może jej nowe życie zorganizuje syn?
- Deklaracje syna są bez pokrycia. Z wypowiedzi artystki wynika, że nie chce, żeby syn się nią zajmował w jakimkolwiek kontekście. 
- Wróci na estradę?
- Chce dalej koncertować. Obchodzi w tym roku jubileusz 45 lecia działalności estradowej. Planowany był jej benefis w telewizji.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI


 Izolowała się od ludzi i świata. Zerwała kontakty z rodziną. Powoli staczała się na dno.
Co dalej z Violettą Villas?
wielka gwiazda nadal w szpitalu psychiatrycznym

Violetta Villas (w szpitalu zarejestrowana jako Czesława Gospodarek) leży w maleńkim szpitalnym pokoiku na żelaznym łóżku, przy którym stoi żelazna szafka. Nielicznych gości (syn, adwokat) przyjmuje w pokoju widzeń, podobnym jak w więzieniu. Wtedy jest ucharakteryzowana, ubrana w czarną pelerynę, która skutecznie kryje to, co ma na sobie. W niej wystąpiła przed sądem rodzinnym, który posiedzenie w jej sprawie zwołał w szpitalu psychiatrycznym. Fani przysyłają jej czekoladki, ale ona poprosiła syna, żeby kupił jej kawałek kiełbasy i musztardę. Są już wyniki badań psychiatrycznych i jest decyzja chorej, że nadal pozostanie w szpitalu. Jednak, jak mówią wtajemniczeni, do specjalistycznego szpitala trafiła bardzo późno (tuż przed 70 rokiem życia!), więc leczenie może być bardzo długie i mało efektywne.
Rozmawiam z jej najbliższymi (jedynym synem i synową), z ponoć wierną pokojówką i garderobianą, z muzykiem z jej dwuosobowego zespołu.
Rysuje się nieznany ogółowi obraz Violetty Villas vel Czesławy Gospodarek, osoby o dwoistej naturze, bardzo skomplikowanej osobowości i talencie, jaki zdarza się raz na 100 lat.
Pomoc nadeszła w ostatniej chwili” - mówi Krzysztof Gospodarek (syn Violetty Villas)
-Podobno był pan dzieckiem niechcianym?
- Skąd pan to wie? Ja nic na ten temat nie wiem.
-Violetta Villas nie traktowała pana tak jak inne kochające matki swoje dzieci ...
- Była bardzo zajęta swoją krajową i amerykańską karierą, ale były okresy w których bardzo się mną interesowała, dużo dla mnie robiła. Była między nami silna więź, która pewnego dnia przestała istnieć.
- Aż w końcu wyrzekła się pana?
- Doszło nawet i do tego. Siedem lat temu pojechałem do niej z synem. Były święta wielkanocne. Mieliśmy ze sobą koszyczek ze święconką, chcieliśmy złożyć życzenia. Ale przed dom wyszła jej pomoc domowa Elżbieta Budzyńska i poinformowała, że matka nie chce mnie znać, nie życzy sobie żadnych kontaktów. Spojrzałem w okno i zauważyłem, że stała za firanką i zimnym wzrokiem oglądała tę scenę przed  furtką.
- Wyobrażam sobie jak musiał się pan wtedy czuć?
- Czułem się potwornie, zostawiłem koszyczek i zgodnie z życzeniem matki, nie kontaktowałem się z nią więcej.
- Czy pan domyślał się -dlaczego to zrobiła?
- Miała do mnie pretensje, że nie zgadzam się na jej pomysły, że nie wierzę we wszystko co mówi, że mam swoje zdanie i pragnę mieć swój własny świat. Matka żądała ode mnie bezwzględnego podporządkowania się we wszystkich jej szaleństwach, a ja nie mogłem się na to zgodzić.
-Zapewne nadal trwalibyście w zacietrzewieniu, gdyby nie dramat, który rozegrał się 29 grudnia?
- Kiedy dowiedziałem się, że matkę zabrało pogotowie ratunkowe, natychmiast postanowiłem działać. Pojechałem do Lewina i tam dowiedziałem się jak wyglądało  jej życie, bo moje dotychczasowe informacje były zbyt powierzchowne. To, co zastałem na miejscu było czymś nie do opisania.
- Gdyby pomoc nie nadeszła, to zostałby pan sierotą, tym bardziej, że z ojcem nie miał pan żadnego kontaktu?
-Pomoc nadeszła w ostatniej chwili od wujka, na widok którego matka wpadała we wściekłość, bo nie znosiła męża swojej siostry Wandy. To paradoksalne, że pomoc przyszła nie od tych, którzy uważają się za jej przyjaciół, lecz od tych, których ona uważa za swoich wrogów.

- Czy pan wie, co było przyczyną załamania psychicznego matki?
-  Domyślam się, że sytuacja w jakiej się znalazła. Matka miała obok bliską rodzinę, ale nie chciała od niej pomocy, nie utrzymywała z nią żadnych kontaktów.
- Jej współpracownicy-przyjaciele mówią, że niejasne są okoliczności historii, która wydarzyła się w jej domu. Dla pana też są niejasne?
- Dla mnie i lekarzy są one jasne, więcej powiedzieć nie mogę.
- Tylko kilka osób zna wyniki przeprowadzonych badań i ekspertyzę lekarzy, pan też ją zna.
-Tak i mogę powiedzieć tylko tyle, że jeszcze przez jakiś czas powinna pozostać pod ich opieką. Dlatego bardzo mnie dziwi, że ludzie nazywający się jej przyjaciółmi, chcą moją matkę na siłę wyciągnąć ze szpitala i umieścić z powrotem w domu, w którym nie da się już mieszkać.
- Przyjaciele Violetty Villas mówią, że ona nie chciała z panem rozmawiać?
-To nieprawda. Wyraziła życzenie spotkania się ze mną i nasze przywitanie się po latach było miłe i serdeczne.
- Nie doszło później do słownych utarczek między wami?
- Doszło podczas drugiego spotkania.
- Jaki był powód?
- Mama miała pretensje, że nie wierzę w podaną przez nią wersję obecnych zdarzeń, że uwierzyłem w to, że ona się mnie wyrzekła  itp. sprawy sprzed lat.
- Gdy matka wyjdzie ze szpitala, zaopiekuje się pan nią?
- Chcę się nią zaopiekować, bo widzę, że nie ma nikogo, kto by się nią
zajął. Sytuacja w jej domu jest krytyczna. To zdewastowana ruina. Mama nie ma pieniędzy na remont i na to, żeby żyć godnie. Emerytura, którą dla niej uzyskałem jest tak niska, że nie byłaby w stanie utrzymać siebie, gdyby powróciła do tego domu.

-Współpracownicy planują wysłać pana mamę na długi, relaksujący wypoczynek. Nie wiedział pan o tym?
- Nic na ten temat nie wiem, mama też o tym nie wspominała. Mamie obecnie nie jest potrzebny wypoczynek tylko lekarz i spokój.
-Podobno matka nie chce, żeby to pan się nią zajmował w jakimkolwiek kontekście?
- Myślę, że mama po przemyśleniu sprawy, dojdzie do wniosku, że pobyt w szpitalu był dla jej dobra, a nie przeciwko niej.
- Jej pomoc domowa prosiła, żebym zapytał pana, co matka powiedziała do pana w szpitalu?
-Były to słowa przykre, więc nie będę ich publicznie powtarzał. Powiem tylko, że dotyczyły mojej osoby i mojej postawy w szpitalu.
-?
- Z tego, co zobaczyłem, co dowiedziałem się z rozmowy z mamą, doszedłem do wniosku, że ona w tym szpitalu jeszcze powinna być.
- Co więc może powstać?
- Błędne koło. Spróbuję odwołać się do jej licznych fanów, żeby pomogli.
- Zastanawiam się - czy ona rzeczywiście kochała swoje zwierzęta, bo przecież stworzyła dla nich obóz koncentracyjny?
- Miłość może być również krzywdząca i może powodować nieszczęście. Myślę, że ona nie miała świadomości, że zwierzęta  strasznie się męczą, bo wtedy pozwoliłaby na ich przeniesienie dwa lata temu do innych schronisk. Akcję wywożenia zwierząt przerwała wtedy Elżbieta Budzyńska.
-Kim była w życiu pana matki Elżbieta Budzyńska?
-Była jej złym duchem, pochlebiała jej fałszywie, zgadzała się na wszystko, co potęgowało to, co się teraz stało. Przy okazji dowiedziałem się w Lewinie, że odsuwała całą rodzinę od mojej matki.    

„ Była manipulowana, osaczona i skrzywdzona” -mówi Małgorzata Gospodarek (synowa Violetty Villas)
-W jakich stosunkach pozostawała pani ze swoją teściową?
- Kiedyś byłyśmy sobie bliskie, lubiłyśmy się, ale bałam się jej zmiennych nastrojów, depresji, które przejawiały się w różny sposób. Mieszkaliśmy razem i byliśmy normalną rodziną. Gdy się wyprowadziliśmy z jej domu, wszystko zaczęło iść w złym kierunku. Osaczyli ją niewłaściwi ludzie, a ona była bardzo podatna na pochlebstwa. Rozszarpali ją pseudo przyjaciele i ci, którzy zarabiali na niej pieniądze.
-Mijały lata. Kariera Violetty Villas załamywała się co pewien czas. Czy pani, mąż i syn towarzyszyliście jej w trudnych momentach?
- Jej kariera załamała się na początku lat 70-tych, w momencie powrotu ze Stanów Zjednoczonych. Nie sposób było wytrzymać i zaakceptować oraz wytrwać w tym stanie w jaki popadała. Nie mogliśmy już razem żyć i żeby nie zwariować, trzeba było iść swoją drogą.
-Czy ona kochała swojego jedynego syna?
- Jeżeli go kochała, to jednocześnie bardzo go raniła. Ona cierpiała, ale on cierpiał znacznie bardziej patrząc na to, co się z nią dzieje.
- Co było zasadniczym powodem niemożności ich porozumienia się?
- Trzeba było absolutnie podporządkować się jej fanaberiom, wizjom, które nie zawsze miały odniesienie do rzeczywistości i posunięciom, a w ocenie mojego męża były fatalnymi. On nie akceptował wielu rozwiązań, które ona forsowała na siłę. Od początku walczył ze sforą psów, która przy niej była, przeczuwając, że to ją kiedyś zgubi. Był przekonany, że ze zwierzętami trzeba się było rozstać już dawno i organizował przeniesienie ich do schroniska, ale ona wycofywała się w ostatniej chwili i kończyło się awanturami.
- Dzisiaj pani teściowa jest w szpitalu psychiatrycznym. Czy to był dla niej jedyny ratunek?
-Jedyny! To była ostateczność. Izolowała się od całego świata, zerwała kontakty z rodziną. Powoli staczała się na dno. Do tego była manipulowana i podjudzana w niski, prymitywny sposób. Była osaczona i bardzo skrzywdzona, także lukami w naszym prawie
- Co będzie najlepsze dla Violetty Villas, gdy opuści szpital?
- Musi wyleczyć pierś, z której wciąż jątrzy się krwiak. Jej najbliższa przyjaciółka załatwiła leczenie w najlepszej warszawskiej klinie.  Ale z tego nie skorzystała. Obecne leczenie w szpitalu psychiatrycznym będzie długie. Potrzebny jest spokój.
-Czy Violetta wróci do swojej najbliższej rodziny?
- Jeżeli leczenie da dobre skutki, to wróci i realnie oceni rzeczywistość. Dokona rzetelnego rozliczenia z przeszłością. Musi też zerwać jakiekolwiek kontakty z Elżbietą Budzyńską, która doprowadziła ją na skraj przepaści.


„Ja jestem baba- jędza z rogami” -mówi Elżbieta  Budzyńska (pomoc domowa i powiernica Violetty Villas)
-To pani pilnuje najsławniejszego obecnie domu w Polsce czyli bulwersującej wszystkich „rezydencji” Violetty Villas?
- No cóż, nie ma Violetty, to muszę tutaj siedzieć i czekać na nią.
- Musi pani być smutno, bo nie ma właścicielki i jej 120 psów...
- Wróci moja pańciunia, wróci. Jej synowi Krzysztofowi tylko się wydaje, że  zamknie matkę na dłużej w szpitalu lub jeszcze gdzieś tam... Może sobie tylko pomarzyć.
- Jak pani się czuje w związku z tym, co się stało i o czym mówi cała Polska i pisze cała prasa?
- Jestem bardzo zmęczona, nie  chcę niczego oglądać, słuchać i czytać.
- Nie czyta pani prasy, przecież piszą o pani?
-Nie czytam nic. Nic mnie to nie obchodzi.
- Nie ogląda pani swoich zdjęć w prasie?
- A niech tam robią mi zdjęcia. Mnie tam wszystko wisi. Przyzwyczaiłam się do tego, zahartowałam, uodporniłam się na wszelkie ataki. Dlatego niczego i nikogo się nie boję. Co mają mi zrobić, niech mi zrobią i koniec. Czekam na to.
 Dwa dni po pierwszej rozmowie z Elżbietą Budzyńską
-Pańcia jednak nie wróciła do domu. Postanowiła zostać w szpitalu. Czy ta decyzja pańci zaskoczyła panią?
- Wcale mnie nie zaskoczyła. Bardzo dobrze zrobiła,  bo dzięki temu w każdej chwili może teraz wyjść ze szpitala.
- W szpitalu może być długo, może jeszcze kilka tygodni. Czy będzie pani na nią czekała w tym strasznym, zrujnowanym i opustoszałym domu?
-Będę czekała na swoją pańcię do samego końca, bo ja jestem wierna i w dobrym i w złym. Zostanę przy pańci, cokolwiek się z nią stanie.
-Najbliższa rodzina nie lubi pani i oskarża o wszystko co najgorsze. Jak pani sadzi - dlaczego?
-Trudno, to ich sprawa. Niech mają swoje zdanie na mój temat. Mają do tego prawo. Tylko gdzie oni byli, jak Violetta przeżywała to, o czym wszyscy wiedzą. Gdzie byli!? Jak pani Violetta wyjdzie ze szpitala to sama wszystko opowie.
- Wśród licznych zarzutów do pani jest i ten, że kupowała pani swojej pańci alkohol i rozpijała ją?
- A co, Violetta chodziła po ulicy pijana? Czy ktoś widział pijaną Violettę?  Nie wiedział pan, że ja też jestem cały czas pijana? Teraz też jestem pijana. Niech sobie mówią co chcą. Nie będę się bronić. Będę czekać na Violettę. Niech pan zapyta Krzysztofa Gospodarka, co mu matka wczoraj powiedziała. Tylko niech powie prawdę.
- A co mu powiedziała?
- Nie będę mówić, niech sam powie szczerą prawdę. Był przy tym sędzia, biegli. Słyszeli. To jest bardzo ważne i bardzo pana proszę, żeby pan go o to zapytał.
- Rodzina zarzuca pani, że chociaż była gospodynią w domu Violetty Villas, to doprowadziła do ogromnych zaniedbań, niewyobrażalnego brudu w stopniu niespotykanym. Nie sprzątała pani domu i obejścia?
- Ha, ha, wolne żarty. Ja byłam na każde wezwanie pani Villas, kiedy mnie tylko potrzebowała, to przyjeżdżałam i zawsze jej broniłam. Niech mnie obciążają. Laurek nie muszę zbierać. Czekam tylko na pańciunię i jak wróci, to sobie wyjedziemy z Lewina. Odpoczniemy. Będziemy wreszcie wolne. Nie ma przecież zwierząt. Ja nie chciałam tu przyjeżdżać z Magdalenki, przyjechałam jako ostatnia. Powiedziałam pańci, że ja tutaj mieszkać nie będę, bo mam swój dom, pracę i męża w Warszawie.
- A jednak pani przyjeżdżała do Lewina?
- Owszem. Dopóki tutaj siedziałam non stop, to wszystko jakoś szło łącznie z tym schroniskiem. Ja tylko tutaj przyjeżdżałam, żeby pańci pomóc, ale mieszkać tu za nic nie chciałam. Kiedy będzie potrzebowała mojej pomocy, to zawsze przyjadę, dopóki tylko będę żyła.
- Nie zrażało pani, że tutaj jest tak strasznie, nie ma gazu, nie ma ogrzewania, prądu, obie łazienki zdewastowane przez zwierzęta. Syf i mogiła - jak mówią!?
- Dupa blada, za przeproszeniem. Teraz jest tutaj ciemno, ale palę sobie w piecu i mam ciepło. Nic mi się jakoś nie dzieje. Szczury po mnie nie skaczą. Dziwne co?
- Ludzie mówią, że w tym domu strasznie śmierdzi, cuchnie. Jak pani to wytrzymuje?
- Jakoś jeszcze nie zemdlałam z tego smrodu. Śmiać mi się chce.  Syn przyszedł po 7 latach do matki i  nie mógł się z nią dogadać, a ja chociaż jestem osobą obcą i postronną, zawsze umiałam. Podobno poróżnili się przez jakieś głupie pomówienia.
- Słyszałem, że gdy pani Violetta wyjdzie ze szpitala, to razem gdzieś wyjedziecie?
-Na pewno wyjedziemy. Mamy już nawet zaplanowane - gdzie. Są pewne grupy ludzi i firmy, które chcą nam pomóc. Moja w tym głowa, żeby ten dom doprowadzić do porządku. Moja pańcia nie może się niczym przejmować. Przecież ona jest normalna, tylko ktoś jej ten szpital załatwił. Tylko ja wiem, czyja to sprawka.
- Czyja?
- Nie powiem. Po co mi sądy i tak się to kiedyś wyjaśni. Ja jestem baba-jędza, to niech już nią pozostanę. Mogę być nawet z rogami. Co mi tam. A jak! A co! Kończymy, bo muszę lecieć podłożyć do pieca.
„Nie czyńmy z Villas wariatki na siłę!”
mówi Maciej Kieres (pianista i aranżer piosenek Violetty Villas, od 9 lat stale współpracujący z gwiazdą)
-Rodzina Violetty Villas, zarzuca panu, że niepotrzebnie zakłóca wraz menadżerem  terapię psychiatryczną, której artystka jest poddawana w szpitalu?
-Ja przerywam terapię?
- Tak, to pan stał przed oknem jej separatki i zakłócał  spokój chorej?
- Z Violettą Villas rozmawialiśmy z menadżerem Andrzejem Sikorą tylko raz. Było to na jej prośbę, żaden z nas nie przerwał leczenia, ponieważ nie było przesłanek ku temu, że jest chora. Teraz pani Violetta ma prawnika, który posiada pełnomocnictwo do jej reprezentowania. Pani Villas ma prawo do obrony. Przeciwko niej wystąpiła rodzina i uruchomiła szpital psychiatryczny, prokuraturę, sąd, policję, pogotowie ratunkowe, wójta, starostę, służby weterynaryjne, więc ma prawo do obrony, do adwokata, aby w tak wielkiej zadymie nie stać się osobą pokrzywdzoną. Dowiedzieliśmy się, że syn chce wystąpić do sądu z wnioskiem o ubezwłasnowolnienie matki, na co  się nie możemy zgodzić, bo to jest krok ostateczny i nieodwracalny w sensie prawnym.
- Ale przyzna pan, że obecna terapia w szpitalu psychiatrycznym jest dla Villas wybawieniem.
- Chcemy, żeby jej leczenie odbywało się tylko w takim zakresie w jakim jest to konieczne, a nie żeby ją ubezwłasnowolniać i do końca życia zamykać w „Wariatkowie”.  Nie czyńmy z niej na siłę wariatki, na to zawsze jest czas.
- Domyśla się pan, co mogło być powodem załamania psychicznego gwiazdy?
-Miała problemy finansowe, rodzinne. Była samotna w dużym domu. Nie miała sił fizycznych i psychicznych, żeby zajmować się tak dużą ilością psów. Brnęła w to coraz bardziej, nie widząc znikąd pomocy, wsparcia. Nie dziwię się, że w końcu załamała się psychicznie.
- W „Rewii” czytałem, że od dawna nie była sprawna umysłowo, że miała coraz większe kłopoty z pamięcią, że nie kojarzyła z kim rozmawia.
- Wykluczone. To stek wierutnych bzdur. Pani Villas doskonale wiedziała z kim rozmawia i co na  nią mówiono. Życzyłbym wszystkim takiej pamięci jaką ona ma. Byłem nie tylko jej pianistą, nie tylko woziłem ją na koncerty, ale uczestniczyłem w setkach różnych spraw, które załatwiała. We wszystkich była doskonale zorientowana i wiedziała kto i po co dzwonił.
- Czy podejrzewa pan, że VV padła ofiarą spisku, w wyniku którego ktoś celowo ją zatrzasnął w domu, aby doprowadzić ją do skrajnego wyczerpania?
- Nie są jasne okoliczności historii, która wydarzyła się w jej domu. Pani Violetta powiedziała mi, że na pięć minut nie straciła świadomości i wszystko doskonale pamięta od momentu, gdy wsiadła do karetki pogotowia ratunkowego.
-Dlaczego nie zadzwonił pan przed świętami do Violetty Villas, nie zainteresował się w jakim jest stanie, wreszcie nie zaprosił pan osoby samotnej do siebie?
- A dlaczego syn nie zaprosił matki do siebie przez 8 lat!? Syn nie może zgłaszać takich pretensji pod moim adresem. To szczyt chamstwa i bezczelności! Gdy ją zapraszałem w poprzednich latach, mówiła, że Wigilię zawsze spędza w swoim domu. W tym roku też składałem jej życzenia. Nie łatwo było się do niej dodzwonić. zawsze były z tym problemy. Do Lewina mam 130 km, a jej rodzina na miejscu ma 300 metrów. Dlaczego oni nie zainteresowali się swoją krewną?
-Gdzie wróci Violetta Villas, gdy opuści szpital?
- Najpierw wyślemy panią Villas tam, gdzie będzie mogła odpocząć po tych wszystkich zdarzeniach. Wiadomość o zabraniu zwierząt przyjęła z ulgą, bo spodziewała się tego.
- A może przyjmie pan ją do swojego domu?
- Mieszkam z rodziną w trzypokojowym mieszkaniu we Wrocławiu. Nie mam warunków na takiego gościa. W przyszłości może mieszkać w swoim domu po remoncie, może go także sprzedać i kupić mniejszy domek. 
- Wierzy pan w to, że jakiś zamożny Holender chce od niej kupić ziemię za dwa miliony złotych?
-Wierzę w kogoś, kto chce kupić tę ziemię w malowniczej kotlinie kłodzkiej i że jest ona (wraz z ziemią) warta około miliona złotych.
Dwa dni po tej rozmowie i na drugi dzień po rozprawie sadowej w szpitalu.
- Violetta Villas nie opuściła szpitala, sama podpisała zgodę na dalszy w nim pobyt. To pana zaskoczyło?
- Villas podjęła dobrą decyzję. Ale nieprawdą jest, że to syn namówił ją do pozostania w szpitalu. Mecenas powiedział nam, że ona w ogóle nie chciała rozmawiać z synem. Doszło do słownych utarczek między nimi. Dowiedzieliśmy się, że pan Gospodarek jest ostatnią osobą, której rad ona by posłuchała w jakiekolwiek sprawie. Słyszał pan w telewizji jak powiedział, że po wyjściu matki ze szpitala, zaopiekuje się nią? Ta deklaracja mocno rozbawiła dziennikarzy i nas. Chce pan wiedzieć -dlaczego Villas zdecydowała się pozostać w szpitalu?
- Dlaczego?
- Gdyby to sąd zadecydował o jej pozostaniu w szpitalu, to przebywałaby tam minimum trzy miesiące, a jeżeli została na własną prośbę, to może wyjść w każdej chwili, a postępowanie sądowe zostaje umorzone. Jeżeli ordynator nie zdecyduje się wypuścić chorej ze szpitala w ciągu 30 dni, to sąd ponownie powołuje biegłych i bada sprawę. Mecenas nie przewiduje, żeby przebywała tam dłużej niż dwa -trzy tygodnie. To on podpowiedział jej co ma robić.
- Powstaje teraz zasadnicze pytanie - co będzie dalej z Violettą Villas?
- Nie może na razie wrócić do zimnego, brudnego, smutnego domu. Przez miesiąc, dwa, musi odpoczywać w cywilizowanych warunkach. Wojewódzki Szpital dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Stroniu Śląskim przypomina więzienie w Alkatraz. Jest w nim szaro, buro, przygnębiająco. Gdyby tam zamknąć zdrowego człowieka, to zapewne wyszedłby z depresją. Przygnębiający widok.
- A może jej nowe życie zorganizuje syn?
- Deklaracje syna są bez pokrycia. Z wypowiedzi artystki wynika, że nie chce, żeby syn się nią zajmował w jakimkolwiek kontekście. 
- Wróci na estradę?
- Chce dalej koncertować. Obchodzi w tym roku jubileusz 45 lecia działalności estradowej. Planowany był jej benefis w telewizji.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI

Dziewięć lat pracy z Villas
mówi Maciej Kieres (pianista i aranżer piosenek Violetty Villas)

-Rodzina Violetty Villas, zarzuca panu, że niepotrzebnie zakłóca wraz menadżerem  terapię psychiatryczną, ktorej artystka jest poddawana w szpitalu?
-Ja przerywam?
- Tak, to pan stoi przed oknem jej separatki i zakloca jej spokoj?
- Z Violettą Villas rozmawialismy z menadzerem Andrzejem Sikorą tylko raz.Było to na jej prośbę. żden z nas nie przerwal leczenie, ponieważ nie ma przeslanek ku temu,ża jest chora. Pani Violetta ma prawnika, który posiada pelnomocnictwo do jej reprezentowania. Pani Villas ma prawo do obrony. Przeciwko niej ysąpila rodzina i uruchomila szpitale psychiatryczne, prokurature, sad, plocję, pogotowie ratunkowe, wojta i staeosę, slyzby weterynaryjne, więc ma prawo do obrony, do adwokata, aby w tak wielkiej zadumie nie była osoba pokrzywdzoną.
- Pracouje pan z Violettą Villas od 9 lat. Czy sprawiala pana panu wrazenie osby chorej psychicznie?
-Ależ skąd! Jeżeli miała załamanie psychiczne niech ją leczą, niech wymyślą terapie. My nie wyciagamy na siłe pani Violetty z e szpitala.Mecenas Zbigniew Świt zlozył doniesienie do prokureatury, baby zbadala czy ten pobyt jest usankcjonowany prawnie. Dochodzily nas pogloski,ze syn chciał wystąpić do sadu z wnioskiem o ubezwlasnowolnienie Nillas, na co nie możemy się zgodzić. To bylby krok ostasteczny i nieodrwacalny w sensie prawnym. Ale na razie nie ma żadnych przesłanek medycznych ku temu.
-O pobycie Violety Villas w szpitaslu psychiatrycznym jednak zadecydowal sąd.
-To rodzina tak twierdzi. Mecenas ustalil,ze prez pierwszy tydzień pacjent może w takim szpitalu przebywać na podstawie diagnozy lekarskiej. Po upływie tego czasu powinien zglosić się sędzia i wydac postanowienie.


                   Powrotu  Violetty Villas już nie będzie...
                                   Upadek gwiazdy (I)

21 i 28 stycznia tego roku, w dwuczęściowej publikacji, opisywałem horror na wzgórzu w Lewinie, którego bohaterką była Violetta Villas (odnaleziona w stanie totalnego wyczerpania, poraniona,  brudna, ubrana w jakieś szmaty). Pytałem „co dalej z Violettą Villas?”, która izolowała się od ludzi i świata, zerwała kontakty z rodziną i powoli staczała się na dno. W efekcie wylądowała w szpitalu psychiatrycznym, skąd przez zakratowane okno wołała „ratujcie mnie! pomocy!” Leczenie  miało być długie. Zostało przerwane. W mediach oglądaliśmy dramatyczną próbę powrotu wielkiej gwiazdy do świata muzyki, to miał być comeback, jakiego w rodzimym show biznesie jeszcze nie odnotowano. Nowa płyta, nowe kreacje od Versace, wielkie koncerty, jubileusz 45 lecia działalności artystycznej w telewizji. Artystką opiekował się osobisty menadżer, poradami prawnymi wspierał mecenas, nowa firma fonograficzna przygotowywała premierowy repertuar w nowoczesnym stylu popowo- jazzowym.

 Dzisiaj już wiemy, że powrotu Violetty Villas nie będzie. Ze współpracy zrezygnowali mecenas i menadżer, chociaż gwiazda twierdzi, że to ona dała im wypowiedzenia. Nowych nagrań mimo licznych prób nie zrealizowano. Stan psychiczny artystki znacznie się pogorszył, powróciły stany lękowe. Słynna piosenkarka znów jest w swoim zrujnowanym domu, nie nadającym się do zamieszkania(nie ma tam bieżącej wody, dopiero niedawno podłączono prąd, zerwane są tynki ze ścian, nie ma też ogrzewania). W miniony czwartek oglądaliśmy wstrząsający w wymowie reportaż interwencyjny z cyklu  „Uwaga!” w Telewizji TVN. Jako biograf Violetty Villas (kilkadziesiąt publikacji prasowych, kilkanaście programów radiowych, kilka telewizyjnych) nie mogę pozostawać obojętny na to co widzę, słyszę i czytam. Postanowiłem porozmawiać z ludźmi, którzy w ciągu tych ostatnich 9 miesięcy byli obok niej, pracowali dla niej i najlepiej znają przyczyny ponownego załamania jednej z nielicznych naszych gwiazd estrady, które bliskie były zrobienia kariery światowej. W latach 70-tych VV tę karierę zaczynała robić w Ameryce.
STRACH PRZED ŚWIATEM

Rozmowa z DOROTĄ PAWLAK, reporterką TVN, autorką 6 reportaży o Violetcie  Villas
- Gratuluję reportażu, w którym nareszcie pokazała pani nagą prawdę o Violetcie Villas. Dlaczego tak późno?
- Dziękuję, ale dlaczego nareszcie? Violettę Villas znam dopiero trzy lata, pan trzydzieści. Dziwię się, że po tak długim czasie znajomości musi pan oglądać reportaże „Uwagi”, aby poznać prawdę.
- Prawdę znałem dużo wcześniej, ale programów telewizyjnych na ten temat wtedy nie było. Zauważyłem, że poprzednie pani reportaże zawierały rozmaite przekłamania o obecnym życiu byłej gwiazdy. Podobno to ich bohaterka wymuszała na pani, aby je stosowała, czyli manipulowała panią?
- Violetta Villas nigdy nie manipulowała mną, ale stawiała pewne warunki. Np. jeśli chodziło o „oprawę” wywiadu. Pałac, Roll Roys, czerwone róże. Ona tak lubi pokazywać się na zewnątrz. Takie kaprysy ma wiele gwiazd.
- Sądzi pani, że ludzie uwierzyli w tę bajeczkę, że mieszka w pałacu i żyje jak królowa, gdy tymczasem pomieszkiwała  kątem w remontowanym drugim domu mecenasa Zbigniewa Świta, który z litości ją tam umieścił?
- Rzeczywiście mówiła, że mieszka w pałacu, ale twierdziła, że mieszka również w innym miejscu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam gdzie. Na pewno w pałacu spędzała niektóre weekendy.
- No tak, bo właściwie to była bezdomna. A propos. Skąd miała nowe suknie, które z dumą pokazywała na wieszaku?
- Zawsze widywałam ja w starych. Nie sadzę, aby miała jakieś nowe.
- Gdzie naprawdę mieszkała?
- We wsi Grzędy.
- Była pani z ekipą w tym domu?
- Próbowałam się tam dostać. Chciałam Violetcie Villas wręczyć urodzinowy prezent, ale ona nie odbierała telefonów i nie otworzyła drzwi.
- Jakie wrażenie zrobili na pani mecenas Świt i menadżer Sikora, kiedy po raz pierwszy pani ich spotkała?
- Spotkałam się z nimi w Kłodzku, kiedy Villas przebywała w szpitalu psychiatrycznym. Kilka godzin później zabrali ją stamtąd. Nie mówili o swoich zamiarach. Potem moje wrażenie o tych ludziach było coraz gorsze. Najważniejsze w rozmowach z nimi były pieniądze. To oni chcieli mną manipulować, nie Violetta. Np. warunkiem nagrania wywiadu w pałacu, miało być podpisanie przeze mnie oświadczenia, w którym obiecuję, że program będzie pozytywny. Grozili karą miliona złotych. Zdębiałam. Po pierwsze kwota była kosmiczna, po drugie, oni naprawdę wierzyli, że ja to podpiszę.
- A dwóch panów z firmy fonograficznej „Phenomen Music Polska”, która zapowiadała wydanie nowej płyty Villas?
- Nigdy ich nie poznałam. Mimo, że wielokrotnie zapraszałam ich do udziału w programie, zawsze w ostatniej chwili wypadały im jakieś  nieoczekiwane wyjazdy.
- Jak pani sadzi - dlaczego poważni menadżerowie i profesjonalne firmy fonograficzne nie były zainteresowane zainwestowaniem w Villas?
- Słyszałam o nieporozumieniach we współpracy. Nie wszyscy potrafili uwierzyć w powodzenie projektów z Villas. Nie znam innych powodów, bo wcześniej nie śledziłam losów tej artystki.
- Co było przyczyną załamania i zniweczenia wszystkich planów związanych z powrotem do show biznesu?
- Myślę, że stan zdrowia, a także nadzieje finansowe jej menadżerów, zawsze wielkie...
-Pani wierzyła w ich powodzenie?
- Na pewno dobrze życzyłam Violetcie Villas, lubię ją.
- I mimo wszystko wierzy pani w powrót Villas?
- To wrażenie niestety gaśnie.
- Pani ostatni reportaż wstrząsnął telewidzami. Wszyscy zastanawiają się - kto może pomóc Violetcie Villas w jej obecnej bardzo dramatycznej sytuacji życiowej?
- Może środowisko artystyczne, może bliscy, a może sama Violetta. Wie pan, nie rozumiem jednego, dlaczego przez tyle lat, tyle osób patrzyło na upadek tej gwiazdy i nikt nie potrafił jej pomóc. Myślę, że aby komuś pomoc, trzeba umieć wczuć się w sytuację, zdobyć zaufanie takiej osoby i wiedzieć jak to zrobić. To nie udało się nikomu. Ale wszystko jest możliwe. Ja byłam szczera wobec Violetty i udało mi się do niej zbliżyć.
-Dzisiaj  Villas jest właściwie skazana na towarzystwo ludzi z marginesu, bo poza nimi, nie ma z nikim kontaktu. Jaki wpływ ma na nią takie towarzystwo?
- W jej przekonaniu przebywanie wśród nich, to nie skazanie, lecz wybór. Przecież poza nimi, nie ma nikogo, komu chciałaby bezgranicznie zaufać.
- Na czym więc zdaniem pani polega dramat życiowy Violetty Villas?
- Na strachu. To strach przed światem i brak zaufania do ludzi. To nie bierze się znikąd. Nie chciałabym rozwijać tego wątku, ale uważam, że jej dramat sięga bardzo młodych lat. Musiała zostać skrzywdzona. Jej dalsze losy, to konsekwencja kruchej, delikatnej osobowości i niebezpiecznego świata show biznesu. Nie poradziła sobie z życiem osobistym, ani z karierą. Bardzo mi jej szkoda.
- Zapewne ma pani świadomość, że jedynym ratunkiem jest w tym przypadku leczenie i szpital, na co chora nigdy się nie zgodzi.
- Nie mnie oceniać jej stan zdrowia.
- Co mówiła do pani Violetta, gdy obejrzała w telewizji reportaż o sobie?
- Nie była zadowolona, że rozmawiałam z jej synową.
- Wcześniej też miała pani od niej telefony?
- Wiele, ale były to prywatne rozmowy.
- Zamierza pani w przyszłości nakręcić jeszcze jeden reportaż o tej gwieździe?
- Chciałabym z Violettą Villas porozmawiać jeszcze o wielu rzeczach. To wymaga zdobycia jej ogromnego zaufania. Obawiam się jednak, że po wywiadzie z panem zajmie to jeszcze sporo czasu, bo Violetta Villas pana nie cierpi.
-Kiedyś mnie kochała. Do dzisiaj zachowałem jej listy pełne uczucia i sympatii dla mnie. A panią za te reportaże i wchodzenie w jej prywatne życie z pewnością nienawidzi.




„PANI VIOLETTO, OSTATNIE DZWONY BIJĄ!”
Rozmowa z JAKUBEM MAJOCHEM, 23 letnim dyrektorem generalnym  Phenomen Music Polska,  który wierzył w powrót Violetty Villas i robił wszystko, żeby zakończył się sukcesem
- Zainwestował pan w Violettę Villas mnóstwo pieniędzy, całą swoją energię i talent menadżerski, a tymczasem ona pana oszukała, wręcz ośmieszyła, może nawet zrujnowała. Czy nadal ma pan sentyment do tej kontrowersyjnej osoby?
- Mam straszny sentyment do tej kobiety! Bardzo ją cenię i szanuję za to, co zrobiła w swojej długiej karierze. W moich oczach i w oczach wielu fanów jest ikoną, obrazem namalowanym z wielką starannością, którego mimo jego wielu wad nie można niszczyć. Nie uważam, żeby Pani Villas ośmieszyła mnie czy naszą firmę. Media wielokrotnie donosiły o chorobie psychicznej artystki. Może gdyby nie fakt, że przed podpisaniem kontraktu byłem zapewniany o dobrym stanie zdrowia gwiazdy nie było by dziś całej sprawy. Nie mówiono by o wielkim powrocie, nowej płycie, trasach koncertowych, okładkach pism czy nowym wizerunku, który mieli projektować osobiście Donatella Versace i Leszek Czajka.
- W mediach trwa nagonka na jej byłego menadżera, doradcę prawnego, a teraz także na pana...
-         Myślę, że sprawa jest bardzo złożona. Widzę wiele negatywnych elementów współpracy Violetty z Panem Sikorą i Świtem. Najważniejszym z nich jest fakt, że pomogli Violetcie wyjść ze szpitala. Tymczasem gwiazda powinna tam pozostać. Gdyby kontynuowała leczenie – kto wie... być może na sklepowych półkach prezentowałaby się jej nowa płyta! Należy jednak pamiętać, że to Ci panowie pomogli Violetcie wydostać się z dołka. Uregulowali za gwiazdę wiele rachunków, sprawili, że mogła zamieszkać w godnych warunkach.
-         Ale widział Pan reportaż interwencyjny Doroty Pawlak w „Uwadze” TVN, dotyczący tych panów?
-         Tak, widziałem ten reportaż i dziwiłem się, jak można było go zrobić opierając się wyłącznie na tym, co opowiada Violetta Villas. Rzetelny dziennikarz musi wysłuchać obie strony. Pani Pawlak ma taśmy, na których są zarejestrowane moje wypowiedzi w sprawie, ale ich nie wykorzystała.
-         Dlaczego?
-         Nie wiem. Być może dlatego, że podczas naszych rozmów rozmawialiśmy przede wszystkim o trudnościach w pracy z Violettą, dzieliliśmy się przemyśleniami. Rozmawialiśmy wiele o jej złym stanie zdrowia. Choroba psychiczna była zawsze dla Violetty tematem tabu. Jeśli chciałeś być w gronie znajomych gwiazdy nie mogłeś nic o tym wspominać. Być może dlatego nie użyto tych wypowiedzi w programie.
- Podobno za spotkanie z Violettą Villas przed kamerą jej opiekunowie zażądali 8 tysięcy złotych?
-A w jaki sposób zarabia gwiazda? Przede wszystkim twarzą. To nie tylko sprzedaż płyt czy koncerty, ale także udział w programach telewizyjnych czy udzielanie wywiadów. Nie chciałbym rozmawiać o sprawach finansowych, ale doskonale wiadomo, jak bardzo Violetta Villas tych pieniędzy potrzebowała. Nie oceniałbym więc tego tak negatywnie.
- Z jakimi trudnościami spotkał się pan rozpoczynając współpracę z Violettą Villas?
-         Z Violettą Villas nie chciał pracować żaden muzyk, żaden stylista, fotograf. Z trudem udało się nam namówić cenionego muzyka, żeby zajął się produkcją płyty gwiazdy. Na szczęście się zgodził. Większość odmawiała. Dziś znam powody.
-         Jakie?
-         Może choćby to, że Violetta bardzo często zmieniała zdanie. Utwory, które jednego dnia bardzo się jej podobały innym razem były jej zdaniem złe. To z jednej strony. Z drugiej zaś niepewność współpracy. Violetta potrafiła z dnia na dzień odwoływać sesje, nagrania. Często nawet kiedy już przyjechała na miejsce, rezygnowała nie podając powodu.
- Ile pieniędzy zainwestowała w gwiazdę pana firma Phenomen Music Polska?
- To oczywiście bardzo duże kwoty. Nie chciałbym rozmawiać o szczegółach. Mimo zakończenia współpracy wiele kosztów będziemy musieli jeszcze ponieść.
- Zapewne zdawał pan sobie sprawę jako dyrektor generalny firmy, że podejmuje duże ryzyko?
-         Owszem, zdawałem sobie z tego sprawę. Uważałem jednak, że warto. Skala głosu gwiazdy oraz jej możliwości sprawiały, że pośród wielu produkcji Phenomen Music Polska, ta była moim „oczkiem w głowie”. Osobiście kontaktowałem się z Violettą, osobiście oceniałem i akceptowałem materiał muzyczny. Chciałem, żeby płyta była na możliwie najwyższym poziomie.
-         A okładka w „Machinie”? To też Pana zasługa?
-         O okładkach można by mówić wiele. Nie była to jedyna zaplanowana dla Pani Villas okładka. Miała się ukazać na okładce październikowego numeru „Pani”. Szkoda, że Violetta tego nie doceniała. Sesję do „Machiny” odwołała na dzień przed planowanym terminem. Kolejnym razem przyjechała dzień wcześniej, aby dobrze się przygotować. Mimo tego na sesję spóźniła się siedem godzin.
-          Może dlatego, że wieczorem się upiła w hotelu, bo ponoć rachunek na zamówiony przez nią alkohol był astronomiczny!?
-         Rachunek za alkohol był na sumę ponad dwa tysiące złotych. Do dzisiaj trzymam ksero tych rachunków.
-  Czy pana firma wypowiedziała umowę o współpracę  Violetcie                     Villas?
-         Myślę, że zrobimy to jeszcze w tym tygodniu. Codziennie prowadziliśmy długie rozmowy telefoniczne z gwiazdą. Chcieliśmy upewnić się, że Violetta jest w stanie powrócić na scenę. Niestety – zmienność nastrojów powoduje, że Violetta potrafi codziennie zmieniać swoje zdanie. Nie możemy tego zaakceptować. Dlatego jesteśmy zmuszeni podziękować Pani Villas za współpracę.
-         Zmieniała zdanie?
-         Po reportażu, który ukazał się w programie Superwizjer TVP, zatelefonowała do mnie Violetta i wołała o pomoc, mówiąc, że menadżer Sikora i mecenas Świt związali ją i trzymają w piwnicy i jeść nie dają. Udałem, że w to wierzę i chciałem natychmiast przyjechać do niej, mówiąc, że będę za 5 godzin. Na to pani Violetta: „za pięć godzin nie, niech pan przyjedzie za dwa dni”.
- Pojechał pan za dwa dni?
- Pojechałem i co widzę. Na spotkanie pani Violetta zaprosiła mecenasa Świta, menadżera Sikorę i opowiadała przy nich jaka jest szczęśliwa w ich towarzystwie, jak ma dobrze. O swojej współpracy z Violettą Villas mógłbym napisać książkę. To dzięki mnie wymówiła w końcu pełnomocnictwo mecenasowi Zbigniewowi Świtowi, wypowiedziała umowę Andrzejowi Sikorze. Wtedy upoważniła na piśmie mnie i moją firmę do reprezentowania jej interesów.
- I w ten sposób został pan nowym menadżerem legendarnej gwiazdy.
- Nie zgodziłem się na taką rolę, bo nie chciałem przeżyć tego samego co przeżyli z nią panowie Świt i Sikora. Gdy „FAKT” napisał, że Phenomen Music Polska rozwiązał umowę z Violettą Villas (a nie rozwiązał), Villas zadzwoniła do mnie, wyzwała od najgorszych, a w finale krzyku powiedziała, że jestem „świnią z brudnym ryjem”.
- W ten sposób podziękowała panu za to wszystko, co dla niej przez 5 miesięcy robił.
- Zobaczyłem na co ją naprawdę stać. To, że dziś ma wyprostowaną sytuację prawną, wypowiedziane pełnomocnictwa i wadliwe umowy to zasługa prawników Phenomen Music. Starałem się jej bardzo pomóc. Nie mam jednak żalu. Wiem, że jest poważnie chora i myślę, że nie należy w tym przypadku mówić o niej źle.
- Media podały, że pełnomocnicy Świt i Sikora dysponowali jej rachunkiem.
- To był rachunek Zbigniewa Świta, do którego Villas została jedynie upoważniona. Otrzymała z banku kartę, którą mogła się posługiwać w obrębie tego rachunku. Dowiedziałem się o tym w sierpniu, kiedy podczas spotkania pokazała mi wyciąg z konta. Gdy „Fakt” wypłacił jej wynagrodzenie  za kilka odcinków jej pamiętników, nie mogła pobierać tych pieniędzy, bo nie potrafiła posługiwać się kartą. Później pan Świt zabrał jej tą kartę i sam wybierał z niej po tysiąc złotych. Violetta twierdzi, że tych pieniędzy nie widziała, a jej pomoc domowa Elżbieta  Budzyńska to potwierdza. Jaka jest prawda - nie wiem. Myślę, że Pan Świt jako adwokat pobierał stosowne pokwitowania przekazując jej te pieniądze. Dziś trudno uwierzyć mi w jakiekolwiek słowa Violetty.
- Jakie jest pana zdanie na temat Elżbiety Budzyńskiej?
- Niestety negatywne. Ta pani jest przy Violetcie tylko wtedy, gdy ma pieniądze. Gdy trzy tygodnie temu, byłem u pani Villas w Lewinie, zapytała mnie o lukratywność kontraktu, który był podpisany przez pełnomocnika. To były dla niej bardzo ważne informacje, na których bardzo jej zależało.
- Naprawdę liczył pan, że zarobi duże pieniądze na byłej,  dzisiaj blisko 70-letniej gwieździe, która od dawna nie ma już dawnego wspaniałego głosu?
-         Liczyłem na to, że Violetta Villas, która osiągnęła dno, będzie miała ogromną mobilizację do tego, żeby ponownie osiągnąć szczyty. Zawsze mówiłem do niej” Pani Violetto, ostatnie dzwony biją!” Niestety, chyba już wybiły godzinę powrotu, którą Violetta przegapiła.
-         Mówi Pan o nagraniu płyty?
-         Tak, to było dla nas bardzo ważne. Postanowiliśmy, że jej nowy repertuar będzie zupełnie nowy. Przygotowywaliśmy popowo-jazzowy repertuar(14 piosenek), w którym odnalazłaby się na nowo i zainteresowała nim zarówno młodych jak i starszych odbiorców. Zamówienia na płytę, które spływały choćby od Polonii w Stanach Zjednoczonych oraz prognozy sprzedaży na polskim rynku przyniosły by Villas fortunę. Już w pierwszych miesiącach po wydaniu płyty mogła się spodziewać kilkuset tysięcy dochodu.
- Czy to prawda, że zamówił pan dla niej kreacje u Versace?
- To prawda. Miały być cztery kreacje. Dwie uszyte specjalnie dla niej przez Donatelę Versace, a dwie wybrane z najnowszej kolekcji, skrojone dla niej na miarę. Przygotowaliśmy całą wyprawę do Mediolanu. Wraz z Violettą Villas miały lecieć media, które się akredytowały. Odwołaliśmy wszystko, bo obawialiśmy się, że zarezerwujemy 30 biletów na samolot, a  tuż przed odlotem okaże się, że ona nie poleci. Villas nigdy nie podaje powodów, mówiąc, że albo są bardzo ważne, albo ma wysokie ciśnienie.
-Zainwestował pan w Villas spore pieniądze. W jaki sposób zamierza je odzyskać?
-         Dziś nie myślimy o tej sprawie. Chcemy na spokojnie zakończyć współpracę z Panią Villas. Niestety jestem przekonany, że gwieździe już nigdy nie uda się powrócić na rynek. Myślę, że po tym wszystkim co spotkało Violettę i jej współpracowników, należałoby się zastanowić w jaki sposób można Violetcie pomóc. Nie planujemy pozywania gwiazdy do sądu. Poniesione przez nas koszty, choć wielkie, mają dla nas o wiele mniejszą wartość niż dla samej artystki. Myślę, że w tak trudnej sytuacji nie powinno się podnosić ręki na Violettę.
- A kto podpisał z wami umowę na te płytę?
- Mecenas Zbigniew Świt, który posiadał wymagane przez nas pełnomocnictwa.
- Mecenas Świt i menadżer Andrzej Sikora twierdzą, że obecny kryzysowy stan Violetty Villas to wina „Phenomen Music Polska, która chce wykorzystać finansowo gwiazdę.
- Phenomen Music nigdy nie miało złych planów wobec Violetty. Istniejemy na rynku od pewnego czasu. Mamy na swoim koncie wiele produkcji, którymi możemy się pochwalić.  Płyta Violetty Villas była dla nas ogromnym wyzwaniem i tak do tego podchodziliśmy. Cieszyliśmy się, że możemy jej pomóc w wielkim, powrocie na scenę! Kiedy Violetta Villas po rozstaniu z mec. Świtem i Panem Sikorą zaproponowała nam pisemnie sprawowanie opieki managerskiej odmówiliśmy.
- Nie nabrał pan złych podejrzeń, gdy Violetta mieszkając w Jastrowcu, potrafiła przez cały dzień nie wychodzić z pokoju. Jedzenie stawiano więc  jej pod drzwiami...
- Tak, słyszałem o tym choćby od producenta, którego wyznaczyliśmy do pracy z Panią Villas. To przykre i zatrważające, ale niestety prawdziwe. Bywały dni, kiedy Violetta w ogóle nie wychodziła ze swojego pokoju.
- Co w nim robiła?
- Nic szczególnego. Siedziała i tępo patrzyła w ścianę.
-Czy wiedział pan o tym, że Villas nagrała swoje dawne przeboje w nowych aranżacjach?
- Tak, słyszałem tę płytę i stwierdziłem, że nie nadaje się do publikacji. Ma żenujący poziom pod każdym względem i żadna firma zajmująca się profesjonalnie produkcją płyt, nie zgodziłaby się na jej wydanie.
- Jakie wnioski nasuwają się panu po tych wszystkich doświadczeniach?
- Mimo tak przykrych przeżyć ze spotkania z Violettą Villas, nie wyciągam jeszcze żadnych wniosków. Myślę, że wiele osób na Violetcie żerowało i w tym działaniu obarczali się na wzajem złymi intencjami.
- Pan nie żerował?
- Nie, bo to ja pożyczałem Violetcie Villas pieniądze, to ja doładowywałem jej telefon komórkowy, żeby gdziekolwiek mogła dzwonić. Pomagałem, jak mogłem – przede wszystkim duchowo. W ostatnim czasie rozmawialiśmy ze sobą codziennie. Jednodniowy brak kontaktu z mojej strony był dla niej nie do wybaczenia. Chciała mieć ze mną stały kontakt. Opowiadała o swoim powrocie, planach.
- Jak pan prognozuje, co będzie dalej z Violettą Villas?
- Myślę, że niebawem o Violetcie Villas wszyscy zapomną. Miała w tym roku pewną koniunkturę, którą stworzyły jej media w momencie, gdy wychodziła ze szpitala. To była kampania reklamowa VV warta miliony, a zrobiona za darmo. Teraz temat powoli się wyczerpuje. To, czy uda się jej podnieść i godnie spędzić starość, zależy już tylko od niej samej i chęci leczenia się!
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
Za tydzień kolejne rozmowy, nowe fakty, sensacje, rewelacje.


  To człowiek nie do uratowania...
Upadek gwiazdy (2))

Violetta Villas wróciła ze wsi Grzędy, gdzie ostatnio przebywała, do rudery w Lewinie Kłodzkim, w którą przeobraziła dom swoich rodziców, wykupiony od rodzeństwa. Nieprawdą jest, że mieszkała w pałacu. To była wielka mistyfikacja i manipulacja mediami wynikająca z rozpaczliwej próby ratowania rozsypującego się wizerunku byłej wielkiej gwiazdy polskiej piosenki. Tak naprawdę mieszkała w jednym pokoju remontowanego drugiego domu swojego byłego prawnika Zbigniewa Świta. Odcięta od ludzi i świata siedziała tam ze zmienionym numerem telefonu komórkowego niczym w wieży. Maleńki pokoik z zakratowanym okienkiem w szpitalu psychiatrycznym zamieniono na pokój z zamkniętymi drzwiami. Aby skontaktować się z Violettą Villas trzeba było zapłacić  niemałe pieniądze. Zdecydowali się zapłacić: Telewizja TVN, gazeta Fakt i miesięcznik „Machina”, które kreśliły bardziej lub mniej prawdziwy obraz byłej gwiazdy.

W programie „Uwaga!” raz oglądaliśmy ją w wypożyczonym dla potrzeb wywiadu pałacu(z rozmowy  nie wynikało nic konkretnego, jakieś banały, dawne wspomnienia, chaos myślowy mocno podstarzałej, schorowanej kobiety), innym razem nieudaną próbę powrotu do muzyki, a jeszcze innym - dramatyczne warunki bytowe i  niemożność wyrwania się z matni, w którą na własne życzenie misternie się zaplątała przez kilka ostatnich lat. W „Fakcie” kilka odcinków pamiętników z dawnych lat, o których pisałem już wielokrotnie i znam je wręcz na pamięć.  W „Machinie” była najbardziej udana próba prawdziwego wizerunku gwiazdy, która chciała kiedyś wstąpić do klasztoru i jej opowieść o ręce Jezusa, która wyciągnęła ją ze szpitala dla psychicznie  chorych, a ona uczepiona pala chrystusowego, krzyczała, że już nigdy nie wypuści go z rąk. Opowiadała jak zamknięta we własnym domu(drzwi zaryglowane, w oknach kraty), wisiała z psami na kratach, zjadała wraz z nimi śnieg i błagała Matkę Boską, Michała Archanioła z wojskiem niebieskim, żeby ich uratowali. Oni spełnili te prośby i...umieścili w zamkniętym szpitalu dla umysłowo chorych.  Teraz Violetta chce zostać świętą, jej wzorem jest Święta Faustyna. Żyje tylko Panem Bogiem. Świat jej nie interesuje. Wie, że ma misję do spełnienia. Violetta Villas twierdzi, że jest dobrym człowiekiem, ale ci co ją znają, twierdzą inaczej. Dzisiaj opowiadają, ile krzywd im wyrządziła, jaki ból zadała, jakimi wulgarnymi słowami wyzywała. To ma być kandydatka na świętą? -dziwią się byli znajomi, przyjaciele i ludzie patrzący na jej wariactwa z boku. Oto co powiedział mi jej były menadżer producent, zatrudniony przez „Phenomen Music Polska”. Ponieważ ów 25 letni człowiek nie jest już pracownikiem tej firmy i chce pozostać z daleka od show biznesu, prosił mnie o niepodawanie jego imienia i nazwiska, jedynie do wiadomości redakcji.
To osoba szalenie efemeryczna
Rozmowa z menadżerem producentem Violetty Villas
-Ile dni spędził pan w towarzystwie Violetty Villas?
- Cztery dni, od rana do wieczora i... po ostatnim dniu odechciało mi się jakichkolwiek dalszych kontaktów z tą panią.
- Dlaczego?
- Zauważyłem, że współpraca z nią nie ma żadnego sensu, bo w pani Villas nie było żadnej chęci działania, w tym wypadku do nagrywania płyty. Była natomiast chęć tworzenia wizerunku zbolałej gwiazdy, to interesowało ją najbardziej.
-Nie  miał pan świadomości, że rozmawia z chorą osobą i z planów firmy „Phenomen Music Polska” może nic nie wyjść?
-Pani Violetta w kontaktach z ludźmi potrafi być przesympatyczna i wrażenie jakie odniosłem po pierwszym spotkaniu było bardzo dobre. Później przekonałem się, że ona nie odstąpi od wizerunku wykreowanego przed laty przez samą siebie, który ja uważam za wręcz żałosny. Niebawem okazało się, że jest to osoba szalenie efemeryczna i wszystko musi się toczyć wokół niej. Moim zdaniem powinna wycofać się z życia zawodowego, wyremontować swój dom na wsi kłodzkiej i sama w nim zamieszkać. Sama, bo nikt nie wytrzyma życia z nią lub obok  niej.
- To pan załatwiał sprawy związane z kreacjami dla Villas u Versace?
- Tak, ale szybko się wycofałem, bo nie było konkretnej decyzji dyrektora Jakuba Majocha i samej Violetty Villas.
- No to fatalnie zaczął pan pracę w show biznesie?
- Strasznie! Dlatego prosiłbym pana, żeby moje nazwisko nie padło w tym artykule, bo się wstydzę. Nie oglądam programów telewizyjnych poświęconych pani Villas, bo jej osoba przestała mnie interesować.
- Słyszał pan piosenki, które miała nagrywać?
- Tak, to był bardzo ciekawy repertuar popowo-jazzowy, była też piosenka cygańska, ale pani Villas nie  chciała go śpiewać. Szkoda.

Violetta Villas nie ma przyjaciół, nie ma wokół siebie ludzi  chcących jej pomóc zawodowo. Wszyscy odeszli. Wycofali się, bo nie wytrzymali. Jest skłócona z rodziną, wyrzekła się jedynego syna, wnuczka i synowej. Nie ma już psów, kotów i kóz. Został tylko jeden, najwierniejszy. Co stało się z tymi, które jej zabrano? Poprosiłem o rozmowę inspektora „Animals”, Jerzego Harłacza
To człowiek nie do uratowania
Rozmowa z Jerzym Harłaczem
- Kiedy odebrał pan psy Violetty Villas?
- Psy w ilości 72 sztuki zostały odebrane z 5 na 6 stycznia tego roku.
- W jakim były stanie?
- Bardzo złym, zarówno psychicznie jak fizycznie. Część była chora, zarobaczona, zapchlona, miała egzemy skóry, biegunki...
- Jaki warunki mają obecnie?
- Dobre. Nareszcie nie są  głodne, mają na czas podawaną karmę i każdy z nich może najeść się do syta. Przedtem tego nie miały, musiały walczyć o pokarm. Na początku  mimo, że każdy z nich miał swoją miskę, to nadal walczyły o pożywienie, jakby miało go  nie starczyć.
- Jaką mają psychikę?
- Całkowicie zrujnowaną. Nie mają prawidłowych relacji z człowiekiem. Tolerują naszych pracowników w momencie, gdy dostają jedzenie. Ale gdy żywiciele przechodzą obok ich kojców, one ich atakują. Są bardzo agresywne, ich psychika jest wypaczona.
- Czy będzie pan wytaczał  Violetcie Villas  sprawę sądową o znęcanie się nad zwierzętami, ich degradację  i o to, że w wyniku jej zaniedbań wiele z nich straciło życie?
- Powinny to zrobić już dawno organa samorządowe, powiatowe(lekarz weterynarii), a nie doprowadzać do stanu, jakiego w Polsce w takim wymiarze jeszcze nie odnotowano.
-Jak prognozuje pan dalsze życie Violetty Villas w Lewinie?
-Ta osoba potrzebuje specjalistycznego leczenia i to długoterminowego. Ponieważ nadużywa alkoholu, potrzebne jest leczenie odwykowe. Ona potrzebuje pomocy, ale jednocześnie ją odrzuca. Na dłużej nie będzie tolerowała wokół siebie kogokolwiek, bo chociaż czuje się przywódcą, to nie bardzo wie jak się w tej roli zachować i konflikty z nią zawsze będą miały miejsce. To człowiek  nie do uratowania, chyba, że zajmą się tą panią wybitni specjaliści.
Chciała dopasować świat do siebie
Rozmowa z Hanną i Antonim Gucwińskimi
- Jak doniosły media, macie państwo zająć się reaktywacją przytuliska dla psów i kotów Violetty Villas?
- Ależ skąd! My nie mamy ani takich możliwości, ani siły, z ledwością starcza ich na opiekę dla naszego domowego zwierzyńca w skład którego wchodzą: psy, koty, papużki i inne zwierzęta przynoszone przez ludzi pod bramę naszego domu. Kiedy  dowiedzieliśmy się o tym z prasy, byliśmy bardzo zdziwieni i stwierdziliśmy raz jeszcze, że pani Villas(znamy ją osobiście od dawna) jest ciągle osobą bardzo nieodpowiedzialną.
- Rozmawialiście z Villas na ten temat?
- Dzwoniła i przepraszała, ale po tej rozmowie wydawało się nam, że ona nie zna zupełnie naszych możliwości i realiów życia.
-Czy widzicie szanse na jej wyleczenie?
- Oczywiście. Jest osobą, która potrzebuje miłości, wsparcia, pragnie się do kogoś przywiązać bez względu na to, czy to będzie pies, kot czy człowiek. Violetta nie znosi samotności i sama nie może udźwignąć ciężaru życia. Często w takich sytuacjach pomocą jest ukochany pies. Ona chce być kochana i chce kochać.
- Zaskoczyła państwa ta smutna historia byłej gwiazdy?
-  Nie, bo już wcześniej znaliśmy jej rozmaite historie życiowe. Chciała dopasować świat do siebie, a nie siebie do świata i jego realiów. Tu tkwi cały problem.
To jest koniec!
Rozmowa z Maciejem Kieresem, pianistą, najbliższym współpracownikiem Violetty Villas
- Podobno atakowani przez media panowie Świt i Sikora, chcieli jak najlepiej dla Violetty Villas?
- Oczywiście, przecież władowali w nią mnóstwo pieniędzy. Miała wszystko! Mecenas Świt nawet wyremontował dla Villas specjalnie drugie piętro w swoim drugim domu. Byłem i widziałem. Villas była tą współpracą zachwycona. Gdy wróciła do niej Elżbieta Budzyńska, nagle Villas coś się odwidziało i zaczęła opowiadać w prasie, że mecenas i menadżer chcieli ją okraść i zabić, co jest śmieszne. Powiedziałem do niej: ”Niech się pani nie ośmiesza, bo cała Polska się z pani śmieje.” Żeby kogoś można było okraść, to on musi coś mieć, a tymczasem wszystko co miała pani Violetta po wyjściu ze szpitala, pochodziło od mecenasa Świta. Gdy przestała brać tabletki na uspokojenie(miała silną nerwicę), zaczęła wygłaszać bardzo dziwne opinie. Tabloidy plotkarskie natychmiast to podchwyciły i sprawa stała się głośna.
- Dlaczego Voletta Villas tak się zachowuje?
- Budzyńska pozostawała w konflikcie z panem Świtem i nastawiła do niego bardzo źle Violettę Villas. Ona wręcz chciała, żeby Villas się na niego pogniewała. Drugim powodem był stan zdrowia psychicznego artystki. Ani jedno jej słowo nie jest prawdą. Mogła uzbierać w ciągu 2-3 lat kilkaset tysięcy złotych i w ten sposób zapewniłaby sobie godną emeryturę.
- A tymczasem?
- Wody nie miała(garnki były myte w misce na podwórku), prądu nie miała, dom zrujnowany, w opłakanym stanie, w nim nie da się mieszkać, tam nie ma żadnego wyposażenia. To jest koniec. Kto będzie teraz chciał pomóc Violetcie Villas widząc co się stało? Nikt nie będzie miał gwarancji, że nie powtórzy się obecna historia. Kolejne problemy już czekają w kolejce. Piec jest zrujnowany, a za kilka miesięcy zaczną się przymrozki. Pieniądze się powoli kończą.
- Pan już nie pomaga Violetcie Villas?
- Wycofałem się z tego wszystkiego, bo nie mogę mówić, że pani Villas ma rację, skoro jej nie ma. Kto mi w cokolwiek uwierzy, jak ona mówi, że współpracownicy chcą ją zabić? To jest niepoważne. Kto ją zaprosi na koncert, gdy nie ma żadnej gwarancji, że przyjedzie?
- A firma fonograficzna „Phenomen Music Polska”?
- Być może są w stanie wypromować jakiś zespół rockowy w garażu, ale nie  Violettę Villas! To zadanie ich przerosło, o ile nie jest to sprawa szyta grubymi nićmi.
- Tej firmie nie udało się nagrać nowej płyty Violetty Villas, a panu?
- Od razu wątpiłem w powodzenie tego przedsięwzięcia i jak się okazało miałem rację. Nowe piosenki, nowy styl to mrzonki. Nagrałem płytę z dawnymi przebojami w nowej aranżacji. Bardzo się natrudziłem przy tej pracy. To była orka na ugorze przez trzy miesiące. Nawet przyzwoicie wyszła.  Prawa do tej płyty ma mecenas Świt, bo w nią zainwestował sporo pieniędzy.
- Villas zdaniem pana jest chora psychicznie?
- Nie, ona ma silną nerwicę, która wymaga przyjmowania leków. Te zostały odstawione. Wywaliłbym na zbity pysk tę Budzyńską, którą Villas wyrzucała z wielkim hukiem, ale ona za każdym razem wracała. To od niej pani Violetta nauczyła się drinkować. To ona gospodarowała jej pieniędzmi, których nigdy nie starczało. To przez nią skłóciła się z panami Świtem i Sikorą.
- A pieniądze? Ponoć pobierane były przez nich z konta bez jej wiedzy?
- Z jakiego konta! Villas w życiu nie miała konta bankowego. To panowie Świt i Sikora założyli jej konto w banku. Jeżeli pobierali pieniądze z tego konta, to tylko na jej życzenie, bo nie obrażając Villas, takiego tumana w sprawach finansowych i komputerowych jak ona, świat nie widział. Przecież ona nie umiała nawet z bankomatu wypłacić pieniędzy! Obliczyłem, że Świt wydał na Villas około 40 tysięcy złotych. Obaj panowie kupili jej całą szafę ubrań, a na urodziny fortepian  elektryczny Yamahy. Sam go przywoziłem do domu we wsi Grzędy. Kosztował 7 tysięcy złotych. Ja przy tym wszystkim byłem, widziałem jak mieszka, jaki był przepływ pieniędzy.
- Co teraz będzie z Villas?
- Ja nie odmówię pomocy, ale nie mam takich możliwości jak mecenas Świt. Nie dajmy się wszyscy zwariować i zapędzić w kozi róg, bo  Villas ma humory. To się musi wreszcie skończyć.
Ratujmy Violettę!
Jako ostatni zabierze głos jedyny syn Czesławy Cieślak-Gospodarek vel Violetty Villas, Krzysztof Gospodarek.
- Czy pan i jego rodzina macie kontakt z Violettą Villas?
- Nie mamy ze sobą jakichkolwiek kontaktów na wyraźne życzenie mojej matki. Jedynym wyjątkiem było spotkanie w szpitalu w styczniu tego roku.
- Pana matka znów jest w bardzo niedobrej kondycji psychicznej i fizycznej. Zdana tylko na kontrowersyjną pomoc domową w osobie Elżbiety Budzyńskiej, która ponoć ma na nią zgubny wpływ, więc może by tak trzeba pojechać do niej całą rodziną?
- Gdyby nasz wyjazd do Lewina mógł cokolwiek zmienić, zapewne byśmy tak zrobili. To jest bardzo poważna i skomplikowana sprawa. Została zaprzepaszczona jak dotąd jedyna, a może ostatnia szansa dla matki i dla nas. Zupełnie obcy ludzie, którzy nic o Violetcie  Villas nie wiedzą, podstępnie przerwali leczenie, obiecując złote góry. To, co widzimy dzisiaj jest konsekwencją przerwania leczenia i obecnie nie można spodziewać się żadnej poprawy. Ludzie opiekujący się matką wzięli na siebie wielką odpowiedzialność. Nie wiem, czy tego nie rozumieją, czy po prostu są cyniczni?
- Czy ci ludzie są w stanie zrobić remont kapitalny tak bardzo zrujnowanego domu?
- Nie wierzę w żaden remont. Elżbieta Budzyńska przed kamerą sama przyznaje, że wszyscy żyją z pieniędzy mojej matki. To chyba zbyt duży ciężar jak na jedną kobietę.
- Czy pana matka zdaje sobie sprawę, w jakich strasznych, urągających godności człowieka warunkach mieszka?
- Matka przez swoją chorobę niszczy siebie i wszystko wokół siebie, nie posiada też instynktu samozachowawczego.
- Nie ma szans na to, aby mogła żyć godnie?
- Aby mogła żyć godnie, musi mieć odpowiednią opiekę, przede wszystkim lekarską i tu koło się zamyka. bo matka nie chce się leczyć. Odrzuca to, co naprawdę mogłoby przynieść ratunek. Bez takich decyzji nie da się nic zrobić. Wszystkie inne ruchy są zakłamaniem a nie pomocą.
- Czym więc jest obecnie w jej złożonej sytuacji bytowej dalszy pobyt w Lewinie?
- To, co czeka matkę w Lewinie to wegetacja. Obecne otoczenie osacza ją w takim stopniu, że nawet mający obok działkę mąż jej siostry nie może się zbliżyć. Nie mam wpływu na jej decyzje.
- Ratujmy Violettę Villas, przecież ona na to zasługuje jako wielka artystka i jako pogubiony, chory człowiek u progu starości!
- Piekło wybrukowane jest chęcią dobrych uczynków. Ta maksyma odnosi się do tych wszystkich ludzi, którzy otaczali i otaczają moją matkę. Wszyscy mieli podobno dobre chęci, a piekło zostało, dla Violetty Villas.
- Kocha pan matkę, mimo wszystko?
- Violetta Villas to moja matka i zawsze będę życzył jej jak najlepiej. Odsunęła od siebie tych, którzy mówili gorzką, ale prawdę. Zostali tylko ci, którzy schlebiali. Był czas, w którym walczyłem, bardzo wiele mnie to kosztowało. Niestety, trafiałem nas coraz bardziej rosnącą wrogość matki i całkowity brak zrozumienia. Nie mogłem pogodzić się z degradacją jej samej i wszystkiego, co posiadała. To był kiedyś zupełnie inny człowiek. Chciałbym, żeby ten człowiek mógł jeszcze kiedyś powrócić. Ratujmy Violettę Villas, ale jak tego dokonać?
BOHDAN GADOMSKI
  

                                                   NINA ANDRYCZ
                                                         ....jakiej nie znacie....



„Cale życie tak stałam
w ostrych światłach proscenium
boleśnie czuła, napięta
wstrzymująca ciężar tysiąca ludzkich
i nieludzkich spojrzeń, omotana w gorące
albo zimne oddechy
w piaskową burzę oklasków
w taksujące milczenie
 w głody lotu”
(„Całe życie”, wiersz Niny Andrycz)
                               
                                 Odeszła królowa sceny polskiej
31 stycznia 2014 roku, nad ranem, podczas snu, w swoim warszawskim mieszkaniu w samym centrum Warszawy, zmarła NINA ANDRYCZ, nazywana „królową sceny polskiej” z uwagi na całą galerię królewskich ról, które grała w teatrze, w Teatrze Polskim w Warszawie. Byłem zaprzyjaźniony z wielką aktorką, ostatnią heroiną naszego teatru, wraz z jej odejściem zamknęła się epoka tego formatu postaci, chociaż już dużo wcześniej nie zadbano o odpowiednie dla niej role, traktując za życia jako legendę, a nie czynną aktorkę, którą chciała być i mogla nadal grać. Była uwielbiana przez widzów starszego pokolenia i parodiowana przez młodych już 30 lat temu.

„Rzeczy zwyczajne bardzo mnie zdumiewają i cieszą. Rzeczy zdumiewające są na scenie moim chlebem powszednim. Taki to jest już los heroiny dramatycznej, która zresztą umie czasem zakpić z siebie samej”.
Znając dosyć dobrze Andrycz, na podstawie tego, co widziałem i co z nią przeżyłem, nie mogę uwierzyć w to, o czym pisze w swoim wierszu. Na jubileuszu 50-lecia pracy, była upozowana na heroinę, mówiła wyuczony na pamięć własny tekst. Było pompatycznie i smutno. Stare taśmy z zapisem ról jubilatki bardzo się zestarzały, podobnie jak środki aktorskie, bo zmieniła się technika grania współczesnych aktorów. I pewnie, dlatego nie oglądaliśmy Niny Andrycz na dużym i małym ekranie w nowych rolach, nawet w rodzimym Teatrze Polskim grała jedną rolę na dwa-trzy lata. Krytyk teatralny Krzysztof Pysiak napisał o jej roli w sztuce „Karnawał” tak: „Oglądałem aktorkę z pewnym poczuciem anachronizmu widowiska. Kreowana przez nią postać może być symboliczna dla teatru, który już nie wróci, tak samo jak styl gry Niny Andrycz, zbyt emocjonalny, zbyt wyrazisty, akcentujący stany duszy jej bohaterki, należy już do przeszłości.”. Od tego czasu Nina Andrycz grała bardzo rzadko, chociaż jej wrodzona witalność, energia pozwalały jej grać(nawet codziennie) w 70 roku życia.

Najbardziej komentowany i cytowany był nasz wywiad „Premierowa”, w którym ukazywałem kulisy rozmowy przeprowadzonej w apartamencie, zajmowanym przez nią i męża premiera Józefa Cyrankiewicza przez 21 lat. To była Nina Andrycz bez retuszu.



Premierowa

Jak się okazało, Andrycz przygotowywała się do tego spotkania długo i drobiazgowo. Powitała mnie z gotową koncepcją rozmowy i wyperswadować jej, że można to spróbować inaczej, było bardzo trudno. Ogromne mieszkanie przy ul. Aleja Róż w Warszawie, było jakby puste i zimne. Aktorka praktycznie zajmowała w nim tylko jeden pokój, który służył jej za sypialnię, salon, biuro. Na początku była nieufna, zajrzała mi do torby, kontrolując, czy nie mam w niej magnetofonu, czego nie lubiła. Musiałem stenografować. Miała wspaniałą figurę młodej kobiety, rudawe włosy równo podcięte, o jej sędziwym wieku zdawały się mówić tylko oczy, jakby załzawione, przymglone, starcze...

-Napijmy się wina, tak trudno teraz o dobre wino. Proszę niech mnie pan zapozna ze scenariuszem wywiadu, ze wszystkimi pytaniami. Później się zastanowimy, co może pójść, co nie.

-Pani Nino, proponuję zacząć rozmowę od pytania –stwierdzenia: Jak tu u pani pięknie, jak bogato. Jakie wspaniałe płótna mistrzów, obrazy z „Dessy” wiszą na ścianach! Jaki wspaniały i zapewne drogi ma pani naszyjnik na szyi!

- Ależ skąd, w tych trudnych czasach nie możemy tak napisać, proszę notować!

-Pani Nino, jak tu u pani skromnie, jak to się stało, że królowa sceny polskiej i tak piękna kobieta jak pani, która miała wszystkie możliwości ku temu, aby zgromadzić kolekcję dzieł sztuki, biżuterię ze złota i diamentów, nie ma prawie nic. Napisał pan? –Proszę notować dalej, odpowiadam na to pytanie. –Mieć, to może i miała. Ale uważała, że premier i jego żona powinni mieszkać skromnie. Kupiłam, więc krajowe mebelki firmy „Ład” i one mi do dnia dzisiejszego wiernie służą.

- Napisałem, tylko, kto uwierzy w pani skłonności do ascetyzmu?

- Niech się pan nie przejmuje. Przed pana wizytą u mnie, dwa dni i dwie noce myślałam na temat naszego wywiadu. Wszystkie pytania i odpowiedzi mam dokładnie przygotowane. Napijmy się wina.

- A jeżeli zapytam panią o futro, które otrzymała w prezencie od Józefa Stalina?

- To powiem, że tego futra nie nosiłam przez 20 lat, na znak protestu, że wisi w szafie, ale już wyleniało.

- A co mogę napisać o mężu premierze?

- Problemów natury osobistej nie poruszajmy. Wie pan, dlaczego? Podejdźmy do okna, tam na przeciwko, mój były mąż mieszka z dentystką i jak to przeczyta, może wstrzymać mi dostawę mięsa i wędlin. Wpadałam na pomysł, że dam panu do wywiadu kilka moich wierszy, wydrukują i wtedy muszą mi zapłacić za wywiad, prawda?
-Obawiam się, że nie.

- Szkoda. Taka teraz drożyzna. Komorne mi podwyższyli.

-Pójdę na pani spektakl „Karnawał”...

- W drugim akcie po słowach.....,wypada bić brawo. Kwiaty proszę wnieść na scenę ze strony widowni, bo łatwo na nią wejść. Aha, wywiad niech pan wyda w kilku czasopismach w różnych wersjach, a później niech pan się do mnie zgłosi, to dam nowy materiał”.

Zgłosiłem się po 20 latach.



Nie myślę o upływających latach

Nina Andrycz ma 90 lat. Przeniosła się z międzywojennego apartamentu do małego, standardowego, dwupokojowego mieszanka w centrum Warszawy, tuż za dawnym hotelem Forum. Ubrana skromnie, lecz elegancko, w ciemnej sukience, na szyi perły... W ręku dwa kieliszki, na stoliku w saloniku butelka wina.

-Ze zdumieniem przeczytałem w kolorowym pisemku, że dosięgły panią aż dwa ciosy: straciła pani apartament w Alei Róż oraz pracę w Teatrze Polskim. Nie bardzo chciało mi się wierzyć, więc postanowiłem sprawdzić u źródła.

- Panie Bohdanie, jest to głupie i naiwne kłamstwo. Ale przeprowadzka z mieszkania przy Alei Róż jest faktem i dużym kłopotem życiowym oraz pewną niewygodą, bo trzeba było rozdać nadmiar toalet bezdomnym samotnym matkom, podarować ludziom książki, które zbierałam całe życie, gdyż warszawskie biblioteki nie miały miejsca, żeby je przyjąć. Co do mieszkania, to było premierowskie, prawie 170 metrów kwadratowych, Samo sprzątanie stanowiło problem, nie wspominając o tym, że przyjechała właścicielka gruntu, na którym Urząd Rady Ministrów odbudował ten dom. Ale ponieważ udowodniła, że grunt jest jej, szlachetne państwo polskie oddało jej cały dom. Potem przyszła do mnie i powiedziała, ile mam płacić czynszu miesięcznie.

-Ile?

- Około 2 tysięcy dolarów, wobec tego zaczęłam szukać mniejszego mieszkania i dzięki pomocy Miasta Stołecznego Warszawy, które uznało mnie za zasłużoną obywatelkę, bez trudu takie mieszkanie dostałam i teraz w nim pana goszczę.

Nina Andrycz opowiedziała mi, dlaczego odeszła z Teatru Polskiego w Warszawie. Nikt jej nie zwalniał, to ona sama wymówiła teatrowi dalszą współpracę. A uczyniła to, dlatego, że pewnego dnia wydawało się jej, że w Teatrze Polskim widzi dno. Mówiła o swoich książkach i tomiku poezji. Pisanie traktowała jak pokazanie swojej drugiej twarzy. Pisała od gimnazjum. Do szuflad pakowała niezliczone wiersze, prozę, pamiętniki itd. Gdy minęły lata, pojechała do Jarosława Iwaszkiewicza, aby przeczytał i ocenił. Wybitny pisarz powiedział: „Masz w tej chwili wybrać się do „Czytelnika” i powołać się na mnie. To są bardzo dobre wiersze. Jak chcesz, mogę ci napisać przedmowę”. Podziękowała i przedmowę napisał Klemens Górski. Pierwszy tomik wydano w nakładzie 10 tysięcy egzemplarzy.

O występie w musicalu „Polita” o Poli Negri, nie chciała mówić, na twarzy pojawił się grymas wściekłości i poczułem, że jest zdenerwowana. Scenę z jej udziałem nagrano w technologii 3D i miała być wyświetlana w czasie wystawianego na żywo przedstawienia. Ostatecznie reżyser Janusz Józefowicz wyciął ją i nie zobaczyliśmy Niny Andrycz w roli Sary Bernhardt, jak udziela lekcji młodej Poli Negri. Aktorka odchorowała to zdarzenie. Jakby w rekompensacie otrzymała Nagrodę im. Ireny Solskiej za „wybitne kreacje aktorskie dla królowej polskiej sceny, heroiny dramatycznej. O Józefie Cyrankiewiczu, też nie chciała mówić, bo przecież nie żyje i należy mu się spokój w grobie. Na drugie małżeństwo nie zdecydowała się, bo Sabina, osoba prowadząca dom, zagroziła, że nie będzie usługiwać byle, komu. 
                                                   BOHDAN GADOMSKI i NINA ANDRYCZ

Ostatnia Heroina

Była najstarszą aktorką nie tylko w Polsce. Napisała autobiografię, która na pewno zainteresowała jej sympatyków i antagonistów. Początkowo studiowała prawo, potem historię, ostatecznie ukończyła studia aktorskie w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej. Napisała 10 książek, które rozeszły się w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy. Książka „Bez początku, bez końca” otrzymała Literacką Nagrodę Miasta Warszawy.


-Dlaczego nie odebrała pani nagrody?

.- Bardzo żałowałam. Byłam chora. Ostatecznie dostarczono mi do domu. Pokażę panu wielki dyplom. Po jutrze przychodzą do mnie z TVN i będą mnie z tego powodu dręczyć, podczas gdy ja nie nadaję się do filmowania i fotografowania, bo padam z nóg.

Gdy przyszedłem do mieszkania Niny Andrycz, z bukietem żółtych tulipanów (takie lubiła), byłem przerażony stanem jej zdrowia. Aktorka nie mogla się wyprostować, zgięta w pół czołgała się z malutkiej sypialni do niedużego salonu. Drzwi otworzyła mi pomoc domowa, która zaraz wyszła zostawiając panią Ninę pod moją opieką. Wizyta trwała dwie godziny, aktora była w eleganckim szlafroku, słabo mówiła, robiła długie dygresje nie na temat. To była bardzo trudna rozmowa. Widziałem bardzo starego, bo stuletniego człowieka, który odchodzi, ale jeszcze chce żyć, ma plany, ma swoje zdanie. Widać było bystry nadal umysł i zmianę w apodyktycznym, stanowczym sposobie bycia i myślenia oraz traktowania ludzi. Nie dyktowała pytań i odpowiedzi, ale każde analizowała i zastanawiała się nad każdym słowem. Niestety, tym razem była chaotyczna i z trudem potem redagowałem jej wypowiedzi...
-Przyjmie pani ekipę z TVN?

- Boję się, że nie dam rady, bo ledwo na nogach stoję. Powiedzieli, że nie chcą słyszeć o tym, że czegoś nie mogę, że nie ma takiej opcji. Mają zlecenie z redakcji i muszą je wykonać. Spodobała mi się taka postawa.. Przypomniała mi się moja rola Elżbiety I Wielkiej, która w ostatnim akcie, umierająca, spełza z łóżka i na czworakach czołga się do tronu. Weszłam na niego resztką sił, wyprostowałam się i oddałam ostatnie tchnienie jako panujący król Anglii.

Nina Andrycz w realu oddała ostatnie tchnienie we śnie. Piękna śmierć tak długo żyjącej kobiety –aktorki - pisarki. W swoim życiu niczego nie żałowała, także tego, że samotna została z wyboru.

70 lat spędziła w zawodzie. Teatr był najważniejszy w jej życiu. Odeszła mając 102 lata, chociaż sama powiedziała mi, że chciałaby dożyć 110 lat. W międzyczasie odjęła sobie 3 lata, u schyłku życia przyznała się do tego. Będzie pochowana na Starych Powązkach, gdzie wykupiła wieczyste użytkowanie na 99 lat.

BOHDAN GADOMSKI


Na zdjęciu: IRENA JEZIERSKA(śpiewaczka operowa i działaczka na rzecz swego środowiska, red.BOHDAN GADOMSKI ze swoim pudlem BU BU MON CHERI i NINA ANDRYCZ(aktorka). Z tego towarzystwa żyje tylko redaktor...



                                              DAWID OGRODNIK


-
Byłem gotowy dla roli poświęcić wszystko
Nie wierzę w karierę
Rozmowa z DAWIDEM OGRODNIKIEM, aktorem filmowym i teatralnym

Po rewelacyjnej roli Mateusza, chłopaka z porażeniem mózgowym w filmie „Chce się żyć”, wszyscy mówią o nim jako najbardziej obiecującym nazwisku młodego pokolenia aktorów. Wcześniej fantastycznie zagrał w głośnym filmie „Jesteś Bogiem”,. Teraz oglądamy go w filmie „Ida”. Na premierę czeka spektakl Teatru Telewizji „Skutki uboczne”, w którym gra geja. Jest specjalistą od ról odmieńców, bohaterów wyrzuconych na margines. Na codzień jest aktorem najlepszego teatru w Warszawie, Teatru Rozmaitości”, gdzie gra Łukasza w sztuce „Nietoperz”, chłopaka z czterokończynowym porażeniem mózgowym. Otrzymał nagrodę za kreację w filmie „Jesteś Bogiem”, Kryształową Gwiazdę magazynu ELLE, a także Paszport „Polityki” w kategorii „film”, oraz trzy inne nagrody i nominacje. 

- Dowiedziałem się, że miał pan zostać klarnecistą, a nie aktorem?
- Zgadza się. Wszystko zaczęło się od szkoły muzycznej w Wągrowcu, w której szło mi nieźle i dlatego zdecydowałem się pójść do szkoły muzycznej drugiego stopnia w Poznaniu. Program nauczania w liceum nie bardzo mi odpowiadał i poczułem, że stoję w miejscu. Zraziło mnie wypełnianie programu na klarnecie, ale szkołę ukończyłem.

-Skąd wzięły się muzyczne zainteresowania?
- Siostra kończyła fortepian, potem zaczęła flet poprzeczny, druga siostra rozpoczęła naukę na skrzypcach, a ja na klarnecie. Tak wymyślili sobie rodzice, a nas specjalnie nie trzeba było namawiać.
- Trzykrotnie zdawał pan do szkól teatralnych, ale komisje nie chciały pana przyjąć. Dlaczego?
-Dla mnie odmowy były bardzo przykre i upokarzające, dlatego nie chciałem wiedzieć - dlaczego? Myślę, że powód był we mnie. Trzy razy zdawałem do Akademii Teatralnej w Warszawie. Ostatecznie zostałem przyjęty do PWSFTviT w Łodzi i do PWST w Krakowie.
-Zdał pan do łódzkiej filmówki, ale dlaczego został skreślony z listy przyjętych studentów?
- W Łodzi miałem podpisać deklarację, że będę tam studiował, do czego słownie się zobowiązałem. Nie mogłem się zdecydować i pewnego dnia dostaje wiadomość, że już tam nie studiuję. Podobna sytuacja zapowiadała się w Krakowie, więc szybko tam pojechałem i podpisałem deklarację.
-Jak przyjęto pana w PWST w Krakowie?
- Bardzo dobrze. Problem polegał na tym, że chodziłem tylko na wybrane przedmioty, które mnie interesowały. Ale szybko zostałem postawiony do pionu. Czułem życzliwość pedagogów i ich wiarę we mnie. Przez cztery lata studiów grałem bardzo zróżnicowane role. Dostawałem bardzo trudne i duże zadania aktorskie.
-Z, jaką oceną ukończył pan studia?
- Z wyróżnieniem.

-Dzisiaj wie pan, że studia aktorskie nawet dla szczególnie utalentowanych młodych ludzi to konieczność?
- Nie wyobrażam sobie innej drogi do tego zawodu. Chciałbym się dalej dokształcać. Moja praca magisterska dotyczyła badań na temat jaźni, temat otwarty. Chciałem to przećwiczyć praktycznie ze studentami, ale moja próba zostania asystentem na uczelni nie powiodła się.
-Jaka rzeczywistość czekała pana po dyplomie?
- Dla mnie nie była brutalna, bo jeszcze na studiach prof. Miśkiewicz zaangażował mnie do przedstawienia w Teatrze Dramatycznym w Warszawie i mogłem zobaczyć jak wygląda tam praca. Potem Michał Borcuch wziął mnie do Teatru Starego w Krakowie. Tam mogłem się zmierzyć ze swoimi wyobrażeniami na temat tej sceny. Zrozumiałem, że jedność aktorów i reżysera jest niebywale ważna. Oczy otworzył mi również Teatr Rozmaitości w Warszawie, szczególnie na higienę pracy, uważność na siebie i innych.
-Co już zagrał pan w Teatrze Rozmaitości?
-Zagrałem Łukasza, mistrza orgiami, z czterokończynowym porażeniem mózgowym w „Nietoperzu”. W Teatrze Narodowym zrobiłem zastępstwo w sztuce „Nosferatu”. Niezwykłe doświadczenie, niebywale twórcze, duże przeżycie dla mnie. Sprawdzany na paryskiej scenie w Odeonie. Teraz zaczynam próby do nowego przedstawienia Grzegorza Jarzyny „Premiera”, próby zaczynają się we środę.
-Były zawirowania wokół waszego teatru. Jak się zakończyły?
-Aż tak bardzo nie wchodzę w te zawirowania. Wiem, że budżet został ustalony na zadawalającym poziomie. Kontrakt z dyrektorem Grzegorzem Jarzyną został podpisany. Planowany nowy budynek na Placu Defilad prawdopodobnie powstanie w 2019 roku.
-Czy podziela pan opinię, że tylko praca w teatrze rozwija aktora?
- Moim zdaniem aktora rozwija życie i to iloma rzeczami można się zająć. To bardzo procentuje w teatrze. 

-W jednym z wywiadów powiedział pan, że nie wierzy w karierę, a przecież właśnie ją robi i jest obwołany aktorem roku, największym odkryciem, najciekawszym debiutantem...
-Co prawda jest coś takiego jak „kariera”, ale nie ja jestem odpowiedzialny za jej przebieg. W pewnym sensie oczywiście. To inni mnie kreują, to jak jestem postrzegany, w czym gram, ja tylko staram się jak najlepiej wykonywać swoją pracę i jestem zadowolony, że pewne rzeczy dało mi się przeżyć i nadal się tego trzymam. Nie wierzę, że gdy zacznę myśleć inaczej, to coś więcej zyskam.
-Pana kolega z roku Jakub Gierszał po głośnej roli w filmie „Sala samobójców” też był kreowany na największe odkrycie roku, a jednak każdy kolejny film, każda nowa rola, rozczarowywały...
- Agata Kulesza powiedziała: „gram świetnie, gram dobrze i gram przeciętnie, gram na tyle na ile pozwala mi reżyser”. To jak gramy, w dużej mierze zależy od reżysera. Kuba nie był kreowany, tylko był odkryciem roku. Reszta jest już innym doświadczeniem. W tym zawodzie obok sukcesów są też porażki, z którymi trzeba się pogodzić. Nie panikowałbym, ważne jest jak człowiek siebie postrzega i wie, co może.
- Pana inny kolega z filmu „Jesteś Bogiem”, Tomasz Schuchardt, też był kreowany na aktora pokolenia, a tymczasem gra role drugoplanowe, a w teatrze w ogóle nie zaistniał...
- Tomek na początku dostał nagrodę na FPFF w Gdyni i przez rok nie zrobił nic. Taki absurd sukcesu. Słowo „kariera” jest archetypem, wytrychem, na który zawsze można się powoływać. Tomek jest świetnym aktorem, o dużej łatwości grania przed kamerą, więc  myślę, że sobie świetnie poradzi. To tylko kwestia tego, co na naszym rynku nas spotyka. Miałem szczęście do naprawdę ciekawych scenariuszy, do mądrych reżyserów, a to, że mogłem zaufać reżyserowi Pawłowi Pawlikowskiemu po „Chce się żyć” było zbawienne i moje granie to 70 procent jego ingerencji.
-Widząc przypadki kolegów ze swojego pokolenia, przestał pan wierzyć w kariery aktorskie na polskim rynku?
-Nie wierzę, że coś takiego u nas istnieje. Osoba, która dostaje kilkanaście scenariuszy rocznie może o tym decydować.
 -A może trzeba się jak pan całkowicie oddać swojej roli, zamknąć na 8 miesięcy w mieszkaniu i zmienić wszystko, co się ma na coś, co jest dobre dla innego świata chorego człowieka?
-Trzeba mieć szczęście, ja miałem.

-No tak, dodatkowo stworzono panu odpowiednie warunki do przeprowadzenia totalnej metamorfozy.
- To już zasługa producenta, że poszedł na moje wariactwo i otrzymałem mieszkanie, z którego nie musiałem wychodzić, bo casting odbywał się w pokoju obok, a ja wyjeżdżałem na wózku. Ten pokój był zaaranżowany na wiele sytuacji, na ścianie miałem rozpisany scenariusz, na który przyglądaliśmy się z reżyserem i wprowadzaliśmy zmiany. Wszystko odbywało się w miejscu dla mnie bezpiecznym, w którym mogłem pozostawać samotny i kombinować sobie, wyginać stawy i szukać różnych rozwiązań dobrych dla kamery, dla tego, co chce reżyser i operator i ja sam.
-Czy poznał pan Przemka, którego historią film „Chce się żyć” jest zainspirowany?
- Tak, pierwsze, co zrobiliśmy z reżyserem, to spotkaliśmy się z Przemkiem. Spędziliśmy w jego środowisku, czyli w zakładzie zamkniętym, kilka dni. Była wigilia, więc sytuacja bardzo trudna.
-Kto jeszcze pomagał panu w zbudowaniu tej postaci?
- W moim służbowym pokoiku mogłem analizować nagrania ze spotkania, a gdy kończyły mi się pomysły i czułem, że praca stoi, pojawiały się kolejne postaci odpowiednie dla filmu, które też mnie zainspirowały. Pojawił się Bartek Ostapczuk, mim, który poszerzył szereg moich zachowań, razem szukaliśmy różnych rozwiązań dla mojego ciała. Potem dieta i kontrola lekarska. Wszystko odbywało się synchronicznie, żeby zdążyć na pierwsze zdjęcia.
- Po zakończeniu zdjęć do filmu musiał pan uczyć się wszystkiego od nowa?
- Uczyć raczej nie, ale musiałem bacznie zwracać uwagę na to, co robię, jak reaguję i przypomnieć sobie własne reakcje. Miałem tak zakodowane pewne odruchy postaci, że rzucało mną do tyłu, gdy zaczynałem się śmiać.
-Po zakończeniu pracy w tym filmie, powiedział pan, że ma wątpliwości, czy potrafi jeszcze grać. A przecież dostaje pan kolejne propozycje i musi mierzyć się z diametralnie innymi postaciami?
- Wiązało się to stwierdzenie z tym, że etap wychodzenia z postaci był trudny i skomplikowany i wciąż byłem tak wyczerpany rolą, że myslałem, ze nie potrafię zrobić cokolwiek innego niż Mateusz.. wtedy pojawił się Paweł, Pawlikowski, któremu powiedziałem, z czym się mierzę i co we mnie zostało.
-Ciekawy jestem, czy w kolejnych rolach będzie pan potrafił zatracić się do tego stopnia?
- Myślałem o tym, bo istnieje takie ryzyko, że nie będę czuł tak silnego impulsu, ale im dłużej jestem po tym doświadczeniu nie mając nowych, mam coraz więcej energii, żeby się nowej postaci oddać w równym stopniu. Najbardziej istotny jest scenariusz i impuls, który przychodzi i powoduje, że nie widzi się świata poza konkretnym zadaniem. 
-Myślałem, że po czymś takim będzie pan teraz grał w granicach bezpieczeństwa psychicznego?
- Nie chcę, żeby to, co robię, mieściło się w jakiś granicach. Jako aktor nie mam nad czymś panowania do końca, nie znam efektu tego, co robię. Granice stanowi efekt końcowy.
-A, jeżeli nie zdarzy się propozycja podobna do tej w filmie „Chce się żyć”?
-Wtedy może sam zacznę pisać scenariusz, a w nim swoją rolę. Nie wiem.
- Pracując w tym filmie, stracił pan dużo ważnych dla siebie osób. Wynika z tego, że bardzo egoistycznie podszedł pan do tego zadania?
- Byłem gotowy poświęcić wszystko, bo w szkole byłem nauczony, że pracując nad zdaniem aktorskim nic innego nie jest ważne. Zgadza się, było to egoistyczne i nie chciałbym tego powielać. Chciałbym żyć z kimś, kto mnie rozumie i pozwala na czas pracy nad rolą na tworzoną przestrzeń, po której ja wrócę do normalnego życia.
-Prywatnie jest pan związany z aktorką. Co będzie jak ona otrzyma podobnie absorbującą rolę i całkowicie się niej zatraci?
- Będę obserwował przebieg takiej pracy i kibicował, a życie zweryfikuje, czy będzie to miało rację bytu.
-Póki, co, wcielił się pan w postać transseksualisty w sztuce ”Skutki uboczne”. Na co pozwolił sobie w tym projekcie?
- Gram homoseksualistę, który śpiewa piosenki Marty Kubiszowej w języku czeskim i stąd wzięła się sugestia, że gram transseksualistę. To jest Teatr Telewizji, niebawem będzie na małym ekranie. Gram z Adamem Ferencym, który jest moim chłopakiem. Jest to spektakl gorzko śmieszny. Mimo dużej różnicy wieku, obaj myśleliśmy o scenach podobnie i o wielu rzeczach. Wszystko pod okiem Leszka Dawida. Jestem ciekawy czy emocje, o których rozmawialiśmy przejdą na widzów. 
-Co było najtrudniejsze?
- Najtrudniejsze było przygotowanie piosenki po czesku i zrobienie z tego koncertu. Było na to bardzo mało czasu, więc nerwowo, ale z drugiej strony bardzo podniecające, że tak to przebiega. Na studiach grałem kobietę w sztuce „Babel 2” reżyserowanej przez Maję Kleczewską. Włożyłem w to dużo pracy, więc miałem przy tej pracy pewne doświadczenia.
-Nie obawia się pan, że takie i podobne role mogą być dla niego destrukcyjne?
- Mogłoby tak być, ale dla mnie już nie jest. Jestem tyko przekaźnikiem i wiem, że to, co robię w roli, nie jest moje. To tylko moment dłuższy lub krótszy, ale też praca. Zawsze najważniejsze powinno być życie.
-Domyślam się, że nie odpuści pan najtrudniejszej roli i w każdą wejdzie na sto procent?
- Tego sobie też życzę.
-Powiedział pan, że najważniejsze w życiu jest spotkanie z samym sobą. Czy już to nastąpiło?
- Myślę, że następuje każdego dnia. Uczę się siebie głębiej i szerzej, przez zatracenie się i dystans do tego. Mam tego świadomość, że życie nie polega na spełnianiu czyichś oczekiwań, bo przychodzi moment, że budzisz się i myślisz, że to jest twoje życie, że chcesz doznawać i czuć oraz mieć całą paletę doznań, że po prostu żyjesz. Spotkanie ze samym sobą, jeśli jest szczere i prawdziwe może powodować, że spotykam się z innymi ludźmi, wymieniam doświadczeniami, przeżywamy coś wspólnie. Choćby na tak krótki moment jak nasza rozmowa.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI

             BOHDAN GADOMSKI przedstawia GRZEGORZA WILKA


                                            "Nie daję się sformatować"
Pogoń za światłem
Rozmowa z GRZEGORZEM WILKIEM, wokalistą popowo-rockowo-oratoryjnym
W show-biznesie jest 15 lat. Najbardziej znany jako wiodący solista programu, „Jaka to melodia”(śpiewa tam 9 lat). Jest także solistą w oratoriach Piotra Rubika, z którym występował na 5 międzynarodowych tournee i na 4 płytach. Słynie z tego, że potrafi zaśpiewać wszystko i jest nazywany „Leonardo da Vinci polskiej sceny muzycznej”, dlatego trudny do zaszufladkowania. Z wykształcenia socjolog, informatyk, filolog. Teraz wydał płytę jako Grzegorz Wilk Wolf z 11 piosenkami, do których napisał 10 tekstów i jest autorem lub współautorem muzyki do 7 piosenek. Czy wreszcie wejdzie do ścisłego grona najlepszych polskich wokalistów?

- Powiedział pan, że nic tak nie uzależnia jak pogoń za światłem i jest to motto pana nowej płyty WOLF-FLOW. Skąd taka filozofia myślenia?
- Z obserwacji. Jestem dość bacznym obserwatorem i widzę, że zapanowała pogoń ludzi do jasności, do bycia coraz lepszymi. Często za najwyższą cenę. I choć wielu się spala, robiąc to jedynie na pokaz, ja nadal myślę pozytywnie. Już jako harcerz miałem zaszczepioną myśl, że ktoś taki chce wiedzieć więcej niż wie, umieć więcej niż umie. Starałem się za Mickiewiczem „sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga”. Dążę, więc dalej do doskonałości, i całe moje życie jest temu podporządkowane. Moja dewiza: „Rób to, co robisz najlepiej jak potrafisz. Albo nie rób”. Wszystko, zatem staram się wykonać najlepiej jak umiem. Na robienie „byle jak” szkoda czasu. To jest właśnie to moje światełko w tunelu i zawsze dążę tam, gdzie jest jaśniej, wyżej i lepiej. Czyli jestem jednak trochę romantyczny J.
- Na płycie jest fascynująca piosenka „Ćma”(„Lecę do świateł miasta”). Jak powstała?
-Moje piosenki powstają w kilka minut. Wchodzę do mojego małego studia domowego, siadam, biorę gitarę do ręki i wymyślam linię melodyczną, gram akordy, wpada mi pomysł do głowy, rejestruje go i zapisuję na dyktafonie. Do tego dopisuję tekst. Początkowo ta piosenka była melancholijna, bardziej break popowa niż amerykańska, z lżejszym, wolniejszym rytmem. Potem ewaluowała razem ze mną. Jak i pozostałe piosenki.

-W teledysku do „Ćmy” lata pan w przestworzach, wysoko ponad ziemią i zdaje się za chwilę zniknąć w przestworzach. To pana pomysł?
- Nad pomysłami do teledysków pracuję razem z Marcinem Pawełczakiem, ich reżyserem. Filozofia piosenki „Ćma” była potraktowana technologią samego nagrania. Musieliśmy wymyśleć scenariusz, który powstawał dwuetapowo. Część powstała w lutym ub. roku, a część w czerwcu.
-Czytam komentarze internautów i widzę, że są zachwyceni, to rzadkość, bo przeważnie wybrzydzają...
- W Polsce nie nastawia się obecnie na produkcje teledysków, bo jest to ponoć nieopłacalne, gdyż nowe piosenki żyją przeważnie trzy miesiące w mediach, a potem się o nich zapomina. Ponieważ wiem, że widzowie bardziej skupiają się na tym, co widzą, a nie na tym, co słyszą, staram się w jednakowym stopniu traktować teledysk i samą piosenkę. Kosztuje to bardzo dużo pracy i pieniędzy, ale dzięki temu osiągam najwyższą jakość. Tak stało się również w przypadku klipu do utworu „Kilka ważnych słów”.
-Po bardzo dużej oglądalności błyskawicznie poszedł pan za ciosem i zrealizował kolejne teledyski. Czy one funkcjonują tylko w Internecie?
- Mam cztery teledyski, ukazały się na antenie TVP i TVP Polonia oraz ITV w Warszawie. Zostały wysłane do chicagowskich i nowojorskich telewizji i nieźle sobie radziły. Ale znacznie większą oglądalność mają w Internecie.

- Jak postrzega pan rolę Internetu w promowaniu płyt, teledysków i piosenkarzy?
- Internet daje nam dużą niezależność w pokazywaniu tego, co chcemy pokazać, czyli daje wolność. Inne media cenzurują. Ponieważ nie jestem związany z żadną firmą płytową, mam możliwość nieskrępowanego działania.
- Po Internecie porusza się pan swobodnie?
-Tak, mimo, że nie jestem wielkim fanem Internetu, ponieważ jest tam zbyt wiele niepotrzebnych informacji.
-Na okładce płyty w połowie jest pana twarz, a w połowie wilka. Czy pomysł wiąże się z nazwiskiem?
- Ten pomysł należy do graficzki. Pomysłów na okładkę była cała masa, postanowiliśmy wybrać taką, która będzie się kojarzyła z moim nazwiskiem.
-Rzeczywiście. Ale dlaczego do charakterystycznego nazwiska dodał pan inne „Wolf”?
- Na rynku muzycznym są już inne Wilki, Robert Gawliński z zespołem Wilki, jest Kasia Wilk, chciałem się w ten sposób wyróżnić. Zostałem wiec Wolfem.
- W jakim stopniu płyta jest pana dziełem?
- W 98 procentach. Pomimo zaproszenia twórców różnego pokolenia, większość pomysłów jest realizowana według moich koncepcji i możliwości. To mnie bardzo satysfakcjonuje.

-Co było powodem, że tak dobry, spójny muzycznie, dopracowany w każdym szczególe krążek, nie chciała wydać żadna z polskich filii wielkich wytwórni płytowych?
-Dwa lata próbowałem zainteresować te wytwórnie swoim materiałem, ale z tego, co wiem, nie zadano sobie nawet trudu, aby wysłuchać nagrania. Dzisiaj bardzo się cieszę, że tak się stało, bo czy może być lepsza motywacja do działania? Chyba nie. Decydując się na wydanie płyty w jednej z tych wytwórni, musiałbym przyjąć ich sugestie, warunki i podpisać dokumenty, które by mnie ubezwłasnowolniały. A tak materiał w pełni jest mój, taki, jaki miał być z założenia, bez manipulacji, pod którym mogę się podpisać.
-Jest pan powszechnie znanym wokalistą, ze sporym dorobkiem i pełną akceptacją publiczności polskiej i międzynarodowej. Perturbacje z wytwórniami płytowymi mogły być dla pana przykre. Były?
- W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że firmy płytowe szukają innego typu wokalistów, którymi będą mogły swobodnie manewrować. Mną nie jest łatwo. Nie daję się sformatować.
- A jednak płyta się ukazała. Jest wszędzie.
- Spora w tym zasługa mojej menadżerki, która z ogromnym poświęceniem wierzyła we mnie i walczyła o to.

-Liczy pan na złoto?
- Oczywiście. Takiego materiału, jaki ja proponuję brakowało na naszym rynku. Nagrywając płytę, starałem się sprostać wymaganiom słuchaczy. Ludzie tęsknią za dobrymi tekstami, za melodiami i nie dadzą się oszukać, potrzebują trochę prawdy. Moje piosenki są rodzajem listu, dialogu człowieka z człowiekiem. Jeśli ktoś nie wie jak powiedzieć o pewnych uczuciach- może puścić te piosenki- one przekażą, co trzeba J.
-Fakt, że pojawia się pan systematycznie w najpopularniejszym programie muzycznym TVP,„Jaka to melodia”, pomaga w promowaniu płyty?
- Rozgraniczam swoją działalność solową, autorską od udziału w programach muzycznych. Ten miecz ma dwa ostrza, ludziom utrwalił się mój wizerunek kogoś, kto śpiewa covery, ale takie są założenia programu, jego konwencja. Na płycie są bardzo osobiste piosenki. Dzięki udziałowi, w „Jakiej to melodii” wiem, jaki jest odbiór publiczności, za czym tęskni, przy czym dobrze się bawi. Program daje mi, rozpoznawalność, ale jednocześnie zamyka wiele drzwi.
-Piosenkarze występujący w tym programie nieźle śpiewają, ale żaden nie zrobił kariery. Dlaczego?
- Nagrywają, próbują, trzymam za nich kciuki. Postanowiłem przełamać ten schemat, bo wiem, że Polacy myślą dość schematycznie. 

-Podobno chciał pan odejść  z „Jakiej to melodii”?
-Był taki moment, ale odchodząc zabrałbym sobie największą radość z przyjemności śpiewania dla ludzi. Uwielbiam patrzeć na rozradowane twarze publiczności, bo czuję, że to coś znaczy dla niej, że ja w ich życiu odgrywam jakąś rolę i chciałbym, żeby to trwało jak najdłużej.
-Nic nie trwa wiecznie, nawet najbardziej lubiane programy telewizyjne kończą się.
-Mam tego świadomość i kiedyś być może przyjdzie ta chwila, że odejdę, z „Jakiej to melodii”.

- Podobno potrafi pan zaśpiewać wszystko?
-Nie próbowałem śpiewać tylko arii operowych. Mam możliwości naśladowania innych piosenkarzy, potrafię parodiować, co jak myślę spowodowało, że tak długo jestem w tym programie. Sięgam wysokich c i d, które wykorzystuję w oratoriach Piotra Rubika. Zauważyłem, że są prawdziwym wyzwaniem dla wokalistów. Piotr jest wiolonczelistą, więc pisze melodie pod wiolonczelę. Jest w nich ogromna amplituda dźwięków, od najwyższych do najniższych. Częstotliwość śpiewania jest tak duża, że niekiedy nie ma, kiedy wziąć oddechu
- W jakich okolicznościach poznaliście się z Piotrem Rubikiem?
- Po prostu zadzwonił. Potrzebował dynamicznego, mocnego głosu. Odszedł Janusz Radek i ja zająłem jego miejsce.
- Jak przyjmowali was widzowie na koncertach w USA i Kanadzie?
- Zapamiętam to przyjęcie na zawsze. Był jeden wielki aplauz, wspólne śpiewanie. Występowaliśmy w gigantycznych halach. Polonia przyszła na te koncerty po to, żeby z nami śpiewać, czerpać z nas polskość. Na początku była podniosłość, potem rozluźnienie, w finale euforia, szaleństwo. Ogromne emocje.

- W Polsce moda na oratoria minęła. Jak pan sądzi, –dlaczego?
- Show-biznes to bardzo trudna dziedzina. Miejsca na szczycie jest bardzo mało. Zmieniają się konwencje i gusta. Na scenie jest duży aparat wykonawczy. Koszta koncertu wysokie.
-Z jednej strony śpiewanie w oratoriach, z drugiej w zespołach rockowych. Nie ma u nas takiego wokalisty, no, chyba zapomniany i przegrany Michał Gasz?
- Nie nawidzę nudy. Zawsze ceniłem różnorodność i śpiewając w zespole Piotra Rubika mam odmianę, bo śpiewam pop symfoniczny. Muzykę rockową wykonywałem od zawsze. Obecnie mam dwa zespoły: mój rodzimy i autorski „WOLF”, i „Eletrolit”, z którym śpiewam lżejszą muzyką.
-Bardzo dużo pan śpiewa. Co z higieną bardzo eksploatowanego głosu?
- Jedyne, co robię dla higieny głosu, to wysypiam się.

- Zdarzało się, że głos odmówił panu posłuszeństwa?
-Gdy byłem młody zdarzało się to często, podłoże było nerwowe. Pokory nabrałem, gdy zdecydowałem się zaśpiewać mimo zaleceń foniatry. Miałem wylew krwi do struny głosowej. Dostałem zakaz mówienia przez dwa miesiące.
- Zaśpiewał pan mimo zakazu?
- Zaśpiewałem z jedną wiszącą struną, bo miałem zakontraktowany koncert. Zrobiłem to z szacunku do publiczności i organizatora. Po występie przez dwa miesiące nie mówiłem ani słowa. Nie odbierałem telefonów, tłumacząc, że nie mogę rozmawiać. Koszmar, który nauczył mnie pokory J.
- Śpiewa pan od dziecka?
- Najpierw kołysanki- „Na Wojtusia z popielnika „- to już klasyk J. Potem był szkolny chór chłopięcy, i tak jakoś poszło. Pierwszy koncert jako wokalista dałem w wieku 14 lat na szkolnym apelu, a w wieku 19 lat (tu już było głośno i ostro) płatny koncert heavy metalowy. Dostaliśmy za to grosze, ale pierwsze.

- Czy ktoś tak bardzo pochłonięty muzyką i śpiewaniem ma jakieś życie prywatne?
- Mam na nie niewiele czasu. Pracuję 24 godziny na dobę. Wstaję z myślą o pracy i kładę się do snu z taką samą myślą. Na szczęście praca jest moim hobby. Wydaje mi się, że wpadłem w pracocholizm.
- Pamiętam, że był pan w związku z początkującą piosenkarką.
- Na szczęście mam ten związek za sobą. Teraz jest znacznie lepiej J.
- Zawsze cieszył się pan wielkim powodzeniem u płci pięknej. Dlaczego nie wybrał pan partnerki  na życie?
- Do związku z kobietą trzeba dojrzeć, to umiejętność pójścia na kompromis, umiejętność wartościowania pewnych spraw. Do kobiet mam szczególną słabość, bo je po prostu uwielbiam. Najbardziej cenię u nich nie inwazyjność, dobroć, pozwalanie partnerowi na bycie sobą. I tutaj zawsze leżała trudność. Nie znoszę się naginać pod czyjeś dyktando. - Co poza kobietami najbardziej frapuje pana w życiu?
-Zmienność życia, jego dynamika. Jeżeli patrzę na życie z różnych perspektyw jest w stanie mnie zadziwić. Cieszę się, że jeszcze wszystko jest przede mną. Staram się w nim dostrzegać więcej blasku.

- Wszystko postawił pan na śpiewanie. Nie uważa, że coś stracił po drodze?
- Straciłem być może wiele przyjaźni, opuściłem wiele imprez, z pewnością nie korzystałem z życia tak jakbym mógł, w zamian zadowalałem wielu ludzi swoją pracą przed, i na koncertach. Poświęciłem wiele siedząc w salach prób, ale bilans jest na pewno dodatni J. Odnalazłem siebie i to, co chcę robić, także ogromną ilość dobrej muzycznej energii, która pozwala mnie, i mam nadzieję, innym ludziom, przetrwać.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI



                                   Okładka płyty GRZEGORZA WILKA

                                              ANTEK KRÓLIKOWSKI

                          Cofnąłem się o sto lat
Rozmowa z ANTKIEM KRÓLIKOWSKIM, odtwórcą roli młodego Bodo w serialu TVP1

Miał 4 lata, kiedy zadebiutował w filmie „Dwadzieścia lat później”. Dzisiaj na koncie ma ponad 30 mniejszych i większych ról w filmach kinowych i serialach. Wziął udział w „Tańcu z gwiazdami”, brawurowo prowadził show „SuperStarcie”, wgrał Wielki Test o Polskim Kinie. W nowej super produkcji TVP1 „Bodo” wzruszająco zagrał tytułowego bohatera z okresu jego młodości i pierwszych kroków na scenie. Jednocześnie oglądaliśmy go w „Agencie”(TVN). Pozycja 27 –letniego aktora wzrosła i umocniła się, bo pokazał wielki talent aktorski i naturalność bycia przed kamerą, jaką ma mało, który aktor z jego pokolenia.
 


-Do jakiego stopnia cofnąłeś się w czasie grając Bogdana Eugene Junod’a w super produkcji TVP1 pt. „Bodo”?
-Cofnąłem się o sto lat razem z całym zespołem pracującym przy serialu, bo opowiadaliśmy o wczesnych latach życia aktora Bogdana Eugeniusza Junod’a, którego znamy wszyscy jako „Bodo”. Funkcjonowaliśmy w niesamowitych dekoracjach, scenografiach z tamtego okresu, które bardzo ciężko było odtworzyć, ale udało się to zrobić na tyle realistycznie, że czuliśmy się jak przeniesieni w wehikule czasu w inną epokę.
-A ty prywatnie?
- Prywatnie cofnąłem się o 10 lat, kiedy zaczynałem uprawiać ten zawód, czyli do okresu, gdy miałem 16 - 17 lat. Miło było cofnąć się dla samego siebie w niedojrzałość, naiwność, młodzieńczość, którą podobnie jak ja miał w sobie mój bohater. Bardzo polubiłem młodego Bodzia i wydaje mi się, że gdzieś tam jego okres młodzieńczy był mi bliski. Ja również miałem styczność ze światem artystycznym, z chaosem, który wiąże się z aktorstwem, z teatrem, z występami. Obserwowałem rodziców i dzięki temu było mi łatwo odnajdywać się w tych sytuacjach.
-Co wiedziałeś o Bodo, zanim zacząłeś go grać?
- Na pewno wiedziałem dużo mniej niż teraz, musieliśmy się do tego solidnie przygotować. Był bardzo dobry scenariusz, na którym się opieraliśmy. Postać Bodo poznaliśmy od strony zupełnie nieoczekiwanej. Kiedy dopytywałem o różne historie z jego życia, byłem bardzo zaskoczony. Widziałem filmy, w których występował, robiliśmy risercz odnośnie jego osoby, ale wiele elementów z jego życiorysu było sporym zaskoczeniem dla całej ekipy tworzącej ten serial. Bodo był bardzo barwnym człowiekiem, a jego młodość musiała być szczególna. Uciekł z domu i postawił wszystko na jedną kartę. 

-Młodość była najmniej znanym fragmentem z jego życiorysu.
-To prawda, tym bardziej cieszę się, że miałem okazję zmierzyć się z najmniej znanym okresem jego kariery. Widzowie mogli się przekonać jak niełatwo być aktorem w czasach, w których on rozpoczynał swoją działalność. Było to ryzykowne i trzeba było poświęcić wiele, żeby zostać aktorem, tym bardziej, że na początku nikt w niego nie wierzył.
-Co czułeś kręcąc ten serial?
-Czułem pewnego rodzaju odpowiedzialność za historię, którą opowiadam, wszakże dotyczyła wybitnej jednostki, a jednocześnie bardzo bezpiecznie, ponieważ ludzie, z którymi pracowałem: reżyser, producent, bardzo umiłowali sobie bohatera, całą jego historię i zarazili tą miłością resztę ekipy.
-Czy trudno grać kogoś, kto był ikoną w swoich czasach?
- Trudno z wielu powodów. Bodo to był szalenie utalentowany człowiek, ale żeby to udowodnić musiał zmierzyć się z wieloma przeszkodami. Nie był doskonały we wszystkim, co robił, nie był bezbłędny, ale miał w sobie coś, co staraliśmy się uchwycić. To była magiczna cecha, czyli niezwykły urok, który nie mógł być przesadzony, cukierkowy. On miał w sobie coś, czemu nie sposób było nie kibicować. Świat w niego wątpił, a on i tak potrafił udowodnić, że jest w stanie osiągnąć swoje cele.
-Czyli miałeś, co grać?
- Miałem i cieszę się, że cała ekipa pracowała na to, żeby tę historię opowiedzieć w niezwykły sposób.


-Sądzisz, że gdyby Bodo żył dzisiaj zrobiłby równie wielką karierę?
- Wtedy kino raczkowało, teatr dopiero się rozwijał. Bodzio musiał się zmagać ze szmirowatymi zadaniami, występami w trudnych lokalach, spelunach. Programy z jego udziałem miały wątpliwą jakoś. Zanim trafił do kina, musiał się namęczyć. Dzisiaj prawdopodobnie posługiwałby się internetem, grał w serialach, ale wierzę, że robiłbył to na bardzo wysokim poziomie. Bodo-, BO Dobry był!
-Wierzysz w magię kina?
- Wierzę, dlatego było mi blisko do postaci Bodzia, który też był zafascynowany kinem od dziecka podobnie jak ja Wierzę, że kino może mieć rewelacyjny wpływ na ludzi, na świat.
-Czujesz się aktorem przede wszystkim filmowym?
- Tak, ale niedawno miałem przyjemność zagrać w Teatrze „Kwadrat” w Warszawie, z tak wybitnymi postaciami polskiej sceny jak Paweł Wawrzecki, Ewa Wencel, Grzegorz Wons i bardzo mi się to spodobało. Ale na razie traktuję to jako fajną przygodę i zobaczymy, co z tego wyniknie.
-Bodzio miał talent. Czy w tamtych czasach to wystarczało, żeby zrobić karierę?
-Serial pokazuje, że niekoniecznie i Bodzio musiał używać podstępów, żeby wejść na szczyt. W dzisiejszych czasach one by mu w tym nie pomogły. Talent bardzo trudno jest zdefiniować. Jest wielu ludzi utalentowanych, zdolnych i pracowitych, a nie odnoszą sukcesów, nie spełniają się w zawodzie aktora, bo obecny show-biznes w porównaniu z tym sprzed stu lat wygląda zupełnie inaczej. Jeżeli chodzi o mnie, to chciałbym, żeby tylko moja praca i jej efekty miały wpływ na to, co myślą o mnie inni. Media bardzo wchodzą w nasze życie prywatne, w czasach Bodo przebiegało to zupełnie inaczej.

- Nie miałeś jeszcze dużej i odpowiedzialnej roli w polskim filmie współczesnym. Na jakiego bohatera czekasz?
- Nigdy na nic specjalnie nie czekałem, to, co udało mi się dostać od losu, starałem się jak najlepiej wykorzystywać. Teraz, gdy dostanę szansę będę starał się jak najpoważniej do tego podejść. Jestem ciekawy, co przyniesie los.
-Fakt, że wyglądasz bardzo młodo powoduje, że możesz grać nastolatków. Co będzie, gdy warunki się zmienią?
- Mam wrażenie, że Bodo to jest pożegnanie z pewnym rodzajem ról, które do tej pory grałem. Sam zdziwiłem się, że zdaniem wielu byłem wiarygodny w roli 17 latka. Jednak chciałbym już pokazać siebie w wieku, jaki mam obecnie w bliższej mi współczesnej tematyce.
-Znasz dobrze swoje możliwości?
- Cały czas je poznaję i weryfikuję. Po roli Bodo, znów wiem więcej o sobie. Po występach w teatrze znów dowiaduję się o sobie kolejnych rzeczy, poznaję sam siebie. Staram się tak żyć, żeby lubić siebie przede wszystkim za to, jakim jestem człowiekiem, a jeżeli będę mógł realizować, to będę mógł przekładać na charaktery postaci, które otrzymam do zagrania.
- A słabości?
- Słabości ma każdy z nas i musimy się z nimi uporać. Nie warto na  niektóre rzeczy tracić czasu, sugerował  bym pielęgnowanie mocnej strony naszej osobowości aniżeli słabej. Słabości staram się wykluczać z mojego życia.
-Poznałeś je bliżej biorąc udział w programie „Agent”?
-Udział w „Agencie” traktuję jako kolejną przygodę, dzięki której mogłem poznać siebie. Przy okazji mogłem poznać kawałek świata, bardzo ciekawych ludzi i cieszę się, że dane mi było przeżyć tę przygodę. Program trwa i obowiązują mnie pewne tajemnice dotyczące tego programu. Uczestnicy biorą udział w tej grze przez 24 godziny na dobę. To jest niesamowite i towarzyszy temu niesamowite szaleństwo. Niepowtarzalna sytuacja. Taka odskocznia od codzienności fajnie mi zrobiła. Ale z drugiej strony bardzo się ucieszyłem, gdy powróciłem do Polski. 


-Zaproszono ciebie, czy sam zgłosiłeś się do „Agenta”?
- Zostałem zaproszony w dobrym dla mnie momencie. Wiedziałem, że jak nie teraz to już nigdy.
-Jak bardzo wyczerpujący był to program?
- Bardzo! Wyjazd z jednej akcji na drugą. Nigdy nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy. Byliśmy przewożeni z jednego miejsca na drugie. Nagrywanie wypowiedzi do kamery. Było to bardzo wyczerpujące. Nie spodziewałem się, że aż tak. Ale nie żałuję, że mogłem brać udział w tej przygodzie.
- Podobno miałeś problem ze zrealizowaniem zadania ze skokiem na bandzi?
- Nie skoczyłem na bandżi, ponieważ mam lęk wysokości. Uwierz mi, że gdybyś miał stać na mostku sto metrów nad przepaścią i miał skoczyć, to też byś tego nie wykonał. Ponieważ nigdy nie miałem skłonności samobójczych, więc się przestraszyłem. W trakcie programu musiałem pokonać w sobie lęk przed wysokością, co udowodniłem w innych zadaniach. Dzisiaj nie żałuję, że wtedy nie skoczyłem.
-Nie było ci żal, że odpadłeś po pierwszym odcinku?
- Było mi żal, ale bardzo się ucieszyłem, gdy zostałem do tego programu przywrócony.
-Czemu to zawdzięczasz?
-Jest to zasługa jego formuły. O zasadach gry decydują producenci programu. 

-Jakiego rodzaju emocji dostarczył ci ten program?
- Bardzo skrajnych. Od przyjaźni z kilkoma uczestnikami do wściekłości przez zaskoczenie niektórymi zachowaniami swoimi jak i kolegów, a także pewnego rodzaju dumy przy wykonywaniu niektórych zadań i poznawaniu świata i siebie.
-Powiedziałeś, że ten program przeszedł twoje oczekiwania. Jakie one były zanim przystąpiłeś do „Agenta”?
- Nie sądziłem, że zadania będą tak wyczerpujące psychicznie i fizycznie. Oczekiwań nie miałem zbyt wielu, chciałem być zaskoczony tym wszystkim. Po raz pierwszy leciałem do RPA, ciekawy jak wygląda świat po drugiej stronie półkuli. Był dziki i w niektórych miejscach dziewiczy, jakby nie było tam wcześniej człowieka. Zobaczyliśmy wiele niesamowitych miejsc. Byliśmy w pięknych miejscach, ale nie mieliśmy czasu na zwiedzanie terenów,  bo byliśmy w grze, w której trzeba być czujnym od rana do wieczora.
-Udział w tym programie można porównać do szkoły przetrwania w życiu?
- Nie, bo to jest gra i coś bardzo, bardzo dziwnego. Szkoła przetrwania tylko w pewnym sensie. Musieliśmy się nauczyć funkcjonować w zupełnie innych, nieoczywistych warunkach, odmiennych od tych, w których funkcjonujemy, na co dzień. W „Agencie” najbardziej chodziło o relacje między ludźmi i o to, że, mimo, iż wspieramy się i lubimy, to jesteśmy dla siebie konkurentami.
 - W „Agencie” wszystko może się zdarzyć?
- Tak. Każdy może być agentem. Kto nim jest, dowiemy się dopiero w maju. Dowiemy się też, kto przechytrzył agenta i wygrał ten program.
-Rodzice oglądali „Agenta” w telewizji?
- Zazdrościli mi, że byłem w takich niesamowitych miejscach i robiłem takie niesamowite rzeczy. Gdy opowiedziałem im, jakie to było trudne, doszli do wniosku, że nie ma mi czego zazdrościć.
-Nie byli przeciwni twojemu udziałowi w „Agencie”?
- Rodzice zawsze mają do mnie dużo zaufania, aczkolwiek w przypadku tego programu nie byli zachwyceni moim pomysłem udziału w nim. Ale jak się decydowałem, nie byli przeciwni.

-Jak ocenili to, co zrobiłeś w serialu „Bodo”?
- Byli ze mnie dumni i mówili, że postać Bodo ich poruszyła. Mama ocenia mnie zawsze bardzo szczerze i nie zawsze jest bezkrytyczna wobec tego, co robię, co pokazuję na ekranie. Tym razem widziałem u niej wzruszenie i otrzymałem gratulacje. To bardzo miłe.
-Na koniec rozmowy wróćmy do twojej pracy w teatrze. Jaką postać grasz w komedii „Godzinka spokoju”?
- Do Teatru „Kwadrat” zaprosił mnie dyrektor Andrzej Nejman. Gdy dostałem propozycję, zaciekawiło mnie, z kim będę współpracował. Jak padły nazwiska aktorów, natychmiast się zdecydowałem. Gram postać Sebastiana, który ma swoją kapelę rockową grającą bardzo mroczną muzykę. Przypomina –trochę Michała Szpaka albo Merlina Mensona i każe do siebie mówić „Fucking Rat”..... Widzowie mówią, że to szlachetna komedia w stylu starego Teatru „Kwadrat”. Reżyseruje Marcin Sławiński.
-Na premierze pojawiłeś się ze swoją dziewczyną. Czy już graliście razem?
-Jeszcze nie. Mocno kibicuję Kasi. Jestem jej fanem.
- Czy to poważna sprawa?
- Kocham tę dziewczynę i dobrze jest nam razem. Nie chciałbym zapeszać i mam nadzieję, że będzie tak dobrze jak najdłużej.
-Wywodzisz się z rodziny, która przestrzega tradycyjnych wartości. U ciebie też tak będzie?
- Mam wsparcie ze strony rodziny. Czuję, że dobrze mi życzą, kochają mnie. Tak samo jak ja ich. Rodzina zawsze była dla mnie bardzo ważna i nic tego nie zmieni. W swojej rodziny też będę przestrzegał takich wartości, bo tak zostałem wychowany. Jestem dumny ze swoich rodziców i trudno będzie ich doścignąć. Ale mam jeszcze   chwilę na tego rodzaju decyzje. Jestem dobrej myśli i czuję, że uda mi się zrealizować najważniejsze kwestie życiowe, bo nie tylko pracą człowiek żyje.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI




Moje życie w znacznym stopniu się zmieniło

Mam rękę na pulsie

Rozmowa z RAFAŁEM JONKISZEM, Misterem Polski, Mister Talent –Mister Word 2016



Ma 18 lat i w tym roku ukończył maturę w  rzeszowskiej Szkole  Mistrzostwa Sportowego. Na co dzień trenuje akrobatkę w grupie Fly Boys. 187 cm wzrostu, 88 kg, blond włosy i niebieskie oczy. Poprzednie tytuły: Mister Lata 2015, ćwierć finalista programu Mam talent. Był uczestnikiem piątej edycji programu „Taniec z gwiazdami (8 miejsce). Zwycięzca wyborów Mistera Polski. Na tegorocznym  „Mister World” w Southport (Wielka Brytania) znalazł się w „TOP 10 „ oraz uzyskał tytuł „Mister Talent”.



-Już posiadasz świadectwo dojrzałości?
- Tak.
-Dlaczego poszczególne egzaminy maturalne zdawałeś w różnych garniturach w kolorystyce, od której mogło egzaminującym zakręcić się w głowie?
-Chciałem godnie reprezentować tytuł Mistera Polski i pokazać kolegom, że na egzaminy maturalne można się ubrać inaczej niż tradycyjnie, czyli w czarne garnitury, robiące dość przygnębiające wrażenie.
-Czyli w jakich garniturach się pokazałeś?
- W pierwszym dniu miałem na sobie garnitur niebieski, w drugim kremowy, a w trzecim  błękitny.
-Jakie  były reakcje?
-Pamiętam, że reakcje były dość dziwne, bo zapamiętano mnie chłopaka z Rzeszowa, który unikał takich odważnych stylizacji, ale pól roku spędzone w Warszawie, dość mocno zmieniło mnie w sprawach związanych z ubieraniem się. Maturalne stylizacje spodobały się i kilku kolegów zaczęło mnie naśladować.
-Jak przyjęli to egzaminatorzy?
-Sam fakt, że przyjechałem do szkoły wywołał poruszenie, bo w Rzeszowie mnóstwo osób śledziło moje poczynania, tym  bardziej, że sporo zmieniło się w moim życiu. Egzaminatorzy patrząc na mnie mówili, ze ubrałem się nietypowo, ale jest w tym klasa i smak.
-Ucząc się do matury jednocześnie startowałeś w   wyczerpującym fizycznie i psychicznie programie telewizyjnym „Taniec z gwiazdami”. Zapewne niełatwo było pogodzić to wszystko z sobą?
- Bardzo trudno, bo ostatnie pół roku przed maturą  było dla mnie dosyć ciężkim czasem i mimo, że bardzo lubię zmiany i dynamiczny tryb życia, to ten czas był jeszcze bardziej aktywny niż do tej pory. Ucząc się przez 7 godzin tańca towarzyskiego, odczuwałem niekiedy silną presję, bo było bardzo mało czasu do odcinka na żywo, kiedy oglądało mnie pięć i pół miliona ludzi przed telewizorami. Po treningu byłem bardzo zmęczony, ale nie mogłem odpocząć, bo musiałem usiąść do książek i uczyć się. Dochodziły różnego rodzaju wyjazdy. Kiedy odpadłem z programu na tydzień przed maturą, udało mi się wszystko przypomnieć i powtórzyć i chociaż mało chodziłem do szkoły, to udało mi się odświeżyć posiadaną wiedzę.

-Dlaczego zdecydowałeś się na udział w tym programie?
- Ponieważ wszystko w moim dotychczasowym życiu się zmieniło, pomyślałem, że muszę wszystko brać garściami i wykorzystać pięć minut, które właśnie mam i zrobić w tym czasie jak najwięcej. Chciałbym mieć co wspominać.
- Poszedłeś do Tańca z gwiazdami, żeby wygrać?
-Nie bardzo, bo miałem świadomość, że byłem osobą która nie do końca pasowała tam do układanki. Rywalizowałem z osobami bardzo znanymi, które coś osiągnęły, np. z Andrzejem Krzywym, który odpadł już w pierwszym odcinku. Ja dopiero raczkuję w show-biznesie i byłem zdziwiony, że udało mi się dojść do 8 odcinka, bo nie byłem profesjonalnym tancerzem. Przyznam się, że nastawiałem się maksymalnie na dwa odcinki, więc jestem zadowolony, że dane mi było tak długo być w programie.
- Nie dostałeś Kryształowej Kuli, ale wcześniej przyznano tobie i drużynie inny tytuł vice mistrza świata w show dance w akrobatyce. To też powinno ciebie satysfakcjonować?
-Było to trzy lata temu, gdy chodziłem do trzeciej klasy gimnazjum. Pojawiła się szansa, aby wystąpić w tanecznym zespole i wykorzystać akrobatyczne umiejętności w tym show. Udział w nim polegał na tym, żeby przedstawić daną historię poprzez taniec i różne  ewolucje artystyczne, taneczne i akrobatyczne. Udało się nam dojść do zawodów rangi mistrza Polski, które wygraliśmy. Potem reprezentowaliśmy Polskę na arenie międzynarodowej w Pradze, gdzie zdobyliśmy drugie miejsce i wicemistrzostwo świata, z czego jestem niesamowicie dumny.
- Ile  czasu zajęły tobie ćwiczenia, treningi, aby osiągnąć tak  wysoki stopień wtajemniczenia w akrobatykę?
- Ćwiczę już 7 lat, wcześniej grałem w piłkę, biegałem w lekkoatletycznych zawodach zdobywając mistrzostwa Polski w sztafecie 4 razy 100 metrów. Ale szczególnie polubiłem treningi z akrobatyki i podziwiałem starszych kolegów, którzy przenosili elementy  akrobatyczne z sali sportowej w przestrzeń miejską i postanowiłem pójść w tę stronę co oni i tak się wszystko zaczęło. Zbierałem coraz więcej doświadczeń, które mogłem wykorzystywać w pokazach akrobatycznych i w programie telewizyjnym „Mam talent” oraz w ceremonii Mistrzostw Świata w siatkówce. Moje umiejętności były non stop gdzieś wykorzystywane. Udało mi się z tego stworzyć styl życia. 

-Co zadecydowało, że postanowiłeś stanąć do konkursu o zupełnie innym charakterze - „Mister Polski”?
- Przypadek. W ubiegłe wakacje pracowałem w branży budowlanej i trzy miesiące spędziłem przy układaniu kostki brukowej. Miałem 17 lat i postanowiłem odciążyć  budżet domowy i pomóc mamie. Jednocześnie dostałem propozycję od dziewcząt organizujących wybory „Mistera Wakacji”, w którym do wygrania były wakacje, które zrekompensowałyby mi pracę na budowie drogi. Stanąłem do konkursu i wygrałem. Pokazałem kilka sztuczek akrobatycznych, co bardzo spodobało się publiczności, tym bardziej, że 17 chłopaków tańczyło, a ja jeden pokazałem akrobatykę. Były wycieczki do Warszawy i nowy konkurs Mistera Polski, w którym postanowiłem wziąć udział mimo, że byłem negatywnie nastawiony do tego typu konkursów, bo wydawały mi się mało męskie.
- Zostałeś osobą publiczną. Jak czujesz się jako ktoś taki?
- Musiałem wypowiadać się w miejscach publicznych,  co  było dla mnie dość trudne, bo do tej pory wypowiadałem się ciałem, nie mówiłem ani słowa. Obecnie o wiele łatwiej jest mi nawiązywać nowe kontakty i przyjaźnie. Prywatnie też zmieniłem się diametralnie. Jestem teraz bardziej odpowiedzialną osobą, a wiedza, którą zdobyłem jest bezcenna.
-Zamierzałeś studiować na AWF, a tymczasem odłożyłeś te plany, żeby zostać twarzą luksusowych koszul. Będzie to trwało krótko, a magistrem wychowania fizycznego zostaniesz na zawsze. Nie wziąłeś tego pod uwagę?
- Bralem, ale życie mamy jedno i trzeba w nim zrealizować swoje cele i pasje. Mam jeszcze czas na podjęcie ostatecznej decyzji, tymczasem moje miejsce w show –biznesie jako Mister Polski to jeszcze tylko pół roku.
- A propos, w tych koszulach chodzisz także prywatnie?
-Oczywiście. Nawet dzisiaj mam jedną z nich na sobie, bo są świetnie dopasowane, co lubię. Jestem wąskim i szczupłym chłopakiem i żeby dobrze wyglądać potrzebuję ciuchów dobrze dopasowanych. Chwali mnie w nich mnóstwo osób, a ja czuję się w nich świetnie.  

- Jesteś często zapraszany na bankiety, ewenty, gale itp. imprezy?
- Tak, ale staram się selekcjonować te wyjścia bacząc, żeby były odpowiednie dla mojego wieku i tytułu Mistera Polski. Wolę wyjść rzadziej, ale. lepiej zaznaczyć swoją obecnością ewent. Nie chce być bardziej kojarzony ze ściankami niż z tym, co umiem, czyli akrobatyką.
- Musisz mieć sporo propozycji, skoro zdecydowałeś się zatrudnić menadżera?
- Poznałem świetnego menadżera, który okazał się niezastąpiony i dzięki niemu jest mi dużo łatwiej. Paweł na wszystkim się zna, ma doświadczenie, prowadził i nadal prowadzi Rafała Maślaka. Dzięki niemu poznałem wiele przychylnych mi osób, co uławia mi życie w Warszawie. Mam w nim oparcie .
- Jak powitała ciebie Warszawa?
-Bez fajerwerków, za to deszczem i śniegiem oraz intensywnymi treningami do „Tańca z gwiazdami”, które były męczące nie tylko fizycznie, ale również psychicznie. Choreografię musiałem opanować nie tylko swoim calem, ale również psychiką. Treningi nie pozwalały na zwiedzanie stolicy i swobodne poruszanie się.
-Jak patrzysz teraz na Rzeszów z perspektywy Warszawy?
-Uświadomiłem sobie, że moje życie w znacznym stopniu się zmieniło.  Także jeśli chodzi o światopogląd i podejście do wielu spraw. Nie spodziewałem się, że mogę tak szybko się zmienić poprzez podróże po świecie i poznawanie coraz to nowych osób z pasjami i celami  i takie, które je zrealizowały. Sentyment do Rzeszowa pozostał i zawsze mile będę wspominał rodzinne miasto.
-Zdążyłeś urządzić się w Warszawie?
- Obecnie mieszkam w wynajmowanym 60 metrowym mieszkaniu w centrum miasta. Mogę tutaj odpocząć po wielu wydarzeniach i nieustannym zainteresowani moja osobą w Internecie, gdzie dużo ludzi śledzi i komentuje moje poczynania. Komentarze nie zawsze są pozytywne i dlatego lubię odreagować, odpocząć i pobyć sam ze sobą. Odnajduję tutaj ciszę i spokój

- Co na te zawirowania mówi mama?
-Z początku była przerażona, ale była przyzwyczajona, że chodzę swoimi ścieżkami bardziej niż pozostałe rodzeństwo. Ponadto dużo wjeżdżałem, wracałem z medalami. Gdy zostałem Misterem Polski wiedziała, że wszystko wywróci się do góry nogami. Była kilka razy w Warszawie i po moim zachowaniu wywnioskowała, że nic złego mi nie grozi. Jest teraz zadowolona i szczęśliwa, bo widzi, że jestem w stanie pomoc nie tylko jej, ale i rodzeństwu.
-Co się stało ojcu?
-Zmarł 5 lat temu na zator tętnicy żylnej. Poszedł spać wieczorem, a rano już się nie obudził. Mama została sama bez pracy.
-Jaki jest stosunek rodzeństwa do tych zmian u ciebie?
- Moje rodzeństwo to 16-letni brat Krzysztof, 20-letnia siostra Sylwia i 13 –letnia siostra Magda. Byli przyzwyczajeni, że u mnie wciąż coś się dzieje i pod wrażeniem gdy zostałem Misterem Polski, ale w sumie przyjęli to wszystko z dużym dystansem i nie zmienili podejścia do mojej osoby.
-Z jakim nastawieniem jechałeś do Wielkiej Brytanii na wybory „Mister Word”?
-Wiedziałem, że czeka mnie duże wyzwanie bo miałem wystąpić w najbardziej prestiżowym konkursie tego typu n świecie i miałem tam reprezentować Polskę i obawiałem się jak mi pójdzie. Konkurs ten okazał się niesamowitą przygodą i niezapomnianym czasem tam spędzonym. Poznałem  niesamowitych chłopaków, którzy mieli w swoim żuciu pasje i marzenia, większość była związana ze sportem, co widziałem podczas zadań sportowych, do których byli znakomicie przygotowani. Wszyscy  mieli w sobie ducha walki. Ponieważ zżyliśmy się ze sobą, nikt w finale nie myślał jakie zajmie miejsce, lecz o tym, że pięknie spędził 12 dni podczas trwania konkursu.

-Dostałeś się do 10-tki najprzystojniejszych uczestników. Tytuł „Mister Talent” satysfakcjonuje ciebie?
- Dostanie się do „Top 10”, było moim małym marzeniem.  „Mister talent” był pierwszym  w historii wyborów tytułem dla Polaka i cieszę się, że mimo młodego wieku udało mi się tam zaistnieć. Organizatorzy napisali na Twiterze, że „Misterem Talent” został Polak, który pokazał najlepszy talent jaki widzieli tutaj od 10 lat. Do Polski wracałem z podniesioną głową i czekały na mnie gratulacje i  bardzo przyjemne komentarze w Internecie, nawet od osób nie zawsze przychylnych mojej osobie. Tuż po konkursie dowiedziałem się, że moi dobrzy znajomi mieli ciężki wypadek i trafili do szpitala, gdzie leżeli w śpiączce przez 5 dni. Wtedy sam konkurs zszedł na dalszy plan , bo żyłem tym, co się z nimi stało.
-Co zdecydowało, że właśnie ty otrzymałeś ten tytuł?
- Może to, że zawsze byłem uśmiechnięty i zadowolony, że starałem się być uprzejmy i schludnie wyglądać i nosiłem koszulkę reprezentacji Polski, co też było zauważone.                                                      Na konkursie brano pod uwagę nie tylko to, co robimy na scenie, ale jak zachowujemy się podczas całego konkursu. 

-Była to nagroda pieniężna?
- Nie. Top Dziesięć i Mister Talent to były statuetki i pochwały, które otrzymałem podczas transmisji.
-W Polsce „Mister Word”  nie był pokazywany w telewizji…
- Konkurs był nagrywany i będzie miał emisję w Ameryce i dzięki temu będę zauważony za oceanem. Szkoda, że nie był tak rozpowszechniony jak wybory „Miss Świata”, bo w Polsce cieszy się dużą popularnością, co widać na przykładzie  statystki jaką ma poprzedni Mister Polski Rafał Maślak.
- Nie czułeś się przegrany, gdy korona Mister World powędrowała do reprezentanta Indii?
- Wydaje mi się, że  Rohit Khandelwal Mister Indii był idealnym kandydatem na zwycięstwo, bo jego wygląd, stylizacje,  doświadczenie, wiedza, opanowanie, predysponowały go do tego. Miał 25 lat  i na co dzień zajmował się treningami personalnymi.
-Wróciłeś do Polski. Jaka rzeczywistość tutaj na ciebie czekała?
- Powoli przestawiam się na trochę inny styl życia i bycia, na inną kulturę, bo takie wyjazdy dosyć dużo mieszają w życiu, dlatego ciężko się zaklimatyzować i ustatkować. Ale  żyjąc w Warszawie przebywam w rzeczywistości, która ma dobry wpływ na mnie i jeżeli będę miał rękę na pulsie, to nie zatracę się w show biznesie i mama może być o mnie spokojna. Udało mi się wiele zrobić z tego, co sobie założyłem, więc jest świetnie
.Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI