Wywiady część 1

 BOHDAN GADOMSKI ROZMAWIA I... REKOMENDUJE:

                      BOHDAN GADOMSKI 
             rozmawia z EWĄ DEMARCZYK
                                                                                                        
               RACZEJ SŁUCHAM NIŻ MÓWIĘ...
Rozmowa przeprowadzona w 1998 roku w Krakowie, w Teatrze Ewy Demarczyk, jest jedynym wywiadem prasowym jakiego udzieliła wielka artystka w tamtych latach i do tej pory...                               
    - Od dłuższego już czasu zmuszana jest pani bronić praw do trzeciej już siedziby swojego teatru. Co jest przyczyną takiego stanu rzeczy?
    - Pierwszy budynek okazał się być własnością księży misjonarzy. W testamencie ostatnia właścicielka zapisała ową posesję na ich rzecz. Początkowo miał to być dom dla chłopców-sierot, którymi księża mieli się opiekować. Ostatecznie jest Macdonald i Biuro Maklerskie. Musiałam więc przenieść cenne meble secesyjne i zabytkowe instrumenty plus aparaturę nagraniową i nagłaśniającą w inne miejsce. Nie bardzo miałam gdzie, więc doradzono mi, bym na razie złożyła je w przechowalni dworcowej. Myślałam, że jest to głupi żart, ale... udałam się na dworzec i zapytałam - czy mogą coś takiego przyjąć. Pracownik bagażowni złapał się za głowę                
i podniósł wielki krzyk tłumacząc, że nie ma miejsca na dwa fortepiany, o reszcie nie wspominając, za to podkreślając ogromną wartość tego majątku. Mając odmowę, rozpoczęłam poszukiwanie innego lokalu. Województwo krakowskie wyszukało, na czas zabezpieczenia majątku, willę przy ul. Królowej Jadwigi, która okazała się nieprzystosowana do pracy takiego zespołu, jak mój. Kiedy usadowiłam muzyków na próbie, to sama prowadziłam ją z klatki schodowej. Tworzył się wielki chaos. Z prób wychodziliśmy całkowicie ogłuszeni. Trudno tam było wytrzymać, ale za to mieliśmy gdzie składować nasze rzeczy i były zabezpieczone. W tym czasie otrzymaliśmy przydział na lokal po byłym kinie "Wisła", z prawem do remontu, ale z zastrzeżeniem, że bez jakiejkolwiek pomocy finansowej ze strony miasta. Remont trwał 4 lata i był finansowany ze środków wojewody krakowskiego. 

                                                                              
    - O tym nowym lokum, które teraz ma być pani odebrane, huczą media. Jak wygląda na dzień dzisiejszy stan prawny budynku przy ul. Gazowej w Krakowie?
    - Nie wiem do kogo ten budynek właściwie należy. W księgach wieczystych figuruje nazwisko właściciela sprzed wojny, które jest niczym nie określone, bo ani datą urodzenia, ani imieniem ojca. Jest tylko imię i nazwisko, Izaak Tannenbaum, który nie mieszkał w Krakowie, nie był tutaj zameldowany, nie był w spisach ludności, nie był w spisach getta i żadnego interesu tutaj nie prowadził. Nie odezwał się nigdy ani przed, ani po wojnie. Zniszczenia wojenne budynku remontowało państwo. Kiedy czytam w prasie - czy Kraków stać na to, żeby utrzymać teatr jednej tylko artystki, Ewy Demarczyk, to po pierwsze - nie Kraków, gdyż jest to Państwowy Teatr Muzyki i Poezji pod nazwą "Teatr Ewy Demarczyk", finansowany z budżetu państwa. Z założenia, jest to teatr objazdowy. W Krakowie jest tylko siedziba organizacyjna oraz sala prób, o którą bardzo walczyłam, gdyż całe życie nie miałam gdzie próbować i tworzyć, aby później wyjść na scenę i zaprezentować ludziom spektakl w określonym kształcie artystycznym. Ten teatr ma służyć całej Polsce i nie jest teatrem jednego tylko miasta.
    - Czy w sprawie własności lokalu wypowiedział się sąd?
    - Mam nadzieję, że postępowanie sądowe wreszcie wyjaśni sprawę tej własności.
    - Jak narodził się pomysł założenia "Teatru Ewy Demarczyk" w Krakowie?
    - Mam duszę podróżniczą, ale moim podstawowym miejscem na ziemi jest rodzinny Kraków. Jeździłam po całym świecie, żeby powracać do Krakowa. Propozycję założenia "Teatru Ewy Demarczyk" otrzymałam z Ministerstwa Kultury i Sztuki, które, patrząc na moje borykanie się, uznało, że trzeba mi stworzyć jakieś warunki do pracy twórczej. Kultura ma się obecnie dość cieniutko, chociaż dużo się mówi o tym, że naród przetrwał, bo ma swoją kulturę, która jest jego sercem. Tymczasem wdeptuje się kulturę i nie broni się tej, przez duże "K". Moje działania nigdy nie były skierowane do szerokiej widowni. Nigdy nie zabiegałam o szeroką popularność. Interesowała mnie sztuka elitarna i mam świadomość tego, że to, co robię, nie jest łatwe, że wymaga od publiczności pewnego przygotowania muzycznego i literackiego. Uważam, że najbardziej odpowiednim miejscem jest dla mnie np. Światowy Festiwal Teatrów Awangardowych w Nancy we Francji, który zresztą swego czasu wygrałam, niż scena paryskiej "Olimpii", na której też kilkakrotnie śpiewałam. Recenzje w największych, najbardziej liczących się gazetach francuskich były - nieskromnie mówiąc - oszałamiające. Wszyscy mi wbijali do głowy, że nie zaistnieję w świecie, śpiewając po polsku, a ja twierdziłam, że nie jestem papugą i nie będę śpiewać usługowo w Niemczech po niemiecku, we Francji po francusku, w Rosji po rosyjsku, we Włoszech po włosku itd. A śpiewałam na wszystkich półkulach. Jeżeli już odzywam się ze sceny w języku kraju, do którego przyjeżdżam, to dlatego, żeby zaznaczyć, że ich poezja jest podobnej jakości co polska. Wychodziłam z założenia, że będą słuchać, bo ja nie śpiewam treści lub historyjek. Śpiewam emocje, a uczucia nie są w językach. Wojna jest wojną. Jestem przeciw wojnie i o tym śpiewam. Jeżeli jest rozpacz, zdrada, to czy one są w jakimś języku? A jeżeli ja potrafię znaleźć taki środek i sposób dotarcia do słuchacza, widza, że on wie, o czym ja śpiewam, to nieważne, w jakim języku. Tak najpełniej i najprawdziwiej mogę się wyrazić tylko w języku, w którym myślę i czuję.
    - Ale śpiewa pani w wielu językach, więc?
    - Owszem, bo w ten sposób robię ukłon w kierunku zagranicznej publiczności. Wiele razy spotykałam się z pytaniem: - A jaki koncert przygotowuje pani na Nowy Jork? - Jak to, jaki, odpowiadałam zdziwiona. - Nie przygotowuję specjalnego koncertu na Nowy Jork lub na największe sale koncertowe świata, w których występowałam. Po prostu, śpiewam ten sam koncert, co w Krakowie i innych miastach Polski. 
                                                                    
    - A propos. Czy Kraków, jako miasto, tak naprawdę kocha swoich artystów?
    - Urzędniczy Kraków tylko wtedy, jeżeli nie są już w Krakowie.
    - Pani antagoniści twierdzą, że nie bardzo musi pani kochać Kraków, skoro koncertuje w nim tak rzadko?
    - Próba wytłumaczenia tego zagadnienia jest karkołomna, bo trzeba znać realia i warunki, jakie muszą być spełnione, żeby taki koncert się odbył. Nie było roku, żebym nie śpiewała kilku lub kilkunastu koncertów w Krakowie. Więcej nie mogłam, bo przecież muszę być dyspozycyjna dla całej Polski, dla Europy, dla świata. Obecne sprawy i uwarunkowania finansowe oraz organizacyjne okazują się taką przeszkodą, że jest to wręcz niemożliwe.
    - Dlaczego?
    - Zdarza się, że nie mogę opłacić sali, bo nie stać mnie na dokładanie do koncertu. Wciąż wypomina mi się jakąś gigantyczną dotację do działalności mojego teatru, a tymczasem, ja muszę tak zapracować na koncercie, żeby wyjść na swoje jako instytucja państwowa pn. "TEATR EWY DEMARCZYK".
    - Ale sale na pani koncertach zawsze są pełne, wręcz przepełnione?!
    - I jestem z tego powodu ogromnie szczęśliwa! Jednocześnie jest mi bardzo przykro, że ludzie nie mogą się dostać na jakiś mój koncert, bo na przeszkodzie stoją różne uwarunkowania. A tymczasem, mając pełną salę, z nadkompletem widzów, nie mogę pokryć z wpływu za bilety, kosztów spektaklu. Przecież nie mogę wyceniać biletów np. po 100 złotych!
    - Nie może pani śpiewać w Krakowie, a teraz jeszcze chcą pani zabrać, wraz z lokalem, komfort psychiczny, niezbędny do pracy i tworzenia. Jak się pani z tym czuje?
    - Fatalnie. Jestem ścigana, ganiana. Moi pracownicy boją się przychodzić do siedziby teatru, bo wiedzą o napadzie i bandyckich metodach, jakie zostały zastosowane.   
    - Gdyby teraz odebrano pani ten lokal, to czy będzie szukała kolejnego?
    - Nie, bo nie ma już w Krakowie takiego miejsca, gdzie mogłabym spokojnie pracować. Ale ja się jeszcze nie poddałam i szukam sposobu, jak doprowadzić do sytuacji, żeby sprawę własności wyjaśnił sąd.
    - Kraków bez Demarczyk, to jak historia tego miasta bez Wawelu, a jednak ktoś się odważył wtargnąć na pani teren. Kim jest ten zuchwały śmiałek?
    - Nazywa się Feliks Tuszyński i jest człowiekiem, z którym nie można porozmawiać, bo ciągle krzyczy i grozi.
    - Jakimi metodami posłużono się, aby odebrać pani siedzibę teatru?
    - Był to typowy zajazd. Wynajęta przez pana Tuszyńskiego grupa ochroniarska wiertarkami rozwierciła wszystkie zamki, zniszczyła system alarmowy, na co moja ochrona natychmiast zareagowała wezwaniem policji.
    - Na czym polegała interwencja policji?
    - Na pouczeniu włamujących się, że naruszyli prawo i że będą musieli przywrócić wszystko do poprzedniego stanu na własny koszt i... policja odjechała. Ja z kolei złożyłam doniesienie do prokuratury o przestępstwie. Niebawem wniosłam drugie, bo został poturbowany mój dyrektor, Paweł Rynkiewicz, a później trzecie, kiedy pojawił się nowy dzierżawca odgrażający się w obecności osób trzecich, że jak wejdą raz jeszcze, to z lepszym skutkiem i ze zwiększoną siłą i wszystko co w środku wyrzucą na ulicę.
  - Ale rozmawiamy w teatrze, przywróconym do poprzedniego stanu?
    - Tak, zawdzięczamy to nakazowi prokuratorskiemu, o co poprosił wojewoda krakowski, w imię zabezpieczenia majątku państwowego, za który, wraz ze mną, jest odpowiedzialny.
    - Jaką kwotę pieniędzy, w skali roku, otrzymuje pani na utrzymanie "Teatru Ewy Demarczyk"?
    - 300 tysięcy złotych.
    - To dużo, czy mało?
    - Straszliwie mało, bo ta kwota finansuje wszystko, co dotyczy tzw. mediów, łącznie z pensjami plus ZUS. Pensje są tak niskie, że pracujemy tylko dlatego, że bardzo chcemy.
    - Jakie są to wynagrodzenia?
    - Ja zarabiam mniej więcej tyle samo, co pozostali dyrektorzy krakowskich teatrów. Moja pensja jest ustalona przez województwo. Muzycy - po 600 złotych z groszami.
    - Czy dotacja wystarcza na pokrycie działalności teatru?
    - Nie wystarcza, dlatego muszę grać spektakle w takich miejscach, które dają gwarancję zarobku. Są jeszcze sponsorzy i tzw. VIP-y, którzy wspomagają inne działania organizacyjne teatru. Musi zostać taka suma pieniędzy dla teatru, która uzupełni braki naszej placówki. Roczny bilans teatru zamyka się bez zysków, ale i bez strat. Wychodzimy mniej więcej na zero. Nie rozumiem, skąd te napaści finansowe na mnie? Ponadto, my jesteśmy instytucją artystyczną, a nie firmą nastawioną na zarabianie pieniędzy.
    - Ile kosztuje spektakl "Teatru Ewy Demarczyk"?
    - Kwota jest umowna. Negocjujemy na zasadzie, ile kto może dać. Trzeba zaznaczyć, że wpływy za bilety, zwykle nie pokrywają kosztów wynajęcia sali teatralnej, dlatego każdy organizator musi mieć sponsora, który dopłaci do wynajęcia takiej sali.
    - Ile spektakli jest pani w stanie zaśpiewać w skali miesiąca?
    - Kiedy śpiewałam regularnie, dawałam 5-10 spektali w miesiącu. Obecnie mogę zaśpiewać tyle samo, ale to, co dzieje się wokół mnie, bardzo mi przeszkadza i męczy, dlatego śpiewam nieporównywalnie rzadziej.
    - Czy to prawda, że tylko 10 spektakli w roku?
    - Bywało, że właśnie tyle. Niektóre są odwoływane w ostatniej chwili, bo wycofuje się sponsor. Ludzie myślą wtedy, że to mój kaprys, a tymczasem prawa finansowe są nieubłagane.
    - Mówimy o finansach, a przecież postronni obserwatorzy i ci ludzie, którzy nigdy nie byli na pani koncertach, nie wiedzą, ile wysiłku psychofizycznego kosztuje panią zaśpiewanie takiego, 1,5-godzinnego spektaklu. No właśnie, ile to wszystko panią osobiście kosztuje?
    - Nie jestem w stanie tego wyjaśnić, ale powiem panu szczerze, że kiedy kończę spektakl, to czuję, że odbiera mi mowę. Poza całym napięciem psychicznym, całą sferą emocjonalną, jest to ogromny wysiłek fizyczny! Poza tym, nie tylko śpiewam, lecz prowadzę cały spektakl. Ponieważ nie jestem dyrygentem, muzycy muszą ze mną współpracować tak precyzyjnie, abyśmy razem tworzyli jeden organizm. Oni muszą reagować nawet na oddech.
    - Czy to prawda, że w skład pani repertuaru wchodzi tylko kilkadziesiąt utworów?
    - W repertuarze mam dużo, dużo więcej... Ludzie po każdym koncercie mówią "chcemy jeszcze", ale ja nigdy nie bisuję. Do publiczności przychodzę z określonym dziełem, które pragnę jej zaprezentować. Zdarza się, że przychodzi do mnie sponsor i prosi o krótszy spektakl, gdzieś ok. 40 minut. Wtedy odmawiam, bo musiałabym zrobić całkowicie inny spektakl. U mnie wszystko wychodzi jedno z drugiego. Każdy utwór buduje następny.
    - I dlatego nie wystąpiła pani w minioną sobotę na wielkim, jubileuszowym koncercie Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu?
    - Dyrektor festiwalu, Wojciech Trzciński, napisał do mnie elegancki list, ale otrzymałam go dopiero 8 czerwca. W zaproszeniu miałam zaśpiewać "Karuzelę z Madonnami". Był też pomysł na mój półrecital, ale od razu poszła blokada, że to nie jest możliwe, że najwyżej jeden utwór i koniec. Tylko, że ja festiwal w Opolu wygrałam nie piosenką "Karuzela z Madonnami" lecz "Czarnymi aniołami". Jeżeli nie chciałam zaśpiewać "Karuzeli z Madonnami" to przewidziano, że zrobi to ktoś inny, a ja tylko zapowiem na scenie, czego nie umiem robić. Ponadto, już dawno odeszłam z estrady.
- Czy w pani domu rodzinnym wszyscy śpiewali?
    - Tak, mój dom był rozśpiewany. Głos odziedziczyłam po ojcu, który miał wspaniały tenor, o niepowtarzalnym dramatycznym brzmieniu. Miał słuch absolutny i grał na wielu instrumentach. Mama też śpiewała. Często lubiłam koło niej siadać i prosiłam: - Mamo, zaśpiewaj mi "Cygana". Mama śpiewała, a ja za każdym razem płakałam. Po latach, bardzo chciałam go zaśpiewać tak samo rzewnie i sentymentalnie, jak moja mama, bo nie boję się sentymentalizmu. Uważam, że ten, kto wypiera się sentymentalności, to albo jest człowiekiem niepełnym, albo kłamie. Okazało się, że autorem tekstu jest niejaki J. Wima, czyli... Julian Tuwim. W Paryżu ciągle proszono mnie właśnie o "Cygana".
    - Jak długo pracuje pani nad każdym utworem?
    - Np. nad "Pejzażem" pracuję do dziś, bo nigdy nie ma dzieła skończonego.
    - W jaki sposób utrzymuje pani swoją formę wokalną i artystyczną, która, w pani przypadku, zawsze musi być na najwyższym, światowym poziomie?
 - Po prostu żyję.
    - Już na samym początku pani kariery napisano, że "od razu weszła na szczyt, z którego nie ma już drogi wyżej". Ale, obserwując pani spektakle na przestrzeni lat i to, co pani w nich prezentuje, zauważam, że pisząc to, Lucjan Kydryński nie miał racji. Pani przebyła ogromną metamorfozę artystyczną, poszła dalej i wyżej, tworząc własny, indywidualny kod artystyczny, którym sama się posługuje i za jego pomocą porozumiewa się z widzami. Mało tego, wydaje mie się, że pani nadal podąża dalej w doskonaleniu swojej sztuki, która jest wręcz nie do ogarnięcia, nie do nazwania i nie do opisania. Jak czuje się pani na obecnym etapie swojej drogi artystycznej?
    - Teraz jestem zagubiona i zmęczona. Chcę śpiewać, grać spektakle, spotykać się z ludźmi. To jest dla mnie najważniejsze, bo nie lubię nagrań, rejestracji telewizyjnych. Nie uznaję sztuki dla sztuki, gdyż śpiewam dla ludzi, z którymi chcę mieć dobry kontakt i myślę, że daję im sporo. Zresztą, oni też mi wiele dają. Na spektaklu następuje między nami sprzężenie zwrotne. Wspaniałe uczucie. to jest właśnie to, dlaczego warto uprawiać ten zawód. Tylko to ma sens, i dla tego warto żyć. Urodziłam się po to, by śpiewać.
    - W czasie ostatniej napaści i stresów, miała pani spektakl. Co czuła, śpiewając ostatnią piosenkę?
    - Potworny żal. 
                                                                    
    - (...) Czy pani nie ma szczęścia do ludzi?
    - Nie mogę powiedzieć, że nie miałam, bo wiele osób bym skrzywdziła. Ale prawdą jest i mam tego świadomość, że otaczają mnie osoby nieżyczliwe. Kiedyś bardzo się tym przejmowałam, teraz staram się o tym nie myśleć.
    - Czy właśnie dlatego, postanowiła pani odizolować się od ludzi, otoczyć murem milczenia na wiele, wiele lat?
    - Nigdy nie chciałam być osobą publiczną, co wynikało z mojego zawodu i dlatego broniłam się rękami i nogami. Może to zabrzmi dziwnie, ale ja naprawdę nie mam w sobie nic z ekshibicjonizmu. Mało tego, ja się nie nadaję do zwierzeń i wynurzeń. Raczej słucham, niż mówię. Owszem, mogę opowiadać o różnych zdarzeniach, ale mówić o sobie samej? O nie! Kiedy poczułam się osaczona przez własną popularność, wpadłam w panikę i zastanawiałam się - gdzie by się tu schować? Każdy mój gest, ruch, każde słowo, spotkanie, słowem wszystko, było pod obstrzałem i natychmiast oceniane z różnymi komentarzami. W pierwszym akcie rozpaczy obcięłam sobie grzywkę, żeby się odmienić, co nawet pomogło na jakiś czas. Ale kiedy po raz pierwszy weszłam na scenę z tą grzywką, to później nie miało już znaczenia - czy ją miałam, czy nie.
    - Podobno jest pani "piątką", osobą niereformowalną?
    - Nie znam się na numerologii, ale jeżeli "piątka" jest niereformowalna, to pewnie tak.
    - Ile czasu będzie pani teraz potrzebowała, aby pozbierać się po incydentach, które ją ostatnio spotkały?
    - A czy pan sądzi, że to się już skończyło? Jeżeli tak, to będę próbowała jak najszybciej o nich zapomnieć. Ale póki co - będę walczyć.
    - Ale czuwa nad panią Jowisz i podejrzewając, iż należy do pani wielbicieli, też sporo od siebie pomoże?
    - Będę szalenie zobowiązana Jowiszowi, bo rzeczywiście bardzo potrzebuję pomocy. Chciałabym skupić się na tym, żeby moja muzyka znów zabrzmiała, żeby moi muzycy nie chodzili podenerwowani i rozkojarzeni. Żeby skupili się tylko na pracy.
    - Myślę, że Jowisz pomoże także w odnalezieniu pani samochodu, czerwonej mazdy, która została skradziona tuż po wystąpieniu telewizyjnym?
    - Oby! Jestem pełna wiary i nie poddaję się. W dalszym ciągu wierzę w prawo i sprawiedliwość oraz w słuszność sprawy. Dobro musi zwyciężyć nad złem.
 Walczę o sztukę i możliwość normalnego funkcjonowania, jako instytucja państwowa, jako nominowany dyrektor teatru. Mogę przegrać, bo w każdej grze jest wygrany i przegrany, ale zawsze podejmuję walkę.
    - Czy w każdej, najbardziej trudnej sytuacji życiowej?
    - W każdej.  
ROZMAWIAŁ: BOHDAN GADOMSKI

BOHDAN GADOMSKI rekomenduje:
MICHAŁA SZPAKA


                                                      MICHAŁ SZPAK


Albo jesteś, albo ciebie nie ma. Nie ma nic pomiędzy
Wierzę w siebie
ROZMOWA Z MICHAŁEM SZPAKIEM, wokalistą, finalistą X-FACTOR
Jest nowym zjawiskiem na polskiej scenie muzycznej i główną ozdobą polskiej edycji telewizyjnego show X-Faktor(TVN). Jedyna tak wyrazista osobowość i tak wielki talent spośród uczestników wszystkich trzech show tego typu ostatnio emitowanych. Swoimi brawurowymi występami oszołomił jurorów, publiczność, telewidzów. Jego zwycięstwo nie będzie miało aż tak wielkiego znaczenia, bo Michał Jakub Cyryl „Miszel” już wszedł do show-biznesu, czego nie przepowiadam nikomu spośród finalistów.

-Długo czekaliśmy na narodziny tak barwnego ptaka w rodzimym show -biznesie. Pan też chciał się tam znaleźć bez względu na konsekwencje?
- Tak, chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, co może nie tam spotkać. Już na początku chciałem zaprezentować się jako postać kolorowa, a nie ktoś bezbarwny, komu dopiero zostanie przypisana jakaś osobowość.
-Wiedział pan cokolwiek o regułach tam panujących, o wielkich wzlotach nowych gwiazd i ich bolesnych upadkach?
-Miałem styczność z tym światem i doskonale wiedziałem, jakie panują w nim reguły, albo jesteś, albo ciebie nie ma. Nie ma nic pomiędzy. W mediach może to być postrzegane jako zbytnia pewność siebie i zarozumiałość.
-Trzeba mieć silną psychikę, żeby pokazać się w wizerunku, na jaki chyba żaden chłopak w pana wieku nie odważyłby się w Polsce.
-Tak się złożyło, że mój wizerunek zbiegł się trochę z trendami, jakie pojawiły się na świecie, czyli metroseksualizm. Ale nie było to z mojej strony zamierzone. Taką mam urodę, styl ubierania, uczesania i nie zamierzam się zmieniać. Nie żałuję tego jak wyglądam, tym bardziej, że sam to wymyśliłem, a nie sztab stylistów. 
                                                                    
- Czesław Niemen też ubierał się odważnie i krzyczał jak nikt inny, że „Dziwny jest ten świat”. Wybrał pan właśnie tę piosenkę do pierwszej prezentacji. Co wcześniej wiedział pan o Niemenie i jego muzyce?
- Zbyt dużo nie wiedziałem, poza tym, że był artystą kontrowersyjnym i dziwnie postrzeganym przez ówczesne społeczeństwo. Chciałem zachować klimat jego piosenki nie tylko interpretacją, ale także tym, jak wyglądam. Czerwona marynarka, która miałem na sobie pochodziła z tamtego okresu. Należała chyba …do mojej mamy. Na oku miałem kreskę, też w nawiązaniu do Niemena, który na estradę się malował. Nie powinno to być dla nikogo dziwne, a tymczasem zostałem zlinczowany, chociaż nie aż tak bardzo jak przypuszczałem. Ale byłem taki, jaki chciałem być.
- Równie awangardowy na estradzie był Michał Wiśniewski, którego kiczowate stroje i podobna oprawa koncertów wywindowały go do rangi idola. Panu też się podobał jego wizerunek?
- Michała Wiśniewskiego szanuję z pierwszego okresu, gdy jego wizerunek nie był aż tak przerysowany. To on wprowadził show na polską scenę, co było potrzebne. Długo czekałem na kogoś takiego w Polsce. Awans był zasłużony, aż do momentu, gdy została przekroczona granica pomiędzy przyzwoitością, a kiczem.
- Uważam pan, że ten kicz zniszczył Wiśniewskiego?
-Niestety. Ale na początku swojej kariery i zespołu ICH TROJE, znalazł się w dobrym miejscu i w dobrym okresie.
-Dużo wcześniej, przez długie lata bulwersowała Polaków, Violetta Villas w amerykańskim image rodem z rewii w Las Vegas. Podobała się panu w tym wcieleniu?
- Już jakiś czas temu z uwagi na długie włosy, byłem porównywany z Violettą Villas. Pewnego dnia usiadłem przed komputerem i zacząłem czytać jej biografię. Okazało się, że była najwybitniejszą z polskich gwiazd piosenki i osiągnęła najwięcej. Gdyby nie to, że musiała wrócić do kraju, gdzie zabrano jej paszport, zrobiłaby światową karierę. Porównanie do Villas traktuję jako wielki komplement. Już drugiej takiej nie będzie.
-Doda też zrobiła dużą karierę, chociaż na razie tylko w Polsce. Jak pan sądzi, czy większą rolę odegrało w jej przypadku opakowanie i bogate show, czy głos i muzyka?
- Jej głos nie jest atomowy i nie potrafi nim zabić jak swego czasu Shirley Bassey czy Violetta Villas. Ale potrafi śpiewać, szkoda, że repertuar, jaki ma, jest nieciekawy i deprecjonujący ją jako uznaną wokalistkę. Zaczęła mi się podobać dopiero teraz, gdy nabrała dystansu do tego wszystkiego i klasy. Obecnie Doda jest najlepiej ubraną gwiazdą w rodzimym show-biznesie. Najlepiej wygląda i chce wprowadzić na polską scenę coś atrakcyjnego rodem ze Stanów Zjednoczonych. Budżet nie pozwala jej na zbyt wiele, a to, co oglądamy jest troszeczkę niedopracowane. Mam do niej wielki szacunek, że chce coś robić i niczego się nie boi, a chyba o to chodzi.
-Czy jeszcze ktoś z wizerunkowych postaci został nam do obgadania?
-Chyba już takich nie ma.
-Co różni Michała Szpaka od tych wymienionych?
-Chciałbym, żeby u mnie wszystko było na sto procent, żeby głos korespondował z wizerunkiem, tworząc spójną całość, bo do tego dążę. Nie wiem, co różni mnie od omawianych barwnych postaci, bo jestem jeszcze na początkowym etapie rozwoju. Nie poznałem osobiście Niemena, Villas, Wiśniewskiego, Dody, więc nie wiem, jakimi są ludźmi. Czy to osoby wrażliwe, jak mają stosunek do ludzi, jaki jest ich sposób myślenia? Trudno jest, więc mi porównać się do nich i powiedzieć, co nas łączy, co dzieli. Wszyscy chcieliśmy wprowadzić coś nowego na polski rynek. 
                                                                     
-Nie wzorował się pan na żadnej ze światowych gwiazd?
- Mówią, że przypominam wczesne lata 80-te, że wyglądam, jak Jim Morrison lub Jimmy Page. Ale ja nie wychowałem się na takiej muzyce i rocka zacząłem słuchać dopiero cztery lata temu. Swój wizerunek kreowałem od dziecka. Mam świadomość, że nie stworzę niczego nowego, odkrywczego, bo wszystko zostało już wymyślone. Dlatego zawsze będę porównywany do jakiejś tam gwiazdy.
-Pisano o panu „to talent na miarę Roberta Planta, Freddyego Mercury, Stevie Tylera, Micka Jaggera”. Osobiście widzę w panu wiele wspólnych cech z amerykańskim idolem Adamem Lambertem.
-Takie porównania z wielkimi gwiazdami światowymi są dla mnie wielkim komplementem. W przypadku Adama Lamberta widać połączenie nowoczesnego rocka z 80-tymi latami, co ja nazywam „rocko –barocko”. Ale on nie wniósł niczego nowego do muzyki. Sam lubię uciekać się do ubiegłych wieków, szczególnie interesuje mnie tamta architektura. Stąd moje stroje w takim stylu, m.in. barokowe żaboty, złoto i widoczne nici.
- W programie „Uwaga” podał pan jako wzorzec bliskiego mu piosenkarza Davida Bowie, którego nazwisko tutaj nie padło?
-Powiem szczerze. Nie słucham Davida Bowie, bardziej znam jego wizerunek niż muzykę i szanuję go za to, że wprowadził na scenę estradową teatr.
- Od kiedy zainteresował pana metroseksualny wizerunek?
- Już w szkole podstawowej nosiłem długie włosy, które kiedyś były proste, potem zostały ścięte i gdy odrosły, same się skręciły. Wcześniej jako małe dziecko też lubiłem się przebierać i ciągle podbierałem mamie tusz do rzęs.
- Kreci pan na wałki swoje imponujące objętością włosy?
- Nie muszę kręcić, są naturalnie skręcone. Mam je po tacie.
- Włosy są pana wielkim atutem wizerunkowym i nie ma pan prawa ściąć ani jednego pukla. Ma pan tego świadomość?
-Mam.
-Jak pan był przyjmowany w takim wydaniu zarówno przez nauczycieli jak uczniów?
- Zastrzeżenia, uwagi, komentarze zaczęły się dopiero w liceum, gdy zacząłem chodzić w spodniach dzwonach i miałem wymalowane rzęsy. Musiałem zmienić szkołę, aby spokojnie kontynuować naukę. Po pokazaniu się w X-Faktor otacza mnie wielki szacunek, a pan dyrektor wita się ze mną z wielką serdecznością. Wcześniej miałem rzucane kłody pod nogi.
-To w szkołach, a w rodzinnym Jaśle? Czy spotkał się pan z drastycznymi przejawami nietolerancji?
- Ludzie są mocni tylko w gębie, a jak przyjdzie, co, do czego, to ich nie ma. Oni czują, że moja osobowość siedzi głęboko we mnie i nie da rady tego wyeliminować. Ci, co próbowali mnie zmienić - ustąpili, bo nie widzieli efektów swojej pracy.
-A rodzina? Tata?
- Tata przyzwyczaił się do tego, że maluję się przed wyjściem do szkoły. Wiedział, że zawsze marzyłem o scenie i wszystko, co robiłem było sceniczne.
-Jakie było zdanie mamy, mieszkającej we Włoszech?
- Mama na początku była bardziej przeciwna temu, co robię niż tato. Już się przyzwyczaiła, bo musi. Ha, ha, ha…
-Odwiedza pan mamę?
-Staram się dwa razy do roku. Mama też przyjeżdża.
-Ma możliwość oglądania tam polskiego X-Factora?
-Ma. Siostra, Marlena Szpak też jest we Włoszech, gdzie w tym roku kończy studia na wydziale śpiewu operowego. Z pierwszego roku została przepisana na trzeci. Śpiewa sopranem lirycznym o ciemnym zabarwieniu. Duży wolumen. Nie mam, co się z nią równać. Jest równie zwariowana jak ja, a może jeszcze bardziej.
-Brat też jest odmieńcem?
-Totalnym! To dopiero jest wariat! Mam w nim ogromne oparcie. Damian jest cudownym bratem. Gdyby nie rodzina i silne więzi między nami, byłoby ciężko. U nich znalazłem akceptację i oni dali mi siłę do realizowania siebie.
-Jest jeszcze malutka siostrzyczka.
-Ewa chodzi do piątej klasy szkoły podstawowej i śpiewa na apelach, ale mówi, że woli tańczyć.
- Podobno nie miał pan stuprocentowo cudownego życia?
- Niestety. Do szóstego roku życia było super fajnie i miałem wszystko, co chciałem. Ale pewnego dnia nasza rodzina znalazła się pod wozem i trwało to dość długo, czego nie żałuję, bo poznałem życie z dwóch stron. Dzisiaj mam szacunek do ludzi i wiem, że każdy może pozwolić sobie na błąd i jestem wyrozumiały. To doświadczenie nauczyło mnie dużej cierpliwości i dążenia do celu nie koniecznie po trupach, za to z dużą wytrwałością.
- Na pewno zamierza pan kształcić się wokalnie, muzycznie…
- Nie chcę pójść na wydział wokalny, bo tam nie łączy się śpiewu ze aktorstwem i tańcem. Prywatne szkoły nie sprostają moim oczekiwaniom. W tym roku zdawałem do Państwowej Szkoły Muzycznej (wydział piosenkarski) w Warszawie, na ul. Bednarskiej, ale komisja kwalifikacyjna (trzy starsze panie i jeden starszy pan) nie przyjęła mnie ze względu na… wizerunek, który dla tych ludzi okazał się zbyt szokujący. Robili wywiady wstępne o charakterze środowiskowym i bardzo dużo czasu poświęcili tematowi - dlaczego maluję paznokcie, dlaczego noszę tak dużo biżuterii, dlaczego tak się ubieram itp. Myślę, że to przeważyło o odmowie przyjęcia mnie do szkoły, w której pedagodzy nie chcieli mieć artysty, lecz kogoś, kogo będą mogli kształtować.
- Jaki repertuar zaprezentował pan na egzaminie?
- „Dziwny jest ten świat” i „Cicho, sza”. Komentarzy na temat mojego głosu, stylu śpiewania, nie było.
-Myśli pan o innych studiach?
- Myślę bardziej przyszłościowo i chyba wybiorę studia ekonomiczne (marketing i zarządzanie), tym bardziej, że ukończyłem liceum ekonomiczne. Będzie to moje zabezpieczenie.
-Przecież nie będzie pan pracował w tym zawodzie?
-Ale będę miał większe pojecie w tym temacie. To fajna opcja. W polskich wyższych uczelniach muzycznych uczy się śpiewu klasycznego, jeżeli miałbym już się nim zajmować zawodowo, to tylko jako sopran.
-Sopran!?
-Bozia pozwoliła mi śpiewać takim głosem. W Internecie jest filmik z „Ale Maria” w moim wykonaniu. Mało jest takich męskich głosów w moim wieku..
- Takie i inne glosy szczególnie wymagają opieki wokalnej.
- Chciałbym mieć dobrego pedagoga śpiewu, którego nigdy się nie uczyłem.
-Obecnie śpiewa pan covery, ale niebawem trzeba stworzyć specjalny repertuar dla pana.
-Mam tego świadomość. W Polsce wrzuca się wszystkich do jednego worka, ale będę walczył o swoją odrębność, tym bardziej, że nie zamierzam śpiewać popu. W mojej muzyce musi być coś alternatywnego i komercyjnego zarazem, żeby się dobrze sprzedała i nie zawiodła.
- Jeszcze tak niedawno śpiewał pan art rocka i hard rocka…
- Tak, z zespołem Winiplast. Jestem otwarty na każdy gatunek muzyczny, byleby odzwierciedlał moją duszę.
-Dlaczego się rozstaliście?
-Otrzymałem propozycję tworzenia własnego materiału w Warszawie i wyjechałem. Zespół stwierdził, że nie przykładam się do pracy, chociaż tak naprawdę to im nie chciało się pracować i Whiplash się rozpadł. Teraz zamierzam sprzedawać tylko siebie i wyłącznie prawdę.
- Jest pan coraz bardziej popularny. Czy sława nie zawróci panu w głowie?
- Zawsze grałem gwiazdę i dążyłem do tego, żeby nią być. Jak coś bardzo chciałem, musiałem to mieć. Zbierałem pieniądze, ale miałem. Ludzie w Polsce nienawidzą pewności siebie, odbierają ją jako coś pysznego. Tymczasem ja muszę wyjść na scenę, poruszać ręką, nogą, włosem, pobawić się. Na szczęście zauważyłem, że coraz więcej ludzi popiera to, co robię
                                                                      
-Widzę, że posiada pan dystans do siebie.
- Mam i to duży i chociaż wiem, że niekiedy wyglądam kiczowato, to dzięki temu mogę stwierdzić, że ten dystans zachowuję.
-Poza sceną tworzy pan wokół siebie aurę niedostępności i tajemniczości…
-Teraz nie bardzo udaje mi się to zachować, bo muszę się pokazywać, nie mogę niespodziewanie znikać, gdyż trzeba promować program. Ale gdy grałem koncerty z zespołem, to zamykałem się w garderobie, w której przebywałem sam aż do rozpoczęcia koncertu. Wychodziłem w momencie, gdy zaczynałem śpiewać, a po występie natychmiast znikałem. Teraz wiem, gdzie wszedłem i z czym muszę się uporać, ale dam radę. Wierzę w siebie.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
                                                   
                                                                    DODA
Dziewięćdziesiąt procent mojego sukcesu to…osobowość
Jestem najlepszą marką

Rozmowa z DODĄ
DOROTA RABCZEWSKA „DODA”, najpierw trenowała lekkoatletykę (skok w dal, bieg na 100 m i pchnięcie kulą), zdobyła mistrzostwo województwa i brązowy medal w biegu na 100 m na Mistrzostwach Polski. Sport rzuciła dla tańca i śpiewu. Karierę rozpoczynała jako 14 latka(!) w Teatrze Buffo (zagrała w „Metrze” i „Przeżyj to sam”). Śpiewu uczyła ją sama Elżbieta Zapędowska. Od 2000 roku została wokalistką zespołu Virgin. W 2005 roku zdobyła Słowika Publiczności na Sopot Festiwal. Później spadł na nią deszcz innych nagród (Telekamera 2006, Świry 2006, Music Awards Radia Eska, Superjedynka Opola 2006, statuetka MTV, statuetki „Osobowość TV” i „Najlepszy Artysta TV JETIX, trzy statuetki na VIVA Komet 2007, statuetka MTV w kategorii Best Polish Act na MTV Europe Music Awards 2007, dwie nagrody na Gali Złote Dzioby 2007. Jej płyta „Diamond Bitch” osiągnęła status podwójnej platyny. Wystąpiła w filmie „Serce na dłoni” Krzysztofa Zanussiego. Była jurorką w show „Gwiazdy tańczą na lodzie”. W hollywoodzkim stylu obchodziła 25 urodziny. Teraz szykuje się do nowej trasy koncertowej po Polsce i…podboju Ameryki.
 
-Doszłaś już do siebie po urodzinach?
-Tak i to bardzo szybko, ponieważ wcale się na nich nie wybawiłam, chociaż pozornie mogłoby to tak wyglądać. Cały czas trzymałam pion, podczas, gdy inni mogli sobie pozwolić na skos. W związku z tym nie odczuwałam skutków urodzinowych szaleństw następnego dnia.
- Czy to prawda, że przygotowania do twoich 25 urodzin trwały aż miesiąc!?
-Prawda. Wyjątkowo pracochłonna była potężna scenografia, która została dopracowana w każdym szczególe. Niektóre pomysły przychodziły nam do głowy tuż przed samymi urodzinami i wymagały osobnej pracy nad nimi.
-Co było najtrudniejsze w realizacji tych pomysłów?
- Szczerze mówiąc to nie bardzo wiem, bo tylko wydaję polecenia i czy sprawiają one komuś trudność, to mnie już nie interesuje. Musi być wszystko zrealizowane do samego końca. Pracuję z profesjonalistami, którzy na nic się nie skarżą.
-Urodzinowa sukienka w kształcie dwóch pierzastych flamingów wijących się wokół ciała to małe arcydzieło. Który ze stylistów tak oryginalnie ciebie ubrał?
- Zdradzę, że na urodziny wpadłam z marszu, bo na kilka godzin przed nimi, kręciłam reklamę do lodów Koral. Na planie pracowałam z fryzjerem Łukaszem Pyciorem, który powiedział, że jako najodważniejsza gwiazda w Polsce, mogłabym pójść na urodziny w samych różowych flamingach. Pomyślałam, że to niezły pomysł i… zdecydowałam się tak ubrać. Łukasz robił tę sukienkę godzinę przed występem. Kiedy zjeżdżałam windą na dół do samochodu, on jeszcze przypinał pióra.

- Efekt był piorunujący, ale spóźniłaś się przez to 1,5 godziny na własne urodziny!?
- W Warszawie panuje zwyczaj, że wszyscy się spóźniają. Byłam więc pewna, że goście będą się schodzili na imprezę z godzinnym, a może i dłuższym opóźnieniem. Gdy więc zjawię się 1,5 godziny po wyznaczonej godzinie, to powita mnie komplet gości. I tak było. Tylko ty Bohdanie, byłeś dwie godziny przed czasem, ale za to zgodnie z zaproszeniem.
- Twoja piórkowa kreacja była jednorazowa?
- Myślę, że mogłabym ją wykorzystać na koncertach, bo jest w dobrym stanie. Ale na imprezach medialnych już jej nie pokażę, bo chcę, żeby była kojarzona przede wszystkim z moimi urodzinami.
- Czyli zachowasz ją wśród swoich kreacji?
- Tak, bo jest bardzo charakterystyczna, spektakularna. Być może przyda się kiedyś do aukcji na cele charytatywne.
- Jeszcze większe wrażenie na mnie zrobiła twoja druga kreacja tego wieczoru, mini złota sukieneczka z przepastnym dekoltem z tyłu. Z czego została uszyta?
- Ta sukienka składała się ze złotych medalionów, które trzeba było szyć jeden do drugiego, co było męczące i pracochłonne, ale efekt był wspaniały.
- Założysz ją kiedyś raz jeszcze?
- Założę, bo tak naprawdę widzieli ją tylko goście na urodzinach.
- Skąd wytrzasnęłaś różowego cadillaka używanego kiedyś przez premiera Józefa Cyrankiewicza?
- Z Muzeum Motoryzacji, do którego zwróciłam się z prośbą o różowe cacko. Wcześniej chciałam na urodziny przyjechać na różowym słoniu, ale był mały problem, bo słoń nie chciał się przemalować na różowo nawet ekologiczną farbą. Ponadto, nie chciał się rozstać ze swoimi rodzicami, więc musiałam go zamienić na cadillaka.

- Jechałaś w cadillaku z domu do clubu, cały czas z odkrytym dachem?
- Nie, nie, bo z moich flamingów pozostałyby tylko dzioby. Dach został odkryty na ostatnich 200 metrach.
- Ty w piórach i boa, a na dworze minus cztery stopnie. Jak wytrzymałaś tak niską temperaturę?
- Sztuka wymaga poświęcenia i ofiar. Ona nie zna litości, dlatego nie przejmuję się takimi drobiazgami jak niska temperatura. Ponadto byłam tak rozemocjonowana i tak szczęśliwa z powodu spotkania ze swoimi gośćmi na mojej ukochanej i bardzo oczekiwanej imprezie, że w ogóle nie interesowało mnie, że mam sopla pod nosem.
- Jakim wozem wracałaś po imprezie do domu, o godzinie piątej nad ranem?
- Nie pamiętam. Hi, hi, hi…
-Co się później stało z różowym dywanikiem, drzwiami obitymi różowym suknem z diamencikami i gigantycznymi butlami od szampana z napisem DODA?
- Wszystkie te rekwizyty zostaną wykorzystane na scenie na koncertach dla moich fanów, bo przygotowujemy nową trasę, która na razie jest owiana wielką tajemnicą. Ale tobie ujawnię, że każdy, kto przyjdzie na mój koncert, będzie się czuł jak na wielkim różowym przyjęciu Dody.
- Czy fani przyjrzą się z bliska twoim wielkim podobiznom w rozmiarze XXL?
- One też będą na scenie. Nie zdążyłam sobie zrobić zdjęcia na ich tle.
-Czyli wszystko było dopracowane w najdrobniejszych szczegółach…
- Jak zawsze.
- A jednak nie. W środku clubu The Eve nie zadbałaś o część artystyczną z niespodziankami. Sam wymyśliłem jako atrakcję programu iluzjonistę z płonącą skrzynią, którego w końcu nie zaangażowałaś.
- Ta impreza nie miała być pokazową i lansującą mnie w jakimkolwiek stopniu. To miało być okolicznościowe przyjęcie, na którym goście czuliby się komfortowo, swojsko, przyjemnie. Tam nikt nie miał być do niczego zmuszany, przeciwnie mógł robić wszystko, na co miał tylko ochotę. Na atrakcje miałam milion pomysłów, ale stwierdziłam, że to byłoby bez sensu. Chciałam, żeby moi goście bawili się komfortowo w jak najlepszym towarzystwie.
- A piosenki, choćby z taśmy w twoim wykonaniu?
- Nie chciałam śpiewać na własnych urodzinach, a przez to na siłę absorbować ludzi swoją osobą.
- Mogłaś do ludu wygłosić krótkie przemówienie tronowe.
- Byłam tak zestresowana, że o przemówieniu nie było mowy. Zrozumiałam, że nie nadaje do tego.
- Mogłaś, chociaż oglądać wraz z gośćmi prezenty, jakie otrzymałaś.
- Nie chciałam zajmować czasu swoim gościom, bo samo ich wręczanie trwało dosyć długo, a pokazywanie zajęłoby znacznie więcej czasu.
- Dlaczego nie bujałaś się na huśtawce przygotowanej z boku?
- Ta huśtawka nie była przygotowana z myślą o mnie, lecz o tych, którzy bujając się na niej, mogliby poczuć się niczym królowe lub królowie. Każdy z gości mógł się na niej bujać. Ja bujam się na koncertach, więc mam ją na co dzień.
-Muzyka serwowana przez DJ z Nowego Jorku, była zdecydowanie a głośna, a twoi znajomi przyszli na urodziny nie tylko po to, żeby potańczyć, ale także porozmawiać, a tymczasem nikt nie słyszał nikogo!?
- Muzyka była za cicha. Do takiego clubu nie chodzi się dyskutować, lecz szaleć w ekstazie na parkiecie.
-Kto z gości podarował tobie najdziwniejszy prezent?
- Jednym z takich niezwykłych prezentów był kask na głowę, który po obu stronach miał miejsce na pojemnik na drinka. Słomka trafia prosto do buzi, więc idąc w tym kasku można sobie popijać drinki, nawet nie trzymając ich w dłoni. Przyznasz, że to genialny pomysł?
- Rzeczywiście…
- Zabieram kask na wszystkie wakacje, ponieważ mój były małżonek lata do barów po drinki, a teraz nie będzie musiał, bo ja na głowie będę miała cały asortyment.
- Ha, Ha, Ha, już widzę ciebie w tym kasku z drinkami. Ha, Ha. Ha!!!
- Hi, Hi, Hi!!!
- Zauważyłem, że nie było twoich rodziców?
- Przewidziałam, że może być dla nich za głośno, bo muzyka była dla ludzi z innego rocznika.
- Nie było też Radka Majdana!?
- To zbieg okoliczności.
- Jego nieobecność nie miała związku z niezaakceptowaniem przez ciebie reklamy prezerwatyw, w której pośrednio wykorzystano twoją markę?
- Nie, nie. Nie jestem mściwa. Absolutnie. Znam inne formy dokuczania ludziom / śmiech/.
- Nie jesteście poróżnieni przez tę nieszczęsną reklamę?
- Nie ukrywam, że wpłynęło to na jakość relacji między nami i coś Radosława nauczyło. Chcąc nie chcąc, wykorzystano jego naiwność i niechęć skorzystania z mojej pomocy. Przestrzegałam go przed tym wielokrotnie, ale wyszło jak wyszło, co spowoduje, że on po raz drugi nie popełni podobnego błędu. Nieuczciwość ludzka nie zna granic.
- Oj, wywróciłaś ten kraj do góry nogami. Od czasu Violetty Villas nie było drugiej tak barwnej gwiazdy w naszym show-biznesie.  Zastanawiam się, czy wynika to z twojej osobowości czy też jest wykreowaną grą z mediami i publicznością?
- Im jestem starsza, tym bardziej mogę przyznawać się do tego, że wiele z moich wypowiedzi specjalnie było takimi, jakich chciałabym użyć. Czasami kreowałam się na śliczną głupią blondynkę, ale głównie dlatego, że Polacy nienawidzą osób, które są ładne, a do tego mądre, elokwentne, błyskotliwe i w ogóle naj… Musiałam mieć jakąś wadę i czasami przyznaję robiłam z siebie błazna, ale sprawiało mi to przyjemność i była to pewna kreacja wizerunku.
- Co więc stanowi o twoim sukcesie?
- Dziewięćdziesiąt procent mojego sukcesu to… osobowość, bo wiele jest u nas pięknych kobiet, wielu ludzi jest bardzo utalentowanych, ale tylko ci, którzy potrafią przebić się i uderzyć w innych niezwykłą charyzmą są w stanie przewrócić świat do góry nogami. 
-Czy to prawda, że niedawno powiedziałaś, że zwariujesz na starość jak Villas i skończysz jak ona?
- Powiedziałam tak w kontekście do psów, które uwielbiam. Od dziecka jestem wychowana ze zwierzętami, które ubóstwiam, podobnie jak mój tata.
- Nadal masz te cudne pieski rasy shi tzu?
- Oczywiście. Bandzior i Bestia są obecnie na koloniach u moich rodziców. Wiem, że za mną tęsknią, ale ja ich tam ciągle odwiedzam. Mają tam ogromny ogród, po którym z rozkoszą biegają. Poza tym, tata karmi je najlepszymi frykasami i one są bardzo szczęśliwe.
- Na pewno dzwonisz do nich codziennie?
- Oczywiście.
- Czy jednakowo mocno lubisz piosenkarki, które zrobiły światowe kariery, np. Madonnę?
- Madonna nie robi na mnie wrażenia. Szanuję ją za konsekwencję i pomysły na siebie. Ale, żeby była dla mnie wzorem, musiałaby mieć więcej talentów skumulowanych w jednej postaci.
- Co sądzisz o Justynie Steczkowskiej?
- Ona kreuje się na osobę, którą w ogóle nie jest. Z divą ma tyle wspólnego, co ja z siostrą zakonną. Według mnie jest totalnie znerwicowana. Nie umie utrzymać na wodzy swoich frustracji. Jest mało błyskotliwą  i  nie mającą poczucia humoru osobą.
- Wczoraj przeczytałem, że ona i ty zostałyście uznane przez widzów TVP, za najbardziej nielubiane polskie piosenkarki.
- Nie tyle nielubiane, co niechciane w domach odbiorców telewizji publicznej. Wiadomo, jaki jest gust tych widzów, to przeważnie starsi ludzie, którym wcale się nie dziwię, bo będąc w ich  wieku też nie chciałabym oglądać Dody, która jest nieobliczalna i nie wiadomo, co chlapnie przed kamerą.
- Widzę, że w ogóle się tym sondażem nie przejęłaś?
-  Absolutnie nie.
- Możesz sobie na to pozwolić, bo jesteś nie tylko artystką, ale i marką, gdyż z twojego wizerunku korzystają inne firmy.
- Bardzo długo pracowaliśmy nad tym, żeby Doda stała się marką i udało się to nam jako jedynym w Polsce. Dzisiaj coraz więcej firm zgłasza się do mnie, abym swoim wizerunkiem reklamowała ich produkty. Za każdym razem, gdy coś reklamuję, sprzedaż produktu wzrasta o dwieście procent, czemu wcale się nie dziwię.
- Nadal będziesz reklamowała lody Koral?
- Tak. Producenci lodów są zachwyceni kontraktem, który podpisali ze mną. Teraz podpisałam kolejny.
- Podobno teraz te lody będą w kształcie korony?
- To prawda, przecież korona musi mieć królową, a ja nią jestem.
- Ta lodowa korona to zapewne twój pomysł?
- Tak.
- Zaprojektowałaś także kolekcję młodzieżowych ubrań. Czy weszła już do sklepów?
- Powoli wchodzi. Można ją obejrzeć na teledysku „Rany!” Kamizelka w kształcie skrzydeł takich, jakie mam wytatuowane na plecach. Fikuśne spodenki. Krótkie szorty, mini spódniczki, które noszę, na co dzień.
- Jak sądzisz - dlaczego nie wszyscy ludzie dobrze ci życzą?
- Jestem zadziorna, brakuje mi pokory, prowokuję i przyznaję się otwarcie do wszystkich walorów, jakie mam, a to niestety niektórych ludzi drażni.
  Ludzie nie powinni zazdrościć mi urody, która przemija, młodości, która trwa tylko chwilę, czy też pieniędzy, które są rzeczą nabytą; powinni uczyć się ode mnie konsekwencji, niezłomnej wiary w siebie i przekonania, że jeśli chcą czegoś naprawdę, to mogą osiągnąć wszystko.
- Nie przeraża ciebie rywalizacja i nieustanna walka w tej branży?
-Przeciwnie, mnie to nakręca.
- W wieku 25 lat osiągnęłaś maksimum w Polsce. Czy dlatego zdecydowałaś się na podbój Ameryki?
- Jestem zodiakalnym Wodnikiem i moje myśli przez cały czas krążą po miejscach, w których nigdy nie byłam. Nie lubię siedzieć w jednym miejscu. Lubię zmieniać miejsca zamieszkania. Lubię podróżować. Życie jest krótkie, a ja chciałabym spełnić wszystkie swoje marzenia.
- Zaczynasz od podboju Polonii amerykańskiej?
- Nie, bo ja Polonię już podbiłam. Myślę o amerykańskiej publiczności. Na razie w kwietniu wylatuję na koncert przy okazji wyborów Miss Polonia w Chicago. Ponieważ Angora ukazuje się także w Chicago, zapraszam wszystkich waszych amerykańskich czytelników na ten koncert.
- Na długo jedziesz?
- Teraz na kilka tygodni, a później na stałe.
- O Boże, emigrujesz z Polski!?
- Chciałabym wyjechać na bardzo długo do Ameryki, do Los Angeles, to jedno z moich marzeń i wierzę, że się spełni. Ale to życie napisze scenariusz.
-A ja myślałem, że jedziesz tam po to, żeby zaczerpnąć świeżego oddechu i wrócić?
- Owszem, chcę tam sobie odpocząć, ale z moim wskazaniem na nieustanne sukcesy, na pewno długo nie będę odpoczywała.
-Jesteś obok Villas najbardziej amerykańską piosenkarką wśród rodzimych gwiazd.
- Ja też tak uważam. Od dzieciństwa.
-W jakim stopniu opanowałaś język angielski?
- W bardzo dobrym. Wiele razy wyjeżdżałam do Londynu, do Mediolanu, do Paryża, gdzie miałam okazję porozmawiać wyłącznie w języku angielskim.
- Przedwczoraj przyleciałaś z Londynu. Co tam robiłaś?
- Relaksowałam się…
- I na pewno zrobiłaś zakupki?
- Oczywiście. Nie darowałabym tego sobie.
- Czeka ciebie niebawem nowe życie?
- Kolejne 25 lat chciałabym spędzić w innym otoczeniu.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI

PS.
  DODA okazała się prostaczką z Ciechanowa i przestała interesować autora powyższego wywiadu   i                Polaków o wyrobionych gustach.
Doda, Bohdan Gadomski i Krystyna Pytlakowska na różowych urodzinach w Warszawie, nudnych i nieudanych...


NERGAL
  „Ta muzyka jest czarna jak dupa szatana”...
Sumeryjski Bóg Podziemia

Rozmowa  nr 1 z ADAMEM DARSKIM „NERGALEM”, liderem, wokalistą i gitarzystą zespołu BEHEMOTH

Jego gdańska grupa Behemoth grająca death metal ma dzisiaj renomę na całym świecie. Żadnemu z polskich zespołów nie udało się zajść tak wysoko! Najnowsza płyta „Evangelion” na nowo zdefiniowała to, kim są Nergal i jego muzycy. W Polsce, w mijającym roku, Adam Darski, był najczęściej opisywaną i pokazywaną postacią z rodzimego show-biznesu. Jego związek z Dodą, głośny proces o publiczne podarcie Pisma Świętego i wzrastająca popularność, spowodowały, że część polskich mediów znalazła nowego bohatera.

-Czy są już jakieś konkretne efekty sukcesu płyty „Evangelion” w Stanach Zjednoczonych, związane z waszym wejściem na rynek amerykański?
-Płyta cały czas się dobrze sprzedaje, dobijamy do 25 tysięcy egzemplarzy. 7 stycznia 2010 roku rozpoczyna się nasza promocyjna trasa koncertowa, zagramy w największych miastach Stanów Zjednoczonych oraz Kanady. Trzy tygodnie, 21 koncertów. Koncerty promujące zamierzamy grać przez co najmniej dwa lata.  Parę miesięcy temu, ESP, jedna z trzech największych na świecie firm produkujących gitary, wypuściła na rynek zaprojektowaną przez mnie gitarę siedmiostrunową. Jest to mój autorski instrument, sprzedawany już na całym świecie.
- Prasa amerykańska też dostrzegła ten sukces?
- Amerykańskie media chyba najbardziej ze wszystkich doceniły zespół. CD „Evangelion” zebrała entuzjastyczne recenzje. Wszystkie branżowe pisma poświęciły nam mnóstwo miejsca.
- Nagraliście dosyć brutalny muzycznie album, znacznie bardziej niż dwa poprzednie „Demigod” i „The Apostasy”.
- „Evangelion” rzeczywiście jest najbardziej agresywną z naszych płyt, ale przede wszystkim charakteryzuje się bardzo dystyngowanym, szlachetnym i profesjonalnym brzmieniem. Jestem cholernie dumny z tej płyty.
- Teraz zewsząd słyszy pan gratulacje, ale niedawno powiedział, że to zaczyna być podejrzane. Dlaczego?
- Jeżeli wszyscy ciebie lubią i doceniają i poklepują po plecach, to znak że coś jest nie tak (śmiech). Z dużym dystansem podchodzę do wszelakich nominacji, nagród i pochwał. Nigdy nie staniemy się konkurencją dla Heya, Kazika Staszewskiego i innych niezależnych, a wciąż topowych wykonawców.
- Jak znosi pan krytykę?
- Bardzo dobrze. Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób ktoś mógłby mnie obrazić albo zranić. Mam nadzieję, że mam spory dystans do siebie i otaczającej rzeczywistości. Ale na pewno potrzebuję głosów krytyki, chociażby po to, żeby wiedzieć, że wciąż jestem wierny samemu sobie (śmiech).
- Po amerykańskich sukcesach, polskie media zwróciły uwagę na pana. Mają teraz nowego bohatera i wcale nie z uwagi na muzykę.
Podarcie ma scenie Pisma Świętego i proces z tym związany, też dodał panu sławy.
- Raczej rozgłosu, jeżeli już, to jestem raczej antybohaterem. Moim celem nie była tania prowokacja, mająca na celu zwrócenie uwagi mediów. Był to akt czysto artystyczny, popartym światopoglądem, który natychmiast został poddany ostrej krytyce i jednoznacznie zinterpretowany. Zawsze biorę na siebie konsekwencje za to, co robię, ale jednocześnie bronię swojej wolności, autonomii, wolnego słowa, do którego mam prawo jako artysta i jako człowiek. 

-Zauważyłem, że nie boi się pan mówić - wprost, że nie lubi chrześcijaństwa, że nie przepada za Polską i Polakami.
-Potrafię być również dyplomatą i nie bluzgam na wszystkie wartości, które nie są po drodze z moim kodeksem życiowym. Atakuję wartości chrześcijańskie, ponieważ podobnie jak systemy totalitarne, spłaszczają one ego człowieka do minimum. Dlaczego mamy być mierzeni jedną miarą, chociaż każdy z nas jest kompletnie inny? To jest kurwa, smutne, że nie potrafimy otwarcie mówić o sobie, o tym, kim jesteśmy bądź chcemy być. Na szczęście zauważam, że coraz więcej ludzi rozumie i szanuje mój przekaz.
- Jaki więc jest pana światopogląd?
- Mój światopogląd cały czas ewoluuje. Nie potrafię w kilku zdaniach streścić tego, co mi siedzi w głowie.
- Różni publicyści obserwując pana działania, zarzucają panu zbytnie zapatrzenie w system współczesnego satanizmu.
-Wydaje mi się, że te granice są w nas. Sami powinniśmy je sobie wytaczać. Jak piękny byłby świat, gdyby ustalić jedno tylko przykazanie: primo non nocere („po pierwsze nie szkodzić”)!? To, co się dzieje wokół jednostki jest sprawą tylko i wyłącznie jej samej. 
 Każda wolna myśl jest niebezpieczna dla wszystkich tych, którzy boją się o swój mały, skostniały i ograniczony świat.
- Dziennikarze zapraszają pana do programów telewizyjnych, gazet, ale ich zdaniem powinni mieć świadomość pewnego niebezpieczeństwa…
- Mądrość płynie nie z dawania odpowiedzi, lecz zadawania pytań. Zarzucana jest mi inność światopoglądowa, brak sztywnego systemu wartości. Uważam, że wszystko, co jest zaklęte w sztywnym schemacie myślowym nie jest dobre, bo prędzej czy później ulegnie korozji, a następnie zniszczeniu.
- Jak odnosi się pan do tworzonej przez siebie muzyki? Jest to wyraz buntu czy forma samorealizacji?
- U podstaw tej muzyki stoi bunt i przeciwstawianie się porządkowi świata. Sztuka, którą uprawiam jest antymuzyką do momentu, kiedy człowiek ją zgłębi i w pełni zrozumie jej sens. Granie black metal w moim przypadku jest naturalne i zupełnie normalne. Często mam wrażenie, że wyssałem to z mlekiem matki (śmiech). Ludzie dziwią się, w jaki sposób jestem w stanie połapać się w tej lawinie dźwięków, a tymczasem dla mnie jest ona cudownym strumieniem emocji, które przepływają przeze mnie i którym daję się ponieść.
- Czy dzięki temu, że może pan uprawiać swoją muzykę tak jak myśli i czuje, uważa siebie za człowieka szczęśliwego?
- Po części tak, bo osiągam w niej przynajmniej częściowe spełnienie. Ale nie przesadzajmy z tą satysfakcją, artysta musi być cały czas głodny i poszukujący, aby mógł się zmieniać, ewoluować i...TWORZYĆ. Dla mnie istotny jest fakt, że w dziedzinie, w której się poruszam, jestem w stanie robić rzeczy ekscytujące i ryzykowne, niebezpieczne i balansujące na granicy różnych hybryd stylistycznych. Nie odcinam kuponów, nie powielam tej samej formuły, bo wydawałoby się to na dłuższą metę po prostu nudne i mało kreatywne.
-Jest pan nie tylko wokalistą, gitarzystą i liderem Behemotha, ale jednocześnie menedżerem, co rzadko się zdarza. Dlaczego tych spraw nie powierzył pan jakiemuś doświadczonemu specjaliście?
- Mamy profesjonalnego menadżera w Stanach Zjednoczonych. To olbrzymi rynek i nie mieszkając tam, nie mając kontaktów, nie byłbym w stanie tego ogarnąć tak dobrze jak on. Sam zajmuję się działalnością zespołu w Polsce i w Europie. Olbrzymią pomoc dostajemy ze strony agenta koncertowego i naszych wytwórni płytowych: Mystic, Nuclear Blast i Metal Blade. Mamy więc optymalną sytuację. 
- Spada na pana bardzo duża ilość rozlicznych zajęć. Jak pan je godzi ze sobą?
- Sam nie wiem. Jestem uzależniony od chaosu i adrenaliny, lubię to.  Mam jednak wrażenie, że coraz bardziej potrzebuję sytuacji, która da mi więcej komfortu psychicznego. Chciałbym jeszcze pewniej stąpać po ziemi. Teraz, co prawda jestem w momencie, w którym ta ciężka praca daje mi dużo radość. Mamy perspektywy grania, na co najmniej dwa najbliższe lata. Nie ukrywam jednak, że jakaś zmiana struktury organizacyjnej zespołu odświeżyłaby klimat w nim panujący.
- Wiemy o sukcesach na rynku amerykańskim, ale jest jeszcze niemiecki i kilka innych.
- Zawsze byliśmy obecni także na niemieckim rynku black metal, ale mam wrażenie, że od momentu, gdy wydaliśmy nową płytę w nowej wytwórni, Nuclear Blast, pozycja Behemoth w Europie jest mocniejsza niż kiedykolwiek. Nie ma kraju w Europie, w którym byśmy nie grali. Dawno nie graliśmy np. w Turcji, Grecji czy Finlandii, ale już w marcu tam wracamy! W kwietniu zaś mamy zaplanowane trasy po Japonii, Australii oraz dwa koncerty w Indiach. Brzmi ekscytująco! (śmiech).
-Przedstawmy teraz pozostałych członków zespołu.
- Na bębnach gra Inferno, na basie Orion, mamy też sesyjnego gitarzystę Setha, ja zajmuję się pozostałymi gitarami i głosem. Na koncertach towarzyszy nam Arkadiusz Malczewski, który zajmuje się dźwiękiem. Obsługa sceny to duet Adam i Piotr.
- Skąd wziął się pseudonim Nergal?
- Na początku działalności szukaliśmy imion, które odzwierciedlałyby nasze pasje i zainteresowania. Nergal to sumeryjski bóg podziemi.
- Behemoth wcześniej był…Baphometem.
- Baphomet to androgeniczne bóstwo pogańskie przedstawiające pół kobietę, pół kozła. Ponieważ nazwa Baphomet była bardzo wyeksploatowana w uprawianym przez nas gatunku, postanowiłem ją zmienić na Behemotha. Natrafiłem na książkę autorstwa Herve Rousseaus pt. „Bóg Zła” i tam spotkałem się z terminem Behemoth. Momentalnie mnie olśniło (śmiech). Ta nazwa ma w sobie taką pierwotną siłę, emanuje niezwykłą mocą… W Stanach Zjednoczonych dowiedziałem się, że „Behemoth” oznacza w slangu amerykańskim coś o monstrualnych wymiarach, co od razu odniosłem do wielkiego sukcesu, który oczywiście nas czeka (śmiech). 
- Zespół zmieniał swój pierwotny skład. Dlaczego muzycy odchodzili?
- Bo byli ludźmi, a nie maszynami, które da się zaprojektować i skontrolować. Ludzie zmieniają swoje priorytety, zainteresowania i sytuacje życiowe a to determinuje zmiany. Dziś mamy zdecydowanie najmocniejszy line-up i w tym samym składzie nagraliśmy już trzy płyty. Mam nadzieję, że trzy kolejne nagram z tymi samymi ludźmi.
-Podobno nie jest pan łatwy we współpracy?
- Na początku rzeczywiście byłem trudnym gościem, dość popierdolonym i niektórzy nie nadążali za tym, co myślałem (śmiech). Dzisiaj jest chyba nieco lepiej... 

- Muzycy mówią, że muzykę tworzy pan przede wszystkim dla siebie, a dopiero później dla wymagających odbiorców.
- Chcę robić muzykę przede wszystkim dla siebie, chcę być z niej dumny, zadowolony. Chcę, żeby przynosiła mi radość. Pozostali koledzy z zespołu powiedzą to samo, bo my rzeczywiście gramy dla siebie. Gdy osiągamy satysfakcję, wtedy dopiero pragniemy się podzielić tą energią z odbiorcami.
-„Ta muzyka jest czarna jak dupa szatana”.
Czyje to słowa?
- Moje. To był żart sytuacyjny. Ale muzyka rzeczywiście jest czarna, bo jej charakter nie jest radosny, kolorowy. Ta muzyka zmusza do refleksji. Ta często ma mroczną naturę, ale jest też bardzo ludzka.
- Czy grając ulubioną muzykę zaspokoił pan swoje ambicje na dzień dzisiejszy?
- Behemoth to dzieło mojego życia. Zespół zajmuje sto procent mojego czasu, więc nie mam za bardzo wyboru (śmiech).
-Wydaje mi się, że album „Evangelion” na nowo zdefiniował to, kim jest Behemoth jako zespół. Ale aby to nastąpiło zapewne sporo zachodu to pana kosztowało?
- Ten sukces został poprzedzony ciężką i konsekwentną pracą. Nie zawsze było lekko, ale jeśli zapytasz mnie, czy warto było, to oczywiście uważam, że tak, jak najbardziej.
- Sądzi pan, że uda się wam jeszcze bardziej zaznaczyć swoją obecność na światowej scenie muzycznej?
- Józef Piłsudski powiedział kiedyś, że przegrani to tak naprawdę zwycięzcy, którzy osiadają na laurach, a zwyciężeni, których nie da się ujarzmić, są naprawdę wygranymi. Płynie z tego bardzo mądra myśl, że chociaż osiągnęliśmy stosunkowo dużo, to teraz musimy się wykonać gigantyczną pracę, żeby ten sukces umocnić i wzbić się jeszcze wyżej...

- Jakiej muzyki słucha pan prywatnie?
- Wszystkiego. Mój gust nie ma granic...prawie (śmiech). Dzisiaj kupiłem koncert Billego Idola na DVD. To jeden z moich ulubionych artystów. Słucham nie tylko najcięższych gatunków rocka, ale i kawałki popowe. Z tych ostatnich duże wrażenie zrobiły na mnie Lady Gaga i Rihanna. Z jednej strony Willie Nelson a z drugiej Napalm Death (śmiech). Dobra muzyka nie ma dla mnie granic. 
- Co sądzi pan o muzyce najmodniejszej polskiej piosenkarki Dody?
- Dorotka gra pop mocno osadzony w rockowej strukturze. Z płyt nie znam za bardzo, ale w warunkach koncertowych broni się zajebiście. Ludzie chyba nie do końca sobie zdają sprawę z jej potencjału. Doda ma świetny, mocny głos. Nigdy nie byłem fanem takiej muzyki, ale mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że zdecydowanie jestem fanem tej osoby (śmiech).
- Jest pan prywatnie związany z Dodą, dlatego, że jest ona silną osobowością, a z tego, co jak wiem, ceni przede wszystkim silne kobiety?
- Byłem w związkach z dziewczynami, które potrafiły się całkowicie podporządkować. Wielu mężczyzn musi czuć wyzwanie i mieć świadomość, że nad związkiem, nad kobietą trzeba pracować. Coś, co przychodzi łatwo i jest proste do ujarzmienia szybko się nudzi. Ale ja za bardzo tego nie analizuję, bo gdy coś mi gra w sercu, idę za tym i szukam szczęścia.
- Doda powiedziała mi, że lubi silnych facetów, więc może stąd tak dobre wasze porozumienie prywatne?
- Rzeczywiście dobrze się rozumiemy. Najważniejsze jest to, że jesteśmy razem i potrafimy funkcjonować w fajnej symbiozie i robić najróżniejsze rzeczy jednocześnie bawiąc się życiem.
- Niedawno przeczytałem w tabloidzie, że nie będzie ślubu w białej sukni z welonem, bo pan nie znosi instytucji kościelnych.
- Nie mam kontroli nad tym, co piszą o nas w tabloidach, więc nawet tego nie skomentuję.
- Ciekawy jestem, jak będą u was wyglądały Święta Bożego Narodzenia, typowo religijne i jak to bywa u katolików obchodzone z wielką celebrą, także kościelną?
- Krótko mówiąc omijamy całą tą świąteczną szopkę i wyjeżdżamy daleko, żeby odpocząć.
-Granica między tworzeniem kreacji a zachowaniem własnej tożsamości na scenie jest u pana zawsze ciemna. Pan to dostrzega, czy może nie zauważa, bo w obu postaciach jest przede wszystkim sobą?
- Sobą jestem w każdych okolicznościach. Jeżeli jestem na scenie i zakładam maski to też jestem sobą. Owszem, jest to jakaś kreacja, ale jestem w niej szczery i to jest dla mnie najważniejsze.
- Czyli Adamie, są w panu dwie postacie. Która przeważa?
- Każda jest ważna, aby zachować właściwy balans psychiczny (śmiech).
- Prywatnie jest pan zupełnie inną osobą niż na scenie…
- Gdy jestem na zakupach, też jestem inny, w sytuacji intymnej znowu inny, w naszej rozmowie również inny...
- Ile czasu zabiera przeistaczanie się z Adama w Nergala?
- Jak się postaram, to w ciągu 10 minut jestem gotowy wejść na scenę i skopać dupę.
- A z Nergala w Adama Darskiego?
- Jeszcze szybciej.
- W tej rozmowie był pan zarówno jednym jak i drugim?
- Byłem sobą.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
 

Rośnie we mnie energia...
Wracam na scenę
NERGAL 

Rozmowa nr 2 z ADAMEM DARSKIM „NERGALEM”

Wokalista, multiinstrumentalista, producent muzyczny, menadżer własnego zespołu Behemoth, wraca do aktywnej działalności koncertowej i od października rusza w trasę na razie po Polsce. Potem będzie w Rosji, a następnie w Europie i Stanach Zjednoczonych. 13 czerwca odebrał wyróżnienie „Metal As Fuck” w plebiscycie Metal Hammer Gulden Gods. Nagród i wyróżnień posiada całe mnóstwo. W uprawianym gatunku muzycznym postać znana na świecie. Czy po chorobie będzie mógł swobodnie kontynuować tak wspaniale rozpoczętą karierę? Za kilka miesięcy ukaże się książka o nim i zespole.

-Czy kupiłeś nowa płytę Dody?
-Tak. Trzy dni temu.
- Wszystkie siedem sztuk, bo przecież ma 7 okładek?
-Kupiłem wszystkie. Wspieram Dorotę w tym, co robi, bardzo wierzyłem w ten materiał i na prawdę mi się podoba. Oprawa graficzna płyty to inna historia. Pokaż mi inną, wydaną w Polsce płytę, która tak wygląda. Nie ma tutaj żadnych tabu, jest przekraczanie granic, czasem w świetnym stylu, czasem na granicy dobrego smaku…, ale o to chodzi w sztuce. Nawet tej popularnej. Nie lubię rzeczy populistycznych, takich, które wszystkim się podobają, bo wtedy ja wątpię w taką sztukę. Lubię, gdy sztuka prowokuje, do myślenia…, kiedy nie przechodzę obok niej obojętnie. Chce ją analizować, przeżywać.
-Ale płyta Dody to tylko komercyjny produkt, zbierający nie najlepsze recenzje.
-Ja mam inną, zgoła odmienną. Świetny komercyjny produkt, tak, ale zawierający elementy sztuki, odważny, na pewno wystający na tle całej krajowej miernoty.
- Jedna z okładek jest dość śmiała, czy aby nie za bardzo?
- Wszystko jest kwestią wrażliwości. Artysta nie może brać odpowiedzialności za to, że komuś może nie podobać się kobieta z penisem…, artysta istnieje po to, żeby malować swój świat, manifestować się w swoim wyjątkowym stylu, ponad podziałami, ponad tabu, ponad moralnością.
- Kiedyś nie było problemu, gdy artystka pokazywała się na zdjęciu z penisem, a teraz jest. O czym to świadczy?
-Jesteśmy świadkami bardzo dynamicznych zmian kulturowych. Dewaluacja wartości następuje w tempie ekspresowym. 25 lat temu, nie było problemem nagość dzieci w „Akademii Pana Kleksa”, na której nota bene się wychowałem. Dziś szukają już na to paragrafu. Przecież to chore…, ale czego się spodziewać po społeczeństwie, które w wyborach wybiera PIS. Pałam szczerą niechęcią do tej partii i wartości przez nią propagowanych.
- Czujesz kaganiec nakładany na twoją wolność wypowiedzi artystycznej?
- Trochę tak, ale w gruncie rzeczy nie przeszkadza mi to. Czuję opór, czuję, że ktoś próbuje ukrócić moją działalność…, na to z kolei zgodzić się nie mogę i nie pozwolę. Z tej rebelii płynie silna energia, czysta moc, która obracam w kreatywność. Powiedziałem to już kilka razy, ale zgaduję, że gdybym się urodził np. w Szwecji, prawdopodobnie zajmowałbym się muzyką łatwa i przyjemną, albo pracował w Ikei…nie wiem. Ale okoliczności, w jakich żyjemy, silnie determinują naszą rzeczywistość, nasz świat, to, kim jesteśmy. 

- A muzycznie, jak postrzegasz ten krążek?
- Podoba mi się, ale dlaczego w kółko gadamy o tej płycie? Zawodowo zajmuję się muzyką ekstremalną,…to jest moja miłość życia, wiec może pogadajmy o nowym albumie Morbid Angel, hm?
-Wróćmy do Dody. Bardzo się zmienił jej wokal, jest prawie tak mocny i drapieżny jak u ciebie.
- Nie, proponuję nie wracać do Dody, nie wydaje mi się to uczciwe i fair, żebyśmy publicznie analizowali ją i jej twórczość. Wszystko na ten temat.
-Sądzisz, że miałeś pewien wpływ na tę płytę?
- Nie przypisywałbym sobie zbyt wiele… nie sadzę, że miałem jakiś duży wpływ na jej twórczość.
-Ale piszą, że jednak trochę miałeś.
-Kawa, którą dzisiaj wypiłem też miała wpływ na mój nastrój i na to, że dzisiaj jestem w dobrym humorze. Pięknym jest, jeżeli w związku pary artystów jedno drugie może inspirować. Jeżeli rzeczywiście miałem jakiś wpływ na jej muzykę, na nowy sposób śpiewania, to się cieszę.
-Dorota też miała wpływ na ciebie?
-Jak powiedziałem wcześniej, nawet kawa, którą dziś rano piłem miała na mnie wpływ. Wiec odpowiedz brzmi, tak, miała.
-Recenzent płytowy Angory pisze, że po trzecim numerze był zmęczony jazgotliwymi dźwiękami, jakie wydawała z siebie artystka. Pyta też - dlaczego jest tak wykrzyczana, jakby na siłę chciała udowodnić, że jest pierwszą damą polskiej sceny muzycznej. Za mało melodii, za dużo bałaganu muzycznego.
-Tyle opinii ile dziur w dupie…, co mnie to obchodzi?
- Czy prawdą jest, że wracając po przerwie do muzyki, będziesz śpiewał country?
- Tabloidowa rzeczywistość dość poważnie zdominowała nasze życie i to do tego stopnia, że ludzie wierzą w te nieprawdziwe opowieści. Nie wiedzą, że tylko 80-90 procent tego, co jest pisane to są bzdury i głupoty. Nie mogę brać odpowiedzialności za to, co o mnie piszą, ani za tych, którzy w to wierzą. Mogę tylko wyrazić swoje ubolewanie, że coraz mniej liczy się dobre dziennikarstwo i rzetelny wywiad. Ludzie podniecają się kretyńskimi newsami rzucanymi głodnym sensacji, który to wpierdalają bez krytycznego podejścia i dystansu. Co za upadek…

- Co robili twoi koledzy z grupy Behemoth, gdy zmagałeś się z chorobą?
- Są to pracowicie ludzie, fajni goście, którzy kochają muzykę i jej też się całkowicie poświęcili. Nie przerwali muzykowania i grali ze swoimi zespołami. Każdy z nich ma swój zespół, z którym nagrał i wydał płytę.. Basista Orion, gra w zespole Vesania, zagrał z nimi trasę, pracuje w studiu jako inżynier dźwięku. Inferno nagrał dwie płyty z dwoma zespołami. Świetne materiały, tak na marginesie. Gitarzysta sesyjny Seth też nie próżnował, nagrał płytę i zagrał trasę koncertową. Nie siedzieli, nie czekali z założonymi rękoma, pracowali. Byli cały czas bardzo kreatywni. Mieli swoistego „driva” artystycznego. Mam nadzieję, że przerwa w naszej działalności odbije się pozytywnie. Wszyscy odpoczęliśmy, nabraliśmy dystansu. Jednocześnie jesteśmy bardzo głodni sceny i grania.
- Mieliście światowe plany koncertowe. Czy nadal są aktualne?
-Musiały być odłożone w czasie, ale zrealizujemy je w najbliższej przyszłości. W październiku ruszamy z koncertami, na razie w Polsce. Potem planujemy małą trasę po Rosji. Będzie to nasza czwarta wizyta w tym kraju. Tam są fanatycy naszej muzyki, a ponadto uwielbiam Rosję, piękny kraj i piękne kobiety. Nie wiadomo, z jakich powodów znienawidzony przez Polaków. A przecież tam mieszkają wspaniali ludzie i nie mogę się doczekać spotkania z nimi. Mamy już zaplanowaną trasę na przyszły rok po Europie, Stanach Zjednoczonych. Planujemy Australię i Japonię. Będziemy bardzo aktywni, dlatego do tego czasu musimy się odbudować na nowo. Na razie się obwąchujemy, ale za chwilę zaczniemy podchodzić do nowych pomysłów, które powoli kiełkują w mojej głowie.
-Widzę, że czujesz się na siłach śpiewać i grać.
-Dzisiaj nie, ale w tym kierunku to wszystko zmierza. Wczoraj byłem w studiu i nagrywałem gościnnie wokale dla czeskiej legendy muzyki ekstremalnej Root. Jak widzisz powoli się wdrażam i bardzo dużo pracuję fizycznie. Codziennie odbywam treningi. Ćwiczenia siłowe, areobowe. Trzy minuty spacer, trzy minuty bieg pod okiem trenera. Zakładając, że dwa miesiące temu nie przebiegłbym 20 metrów, a dzisiaj taki trening trwa godzinę. Zobrazować to bardziej?
-Tak.
-Zawsze byłem fanem filmów z Rocky, gdzie bokser dostaje po dupie, a potem się podnosi i ostatecznie odnosi zwycięstwo. Krwawy sport, którego idea bardzo mi się podoba. Podobały mi się te schody, ta droga do odbudowy i wejścia z powrotem na szczyt.
- A na twoim przykładzie?
- Miesiąc temu jak się próbowałem podciągnąć, to tylko centymetr wytrzymałem, bo miałem tak słabe ręce. Trzy dni temu zrobiłem dwa podciągnięcia, a potem trzy i pół. Są to małe kroczki, ale szalenie budujące i tutaj rodzi się siła. Rośnie samo ocena i jeżeli w październiku mam stanąć na scenie, muszę się czuć jak młody bóg i do tego wszystko zmierza. W czerwcu zacząłem próby z zespołem, za chwilę rozpoczynam ćwiczenia emisji głosu, praca nad przeponą, wszystko pod okiem trenera. Wracam na scenę i muszę być w jak najlepszej kondycji i grać przez najbliższa dekadę przynajmniej.
- W ilu procentach odzyskałeś siły?
- Będzie to można zweryfikować po najbliższych koncertach, ale czuję, że moja siła rośnie z tygodnia na tydzień. Czuję się coraz mocniejszy. Na mojej twarzy ciągle jest widoczny uśmiech. Ktoś mnie zapytał, czy jestem zakochany. A tymczasem ja nie jestem, tylko czuję się jakbym był na haju, a nie używam narkotyków. Albo inaczej… może jestem zakochany…w życiu. Znowu (śmiech).
-Ale jeszcze tak niedawno kochałeś Dodę.
- Cóż to za pytanie?
- Sporo zawdzięczasz Dodzie, choćby prowadzona przez nią akcja zbierania szpiku dla ciebie, niezbędnego do przeszczepu.
-O tak i jestem jej za to wdzięczny.
-Czy to prawda, że bardzo lekko traktowałeś swoje zdrowie?
-Nie prawda. Bardzo dbałem o siebie i tak było zawsze. Miałem swoje priorytety i jeżeli byłem na trasie i miałem ropną anginę albo 39 stopni gorączki, to wciąż wchodziłem na scenę. Nigdy nie odwoływałem koncertów. Dzisiaj wiem, że ważniejsze od koncertu jest nasze zdrowie.
-Teraz odwołałbyś koncert?
- Tak, jeśli chodziłoby o moje zdrowie, albo kolegi z zespołu.
-O, czym pisali do ciebie ludzie, gdy leżałeś w szpitalu?
-Najróżniejsze rzeczy. Dziennie otrzymywałem dziesiątki maili. Czułem, że muzyczny świat był ze mną i to było wspaniale. Czułem wsparcie. Ale żeby nie było zbyt pięknie, było również wiele zawiści. i złej energii.
- Do ciebie płynęła pozytywna energia ze wszystkich stron, a tymczasem wokół sami chorzy, umierający…
- Widziałem w szpitalu dużo śmierci. Dzisiaj rano byłem na badaniach kontrolnych i znów widziałem ludzi, którzy cierpią. Rozumiem ich, bo wiem, przez co przechodzą. W miejscu, w którym leżałem, widziałem na moim miejscu faceta, który urodził się tego samego roku i tego samego dnia, co ja. Teraz przechodzi przez to samo, dostał nowy szpik, ale nie wszedłem do niego. Podszedłem do szyby i krzyknąłem –jak się czujesz? Powiedziałem, żeby trzymał fason, bo wszystko będzie dobrze i głowa do góry. Uśmiechnął się. 

-Od razu zdecydowałeś się na przeszczep?
- Na początku nie było pewne, czy w ogóle będę go potrzebował. Byłem leczony chemią i wszystko wskazywało na to, że nie będę go potrzebował. Ale potem okazało się, że będzie najlepszą opcją. Nie chciałem żyć na zasadzie tykającej bomby i zdecydowałem się na przeszczep.
-Poznałeś dawcę szpiku?
-Nie, bo procedury są bardzo surowe i przez dwa lata nie można.
- Dostałeś w pakiecie cały system innmulogiczny. Czyli swojego już nie masz?
- Nie mam. Został kompletnie zniszczony przez chemię. Trafiłem na chłopa jak dąb, który ma bardzo odporne zdrowie i będę miał zdrowie lepsze, niż kiedykolwiek. Zobaczysz.
- Zapewne przewartościowałeś swoje życie?
-To naturalne, ale drastycznie, fundamentalnie nie. Wszystko się zgadza i jest podobne do tego, co było. Tylko teraz nie chcę na nic tracić czasu. Wcześniej bujałem się z różnymi tematami, nie byłem tak zdecydowany i asertywny jak dziś. Teraz jeśli mam na coś ochotę, to natychmiast to robię. Od kilku lat częściej oglądam się za motocyklami niż za kobietami i był to jakiś znak dla mnie. Gdy zrobiło się ciepło, wsiadłem na motocykl i zacząłem jeździć. Po prostu.
- Dostałeś nową energię…
- Każdy mały sukces podnosi moją wartość i od razu lepiej się czuję, to z kolei wpływa na energię, która rośnie we mnie. Korzystam z każdego dnia i staram się, żeby był pełny.
-Kiedy po raz pierwszy w chorobie wziąłeś do ręki gitarę?
-Już w szpitalu. Ale nie miałem ochoty grać. Fakt, że przez długie miesiące nie miałem jej w ręce, spowodował pewne wyzerowanie.

-Skomponowałeś coś nowego?
-Nie. Na razie gram na gitarze różne standardy klasyczne, jazzowe, bluesowe, i wdrażam się do tego. Rozciągam palce. Nie zacząłem jeszcze grać właściwej muzyki. Ale nie chcę się śpieszyć. Na wszystko przyjdzie czas. Na komponowanie też. Za to napisałem. Dużo tekstów.
- Wracasz oczywiście z tą samą muzyką?
- Oczywiście, ale na koncertach zagramy kawałki, których nigdy nie graliśmy, albo 10 lat temu. Będzie to nowy, bardziej dojrzały Behemoth.
- Ty chyba jesteś facetem z ADHD.
-Zawsze byłem hiper aktywny, bardzo dynamiczny. Zawsze muszę coś robić, chociaż podobno jest we mnie także większy spokój.
-Gdy leżałeś w szpitalu, mówiono, że na pewno się po wyjściu nawrócisz.
- Nie ma to pokrycia w rzeczywistości. Cały czas jestem apostatą. Nie zamierzam się przypodobać się tzw. większości. Jestem sobą. A ja pogardę dla religii i wszelakich sił zwierzchnich wyssałem z mlekiem matki. 

- Zakończyłeś związek, czy twoja decyzja miała jakieś powiązanie z chorobą?
-Nie miała. To nasze prywatne sprawy i niech tak zostanie.
-Co właściwie było powodem zerwania?
- Jak powiedziałem wyżej…, jest to tylko i wyłącznie nasza sprawa.
- Nadal wiesz gdzie jesteś, kim jesteś i dokąd zmierzasz?
-Bardziej niż kiedykolwiek. Teraz mocno stąpam po ziemi. Mam bardzo świadomy moment życia i rezonuję na wszystkie dziedziny, którymi się zajmuję. Fajne uczucie. Świadomość życia, funkcjonowania jest większa niż kiedykolwiek.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
 
                            MAŁGORZATA OSTROWSKA
Kobieta zmienną jest, poczułam potrzebę zmiany. Nakładam sukienki, pończochy, szpilki…
Czekam na impuls

Rozmowa z MAŁGORZATĄ OSTROWSKĄ, wokalistką rockową

Gwiazda muzyki rockowej lat 80, ma się świetnie i intryguje kolejne młode pokolenia. Apogeum jej popularności to okres współpracy z zespołem Lombard, z którym nagrała 10 płyt i dała 1300 koncertów w Polsce i zagranicą, m.in. w USA, RFN, Iraku, Włoszech. Ma trzy złote płyty i materiał na dwie kolejne. Jej nowa piosenka „Szpilki”, której erotyczny tekst wywołał konsternację, ma na YouTube ponad 88 tysięcy wejść.

-Powiedziała pani niedawno, że nie odpuszcza, bo taka jest etyka zawodowa. A jednak trochę pani pauzuje i pozwala, by wokół niej zapanowała cisza?
- To naturalna kolej rzeczy, bo wszystko toczy się sinusoidą. Teraz jest trochę ciszej, żeby wytworzył się pewien głód na artystę. Wynika to też trochę z faktu, że nie mam nowej płyty. Nie znaczy to jednak, że nic nie robię. Wbrew pozorom, regularnie koncertuję, co zresztą lubię najbardziej. Przygotowuję materiał na płytę, który właściwie już od dawna jest gotowy, tylko jeszcze nie mogę go wydać. Czekam na impuls, rewolucję, jakąś zmianę, która sprawi, że będę się mogła pod nim spokojnie podpisać.
- Teraz już wiem, dlaczego robi pani tak długie przerwy w wydawaniu płyt.
- Aż takie długie to one nie są! Kiedyś były nawet bardzo krótkie, bo roczne. Przy intensywnym koncertowaniu, była to katorżnicza praca! Teraz podchodzę do tematu w sposób bardziej wyrafinowany.
- Od podpisania pierwszego solowego kontraktu w 1997 roku, musiały upłynąć dwa lata do płyty „Alchemia”!
- I to jest bardzo długo?
- Zdecydowanie tak, przecież fani chcą mieć od Ostrowskiej, co roku coś nowego.
- Ha, ha, ha… Nie ma takiej możliwości w obecnych czasach. Musi  powstać materiał, co do którego będę pewna, że fani będą chcieli go słuchać i że mam im coś nowego do powiedzenia.
- Jest pani bardzo krytyczna wobec samej siebie. Zdarzyło się, że materiał nagrany na płytę, wędrował do kosza?
- Rzeczywiście, raz tak było. Nie wykluczam, że taka sytuacja może się powtórzyć. Ale tamtej decyzji wcale nie żałuję, bo powstała absolutnie spójna i dobra płyta „Słowa”. Teraz mam materiał na co najmniej dwie kolejne płyty. To właśnie z niego pochodzi piosenka „Szpilki|”, która obecna jest na antenach radiowych. Ona również musiała odczekać na swój czas. Została totalnie przearanżowana i jestem przekonana, że była to właściwa decyzja.
- W przypadku poprzedniego materiału podjęła pani decyzję bez żalu, a przecież muzycy się napracowali i pani włożyła w nagranie całą siebie?
-Z ogromnym żalem o tym zadecydowałam, ale czasami trzeba tak postąpić, chociaż boli.
- Ciekawy jestem, jak zmieniała się pani wewnętrznie, wokalnie, muzycznie, między kolejnymi płytami?
- Myślę, że bardzo. Nie mam tendencji do tego, by usiąść w fotelu i zastanawiać się, jaką drogę przeszłam- od tego są dziennikarze muzyczni. Ale moja metamorfoza jest ogromna i wielokrotna, co oznacza, że rozwijałam się i nie stałam w miejscu. Najistotniejsze, by nie zakładać sobie kierunku rozwoju. Muzyka jest zjawiskiem otwartym i trzeba czerpać z niej maksymalnie. Jedynym kryterium jest własne wnętrze, szczerość i świadomość, że to co pokazuję światu jest z tym w zgodzie.
- Przy kolejnych metamorfozach śpiewała pani o innych sprawach i problemach, co innego panią interesowało?
- Trochę tak. Teraz wykrystalizowałam się jako kobieta, w związku z tym moje teksty są bardziej kobiece. Nie wstydzę się śpiewać o miłości. Przez wiele lat uważałam, że jest to mało ważny temat, wyczerpany i nie należy po niego sięgać, bo wszystko na ten temat zostało powiedziane. Teraz(…) tak nie myślę, doszłam do wniosku, że być może jest to najważniejsza rzecz w życiu. Miłość ma bardzo wiele odcieni i nie mówię tylko o miłości między kobietą a mężczyzną, ale o miłości do przyjaciela, do dziecka, do świata. To uczucie jest najistotniejsze. Bez miłości nie da się żyć.
- Czy oznaczało to zmiany wizerunku?
- Nie zawsze, bo do zmiany wizerunku trzeba dojrzeć. Są styliści, którzy podpowiadają artystom, szczególnie tym o nie do końca ukształtowanej albo niezdecydowanej osobowości. Wytyczają im drogi. Ja jestem dość trudnym osobnikiem do tak dalekiej ingerencji. Jeśli zmieniam się wizerunkowo, to wszystko musi się zgadzać z moim dojrzewaniem i zmianami wewnątrz. Teraz na przykład znowu mam krótkie włosy.
- Wymyśliła je pani sama?
- Z reguły wszystko wymyślam sama. Tylko raz na dłużej współpracowałam ze stylistką, ale była to trochę przyjacielska nie tylko stricte zawodowa współpraca. Polegała na wzajemnych konsultacjach.
- Ile razy zmieniała pani fryzury i kolory włosów?
- Zastanawiam się, jak policzyć ten okres, kiedy miałam na głowie wszystkie odcienie tęczy? We wczesnej młodości próbowałam zmienić kolor na ciemny, ale nie był to dobry pomysł, źle się w nim czułam. Wróciłam do blondu, bo z natury i wyboru jestem blondynką. Blond traktowałam jako bazę dla innych kolorów, miałam włosy zielone, niebieskie, rude… Przez dziesięć lat nosiłam bardzko długie włosy. Przekonałam się, że odbiorca zauważa szybciej zmiany wizualne niż muzyczne artysty.
-Który z pani wizerunków był najbardziej komentowany?
- Chyba ten z tęczą włosów na głowie. Komentowane też były moje makijaże na ćwierć twarzy. Żeby je pociągnąć dalej na skroń, nad ucho, wygalałam sobie jedną stronę głowy. No i te moje czarne skóry, leginsy. Wtedy to nie był powszechny wizerunek.
- Co spowodowało, że zdecydowała się pani wrócić do pierwszego wizerunku?
- Kobieta zmienną jest, poczułam potrzebę zmiany. Nie znaczy to, że wróciłam do pierwotnego wizerunku, ten obecny jest bardziej wysublimowany. Noszę sukienki, pończochy, szpilki…
- Czyli, lubi pani zmiany?
- Uwielbiam! Przyzna pan, panie Bohdanie, że jest to bardzo kobiece?
- Bardzo. W każdy nowy image wkalkulowana jest prowokacja?
- Tylko parę razy w życiu miałam ochotę prowokować. Nie jestem zbyt odważna w prowokującym obcowaniu ze światem.  
-Ile razy jako wokalistka poddała się pani metamorfozie?
- Wielokrotnie, nie potrafię tego podliczyć. Zdecydowanie wolę różnorodność niż zamknięcie się w jednej szufladzie. Miałam przygodę z jazzem, mezalians z popem, romans z punkiem. Niedawno śpiewałam w Krakowie piosenki zmarłego Wojtka Belona. Wie pan, dlaczego nie robię bilansu?
-?
- Staram się tego unikać, bo wydaje mi się, że jak siądę, podliczę i skompletuję archiwum, to zamknie mi się jakiś rozdział w moim życiu, a wcale tego nie chcę.
- Niełatwo jest wciąż być na topie. Przekonała się pani o tym?
- Oczywiście. Nie każdy mój pomysł jest akceptowany i chętnie przyjmowany przez media. Bardzo często muszę przekonywać do niego odbiorców. Tak jest z piosenką „Szpilki”, która była kiedyś już  testowana. W jednej ze stacji radiowych powiedziano, że nie powinnam już(…) śpiewać takich tekstów. Nie zgadzam się z tym, w końcu sama je piszę. A poza tym nie wydaje mi się, żeby ten tekst był w szczególny sposób erotyczny.
-O czym opowiada?
- O kobiecości. Jeden z moich przyjaciół napisał tak:” To rockowy erotyk z przymrużeniem oka dla kobiet, które uwielbiają korzystać z życia i dla facetów, którzy je za to kochają.” I to jest bardzo piękne podsumowanie treści tego tekstu.
- Podobno rozgłośnie katolickie odmówiły grania „Szpilek”?
- Rozumiem. Nie nalegam. Ale podobna reakcja komercyjnego radia jest dla mnie bardzo dziwna. Ponad miesiąc temu, piosenka została przesłana na YouTube i ma już ponad 88 tysięcy odtworzeń. To znaczy, że jest słuchana. Tekst przemawia do ludzi, komentarze są bardzo sympatyczne.
-Konkurencja między wykonawcami rozgrywa się na poziomie muzyki, czy marketingu?
- Niestety, marketingu. Takie mamy czasy. Nie podoba mi się to, bo bywają świetnie wypromowani artyści, którzy wnoszą niewiele wartości muzycznych, nie zawsze dobrze śpiewają, ale świetnie podparci marketingowo, znakomicie funkcjonują. Nie znaczy to, że nie ma dobrych wykonawców dobrze promowanych, ale jest całe mnóstwo złych artystów, o których wszystko wiemy, tylko nie kojarzymy ich dokonań.
-Są za to produktami, które się nieźle sprzedają.
- I to już jest mniej fajne. Marketing jest teraz najistotniejszy i promuje się piosenkarza na podstawie wizerunku.
-Zawsze tak było?
-Nie, to zjawisko przyszło do nas z Ameryki, z Zachodu.
- Jak je odnieść do Lady Gaga, najmodniejszej piosenkarki świata?
- Najpierw dotarła do mnie towarzysząca Lady Gaga atmosfera skandalu i jeden z jej słabszych utworów. Przez bardzo długi czas miałam na jej temat bardzo złe zdanie. Pomimo pewnej niechęci dotarłam ostatnio do jej nagrań i okazało się, że posiada kawał bardzo dobrego głosu i świetny warsztat muzyczny. Nie jest to jednak muzyka, którą lubię i której chciałabym słuchać.
- Jakiej muzyki i wykonawców słucha pani najchętniej?
-Podziwiam Madonnę, która chociaż ma słaby głos, to świetny warsztat muzyczny, doskonałą koncepcję na siebie i ogromną pracowitość, co bardzo cenię. Wolę jednak śpiewających mężczyzn, bo generalnie lubię męskie głosy. Z klasyków porusza mnie Ray Charles, Sting, ich głosy i wrażliwość wywołują we mnie wzruszenie. Kocham zespół Muse i ich wokalistę Matthews Bellamy`ego-  uwielbiam histerię, którą ma w głosie. Jestem fanką Jefa Buckley`a, lubię Coldplay, Placebo, Garbage, System of a Down i Georga Michaela z płyty „Older”……duża rozmaitośc.:-)
- Jak bardzo zmienił się nasz show-biznes od czasu, gdy pani debiutowała?
- Bardzo. Na dobre i na złe. Show-biznes stał się bardziej profesjonalny. On teraz u nas istnieje. Dawniej była to zabawa, przygoda, dzisiaj to już jest przemysł.

- Był czas, że nie chciała pani w nim uczestniczyć.
- Nadal zdarza się, że mam tego wszystkiego szczerze dosyć. Odbiorcom pokazuje się piękny świat sukcesu, a tak naprawdę jest to bardzo trudny zawód, który wiąże się i z sukcesami i z klęskami, na zmianę.
-Jakie były te słabsze momenty?
- Był taki okres, gdy nie miałam czasu na zajmowanie się własnym dzieckiem. Wchodziłam na scenę i nie bardzo wiedziałam, po co. Miałam kryzys artystyczny. Dzisiaj jestem bogatsza o wiele doświadczeń i wiem, że i tak powrócę na scenę, bo tam jest moje miejsce.
-Wraca pani do rocka?
-Nigdy nie odeszłam od rocka. Moje koncerty są rockowe, bardzo mocne. Wykonuję mnóstwo nowych piosenek, z których te łagodniejsze w radiu, na koncertach są dużo ostrzejsze. Towarzyszy mi pięcioosobowy zespół. Od dwóch lat gra ze mną mój były gitarzysta z Lombardu Piotr Zander.
- Muzyka rockowa nie jest modna w Polce.
-Trudno, ale ja wciąż kocham rocka, z niego wyrosłam.
- Obserwuje pani to, co dzieje się na naszym rynku?
- Jest na nim mnóstwo młodych ludzi, próbujących odnaleźć się w różnych gatunkach. Rynek zdominowany jest przez dobrze wypromowane produkty muzyczne i trudno jest przebić się młodzieży bez nazwisk.
- Co odpowiada pani, pytana, czy łatwiej było kiedyś, czy teraz?
- Mówię, że nie jest prawdą, że kiedyś było łatwiej. Pamiętamy głównie tych, którym się powiodło i dotrwali do dzisiejszych czasów. Odpadło bardzo wielu wykonawców. Czas wszystko i wszystkich weryfikuje.
-Przekroczyła pani wszystkie granice w swoim zawodzie?
-Mam nadzieję, że nie, że jeszcze wiele jest przede mną.
-Ma pani w sobie potrzebę pójścia dalej i dalej?
- Mam i być może dorastam do jakiejś kolejnej mądrej zmiany.
- Akumulatory ładuje pani w domu pod Poznaniem?
- Wyłącznie. Mieszkam w spokojnej, wygodnej do życia miejscowości, dwanaście kilometrów od Poznania, na skraju Wielkopolskiego Parku Narodowego.
- A może od początku powinna pani być w centrum show-biznesu w Warszawie?
- Na pewno byłoby mi łatwiej, ale nie chcę tam być i nie będę.
- Jakie jest pani ulubione miejsce w domu?
- Moja pracownia w starej stolarni. Urządziłam to miejsce tak, że jest mi tam fajnie.
 -W rubryce „szczęście” ma pani superatę?
- Ogromną. Jestem zadowolona z życia, pomimo, że czasami wybieram sytuacje mniej komfortowe, to uważam się za osobę
nieprzyzwoicie szczęśliwą.
 Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI


Nieustanne podążanie za niemożliwym
PAWEŁ SOKAL

Rozmowa z PAWŁEM SOKALEM, liderem, kompozytorem, gitarzystą BLUE CAFE
-Co starasz się uzewnętrzniać poprzez muzykę, którą tworzysz?
- Tęsknoty i nieustanne podążanie za niemożliwym.
-Czym bywasz zainspirowany?
-Właśnie tym oraz wewnętrzną nostalgią, Dominiką Gawędą, która jest aniołem wokalnym. Jest ponadto dla kompozytora dużym wyzwaniem, ponieważ jej możliwości wokalne; od jazzowych ballad, przez pop, są ogromne. Niejeden kompozytor byłby szczęśliwy, gdyby miał taką wokalistkę. Jej młodość, subtelność, charyzma i to, co zrobiła teraz w studio są bardzo urzekające.
- Dominika powiedziała, że wasza płyta „DADA” rodziła się mękach twórczych i były zmiany do samego końca jej finalizacji.
- Był to trudny czas. Minęły trzy lata od pracy nad poprzednią płytą. W tym czasie odszedł bardzo bliski mi człowiek, mój tato. Pamiętam, jak zamykałem, mu oczy, a zaledwie dwie godziny potem jechałem na koncert. Nie przypuszczałem, że po traumie, jaka wtedy powstaje, nie można komponować, że musi upłynąć trochę czasu. Taka ablucja psychiczna. Kiedy już mogłem, skomponowałem 40 utworów, z których wybraliśmy dwadzieścia. Kamila Sowińska, nasz menadżer zauważyła, że, mimo, iż mamy wchodzić do studia, ja jestem ciągle niezdecydowany. Tymczasem ja czułem, że to nie jest jeszcze to, co chciałem stworzyć. Świat muzycznie odszedł do przodu, Lady Gaga, Ryanna, Beyonce i wielu innych wykonawców, odkryli nowe wyspy muzyczne, nowe dźwięki, nowe zapachy. Pomyślałem, że też wyskoczę na taką wyspę i… 20 utworów trafiło do szuflady, a ja w ciągu dwóch miesięcy musiałem stworzyć nowe i dzisiaj wiem, że o to jest to. Jestem szczęśliwy.
-Najpierw powstaje muzyka, czy teksty, do których ją piszesz?
-Muzyka. Stopień trudności pisania tekstów do mojej muzyki jest trochę dziwny, bo pisząc utwór, śpiewam go sobie asemantycznie. Autor tekstów musi dobrać taki tekst, który będzie miał przesłanie, logikę, ale jednocześnie będzie melodyjnymi sylabami. Dominika Gawęda i Anna Saraniecka świetnie sobie z tym poradziły.
-Nie podejrzewałem ciebie o taki południowy temperament, który wyziera ze wszystkich piosenek na CD „Dada”.
-Kuba jawi się nam trochę inaczej niż jest tam naprawdę. Nie jest prawdą, że Kubańczycy są szczęśliwi, oni uciekają w muzykę, a przy tym są cholernie prawdziwi. I tak było z piosenką „Buena”. Napisałem zwrotki, wstępy i kilka refrenów, ale jeden z motywów mówił do mnie: „ja cały czas chcę być w tym utworze”. OK.-odpowiedziałem. Musieliśmy tylko zdobyć zgodę światowego ppusingu, aby ten motyw wykorzystać. Zwróciłem się w tej sprawie do spadkobierców. Spodobał się. Zaakceptowali. Do nagrania zaprosiliśmy muzyków z Kuby: Reinaldo Ceballo, Renella Valdes Cepero i rapera Drao Dee. Oni dodali tęsknoty i prawdziwości. 

-Płyta jest niemal rewolucyjna. Jaką cenę zapłaciłeś przeistaczając siebie, wokalistkę i 8 osoby zespół w zupełnie innych ludzi?
- Zawsze płaci się jakąś cenę, najczęściej własną. Gratyfikacja jest bardzo duża, bo podchodzą ludzie i mówią, że bardzo podoba się nowa płyta Blue Cafe. Te pół roku w studio, to dzień, w dzień dotykanie szaleństwa. W piwnicy (tam jest studio) człowiek trochę dziczeje. Trudno przejść do rzeczywistości z magii dźwięków.
- Bliższy jest tobie wokal Dominiki Gawędy czy Tatiany Okupnik?
- Dominiki, bo jej dojrzały wokal daje możliwość zastosowania większego spektrum muzycznego.
- Tatiana nagrywa nową płytę w Wielkiej Brytanii. Sądzisz, że wasza nowa płyta mogłaby też tam zaistnieć?
- Szanuję tych, którzy próbują na Zachodzie zrobić karierę. Jest to bardzo trudne. Kilku osobom udało się tam zaistnieć.
-Powiedziałeś w styczniowym wywiadzie, że żaden artysta nie osiągnął celu, nie przechodząc przez piekło”. Co miałeś na myśli?
-Nadeszły czasy, w których nie szanuje się artystów. Ktoś, kto nie zrobił niczego, nagle staje się sacrum. Warto zainwestować w polskich artystów z dokonaniami, ponieważ niektórzy są na rynku od 35 lat, a to udaje się tylko nielicznym. Dla nich jestem pełen podziwu.
- Droga przez piekło nadal tobie towarzyszy?
-To piekło jest tęsknotą za niemożliwym, to nieustanna walka z wiatrakami, wspinanie się na górę, na którą łatwiej jest wejść niż utrzymać się na szczycie. Świat pędzi do przodu. Artyści również z poprzeczką ciągle wyżej i wyżej ustawioną.
-Co jest celem w tej walce
-Dążenie do doskonałości i tego, żeby nie być samotnym we wszech świecie. Trzeba coś po sobie pozostawić.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
                                                          
                                                       TATIANA OKUPNIK
                             Postawiłam wszystko na jedną kartę...
                                            Konsekwencja i upór
       Rozmowa z TATIANĄ OKUPNIK, wokalistką z Londynu

Z wykształcenia jest magistrem filologii romańskiej, pochodzi z Łodzi, gdzie wypatrzona przez Pawła Ruraka-Sokala została pasowana na frontmenką zespołu BLUE CAFE, który zdobył ogólnopolską popularność, a ona stała się jedną z najpopularniejszych wokalistek. W 2005 roku rozstała się z zespołem i na blisko rok zniknęła, aby powrócić płytą „On my own” nagraną w Stanach Zjednoczonych. Teraz mieszka w Londynie, gdzie nagrała świetną, wysmakowaną muzycznie płytę „Spider Web”, która spotkała się tam z dużym zainteresowaniem. Sony Music Poland wydala jej polską wersję, stąd obecność wokalistki w Polsce.


-Sądzi pani, że pokazała się w polskich mediach w odpowiednim momencie?
-Moja dotychczasowa droga, która doprowadziła mnie z powrotem na polski rynek przez Wielką Brytanię jest właściwa. Widzę to po pierwszych publikacjach na mój temat i po obecności piosenki „Spider Web” w polskich stacjach radiowych. Ta piosenka miała otworzyć przede mną drzwi brytyjskich mediów i rzeczywiście spełnia tam swoją rolę. Przedtem nie zdarzyło się, żeby debiutantka, popowa wokalistka została zaprezentowana już przy pierwszym singlu.
-Pierwszego singla nagrywała pani z myślą o Wielkiej Brytanii?
-Tak, bo w Polsce nie były promowane piosenki z mojej poprzedniej płyty „On my own” nagranej w Ameryce. Był to album inny od wydawanych w Polsce, czarny, nowojorski. Gdy nagrałam utwór "Valentine" z Wyclef'em Jean'em, reakcje polskich stacji radiowych były podobne. Zagrała go może jedna stacja radiowa i wtedy stwierdziłam, że nie chcę iść na kompromis i postanowiłam sama przygotować swój pakiet, który rozesłałam do kilku agencji koncertowych na świecie. 
-Które się odezwały?
- M.in. z Londynu i Dave Fowler, który obecnie jest moim menadżerem. Powiedział, że chce mnie zobaczyć podczas koncertu na żywo i… przyjechał na Dni Jasła, bo tam był najbliższy z moich koncertów. Wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie na czele z wielką ulewą, awarią nagłośnienia i publicznością, która grzęzła w błocie. Graliśmy na boisku do baseball'a. Ale mimo to kochana publiczność Jasła nie zawiodła, bo nie dość, że zostali, to mieli ochotę na bisy. Dave'owi tak się to spodobało, że zapragnął zmienić swoją pracę i zająć się tylko i wyłącznie mną. Po kilku rozmowach został moim menadżerem. Moja nowa płyta była przygotowywana na rynek angielski, bo z Polski nie było zainteresowania. Dzisiaj widzę, że to był dobry wybór.
- W Polsce była pani właściwie przez moment, a przecież, żeby istnieć na rodzimym rynku trzeba tutaj być.
-Moim zdaniem nie trzeba bywać na salonach, żeby istnieć na rynku. Artystę określa muzyka, słowa, to jak się prezentuje na scenie, a nie to, jaką mam torebkę i buty. Nie lubię bywać na imprezach, bo lubię być oceniana na podstawie tego jak śpiewam, jaką muzykę tworzę. Nie było mnie od 2009 roku w Polsce, bo chciałam w Londynie skupić się tylko i wyłącznie na muzyce.
-Podobno w Anglii pani płytę można zamówić w MP3, a nie jako CD w sklepach muzycznych?
- ITunes jest największym sklepem internetowym nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale też na świecie i sprzedaż w nim odbywa się online, czyli funkcjonuje zupełnie inaczej niż w Polsce. W Anglii zamykają się największe sklepy, ponieważ młode pokolenie zdecydowanie sięga do onlinowego ściągania płyt. W Polsce jeszcze nie stosuje się tego systemu, pewnie, dlatego, że jest bardzo duża różnica pomiędzy tamtym rynkiem a naszym.
-Popiera pani taką dystrybucję płyt?
-Świat idzie do przodu i trzeba pamiętać, że współczesna młodzież zupełnie inaczej podchodzi do muzyki. Do celów promocyjnych i kontaktów z fanami wykorzystuję Twittera i Facebook. 
-Przedstawmy teraz Dave Fowlera, którego wiara w panią była ogromna i do tego stopnia, że wręcz przerażająca. Co by było, gdyby nie spotkała pani swojego obecnego menadżera?
-Jestem osobą bardzo konsekwentną, upartą i wytrzymałą i dalej próbowałabym swoich sił na angielskim rynku. Z reguły nie słucham opinii malkontentów i robię swoje. Ale jestem szczęściarą, bo poznałam Dave'a, który wspiera mnie.
-Kto jeszcze uwierzył tam w Tatianę z Polski?
- Prezenter radiowy i telewizyjny Graham Norton, który jako pierwszy zagrał „Spider Web”, Chris Moyles, Chris Evans, który prowadzi swój talk show w porannym programie śniadaniowym i ma miliony słuchaczy i powiedział, że łączę jazz, soul, funky z popem, że byłam w szkole baletowej, że teraz próbuję sił jako wokalistka i że moja piosenka powinna znaleźć się na światowych listach przebojów. BBC 4 (odpowiednik naszej radiowej Trójki) zaprosiło mnie do programu na żywo „Woman's hour”, w którym zaśpiewałam z akompaniamentem fortepianu. Potem przeczytałam na stronie internetowej tego radia, że jestem „genialną gwiazdą z Polski o głosie Amy Winehouse, i sile dawnych diw piosenki na czele z Shirley Bassey. Było to bardzo miłe, tym bardziej, że byłam pierwszą popową wokalistką, którą tam zagrali. Po tym programie rozdzwoniły się telefony do Dave'a z propozycjami koncertów, z prośbami o wywiady.
-Nie wspomniała pani o wywiadzie w australijskim radio przez telefon.
-Był to pół godzinny wywiad dla największej dancowej stacji radiowej. Mam też ogromne wsparcie od społeczności gejowskiej, która zaskoczyła mnie ilością wpisów. Gra w swoich stacjach radiowych remix, „Spider Web”. Jest zapotrzebowanie na drugi singiel. Cieszę się dużym zainteresowaniem wśród modeli, którzy wezmą udział w moim drugim klipie, jaki nagrywam za kilka dni w Londynie. Niektórzy z modeli są DJ-ami i chcą remiksować mój utwór "Been a fool", w związku z tym jestem zapraszana do tych klubów, aby zaprezentować się brytyjskiej publiczności. 

-Dawni fani w Polsce pozostali pani wierni?
-Mam wiele osób, które mnie wspierają mimo długiej przerwy, jaką im zafundowałam. One ciągle są przy mnie, stanowią bazę fanów, która zawsze we mnie wierzyła.
-Kto skomponował piosenki, kto napisał teksty?
-Za muzykę był odpowiedzialny Tim Hutton, ja stworzyłam linię melodyczne, napisałam teksty. Są tylko dwie piosenki, których nie współtworzyłam. Sprezentowano mi utwór "Spider web", a "Been a fool" został dla mnie przeaaranżowany.
-Z wykształcenia jest pani romanistką. Jak poradziła pani sobie z językiem angielskim?
-W komentarzach Anglicy piszą, że Tatiana chyba urodziła się w Anglii, bo nie słychać, żeby była z Polski.
-Płyta jest dojrzała muzycznie, wręcz wysmakowana. Jak bardzo różni się od tych z okresu, gdy była pani, frontmenką Blue Cafe i od tej pierwszej samodzielnej nagranej w Nowym Yorku?
-To jest ciągle ta sama Tatiana, która pokazuje nowe odcienie swojego głosu i tego, co może z nim zrobić. Chciałabym uzmysłowić zainteresowanym, że mogę bawić się głosem i robić wycieczki w różne jego rejestry i gatunki muzyczne. Blue Cafe to był pop, dance, latino. ”On My Own” pokazało bardziej soulową barwę mojego głosu. Na obecnej płycie mogłam pójść wokalnie w stronę brytyjskiego brzmienia.
-Czy ta płyta jest najpełniejszym wyznacznikiem pani zainteresowań muzycznych i wokalnych?
-Jest to płyta wydana w dobrym momencie. Gdy ją nagrywałam czułam, że spełniam się muzycznie. Nie wiadomo, czy za rok, za dwa lata, nie będę miała ochoty pójść w innym kierunku. Jesteśmy przecież wystawieni nieustannie na różne wpływy muzyczne.
-Dlaczego poprzednia amerykańska płyta nie zaistniała w Polsce?
-Nie wiem, dlaczego nie była grana przez polskie stacje radiowe. Mimo to została złotą płytą, a ja dalej robiłam swoje.
-Czego dowiedziała się pani o amerykańskim rynku?
-W Stanach byłam z przerwami ponad pół roku. W tym czasie kończyłam studia w Polsce i wracałam tutaj na egzaminy. Zauważyłam, że rynek amerykański jest jeszcze inny niż brytyjski czy polski. Najlepiej czuję się na brytyjskim z uwagi na zapachy europejskie, na tradycję, kulturę, poczucie humoru. Ameryka od strony muzycznej jest genialna. Ale czułam, że nie jest to moje miejsce na ziemi i nie mogłabym tam dłużej mieszkać.
- W programie Kuby Wojewódzkiego, gospodarz usiłował podważyć pani zagraniczne dokonania. Wizyty w tym programie zawsze są ryzykowne, a mimo to zdecydowała się pani wziąć udział?
-Nie obawiałam się w nim wystąpić, bo skoro wierzę w siebie, wiem jak sytuacja wygląda, nie bałam się pytań. Mam swoich odbiorców i wiem, że oni sięgną po moja płytę, bez względu na to, jak przedstawi mnie Kuba Wojewódzki, który ma specyficzne poczucie humoru, a jego program charakterystyczna formułę.
-Znacznie pewniej, swobodniej i pełniej, mogla się pani wypowiedzieć w prasie…
-Podczas pobytu w Polsce udzieliłam kilkudziesięciu wywiadów.
-Autoryzowane?
-Nie wszystkie. W Anglii wywiadów się nie autoryzuje ze względu na obopólny szacunek. Jeżeli dziennikarz przekręca słowa rozmówcy, nie podaje udzielonych informacji, to świadczy o braku jego profesjonalizmu. Jeżeli rozmówca wypowiada jakieś zdania, których się później wstydzi i chce je wykreślić, to świadczy o nim. Udzielając mnóstwa wywiadów w Polce, jednocześnie miałam wywiady telefoniczne z dziennikarzami z Australii, Wielkiej Brytanii i nie byłam w stanie wszystkich autoryzować.
- Jak mieszka pani w Londynie, jak tam żyje?
- Mieszkam w apartamencie w dzielnicy Kensington wśród ogrodów, skwerów i parków. Londyńczycy bardzo pielęgnują swoje ogrody.
-Nie tęskni pani za rodzinną Łodzią, za bliskimi, za zupełnie innym rytmem życia?
-Samolotem lecę z Londynu tylko dwie godziny. To prawie tak, jakbym jechała samochodem z Łodzi do Warszawy. Bardziej tęsknię za bliskimi i trzema kotami, którym wyrobiłam paszporty i zabieram do Anglii.
-W Londynie zamierza pani zamieszkać na stale?
- Jeszcze tego nie wiem. Moim marzeniem jest…Szkocja. Wieś brytyjska, zamki, pałace… Widok na zachód, klifowe wybrzeże, dom z widokiem na ocean. To jest mój klimat i kraina, w której czuję się cudownie. Mam dużo energii i potrzebuję wyciszenia.
-Żyjąc tam pozostaje pani w zgodzie z samą sobą?
-Szukam miejsc i ludzi, który pozwalają mi być sobą, taką, jaka jestem na scenie. Wszystko, co robimy, powinno być w zgodzie z naszym ja. Moje muzyczne wybory świadczą o tym, że nie idę na kompromisy, a czasami nawet trochę pod prąd na przekor różnym radom.
- Blue Cafe też idzie do przodu. Nowa płyta „Buena” robi w Polsce furorę. Grają na niej zupełnie inną muzykę, inaczej opracowaną i zaśpiewana.. Słuchała pani tej płyty?
-Jeszcze nie. Nie zdążyłam kupić.
-Byłem przekonany, że ze zwykłej ciekawości jednak pani jej słuchała?
-W dobie Internetu, można się zorientować, co dzieje się u innych artystów. Widziałam teledysk i rzeczywiście jest inaczej niż kiedyś.
- W Anglii jest większa konkurencja. Jakie są plusy w odniesieniu do kogoś takiego jak pani na tamtym rynku?
- Można prezentować swoją muzykę na większej ilości platform. Jest więcej festiwali i więcej programów muzycznych, do których zaprasza się kilku wykonawców, a oni maja odpowiedni czas do zaprezentowania swoich utworów. Jest mnóstwo stacji radiowych, które grają różne gatunki muzyczne, dla ich odbiorców.
-Wyjeżdżając tam, zapewne wiedziała pani, że będzie musiała wszystko zaczynać od początku?
-Przy ryzykownych projektach uczymy się cierpliwości. Nie należę do osób cierpliwych, ale musiałam się tego nauczyć. Zrozumiałam, że procesów promocyjnych i nagrania płyty nie da się przyspieszyć. Trzeba poczekać w procesie twórczym na wenę, a przy promocji na odpowiedni moment. Konsekwencja i upór pozwoliły mi przeczekać czas, kiedy pojawiały się negatywne opinie dotyczące moich szans na powrót na scenę.
- Będąc teraz w Polsce, zauważyła pani jakieś zmiany na tym rynku?
- Zauważyłam różnicę w podejściu do mojej osoby, jest różnica przy przeprowadzanych wywiadach i w promocji radiowej. Kilka osób szczerze przyznało, że nie wierzyło, że może mi się udać powrót.
- Nikt nie pytał, jaką szkołę życia przeszła pani podczas wchodzenia na rynek angielski?
-Pytali, a ja odpowiadałam, że przeszłam przyspieszony kurs brytyjskiego rynku, i to, że mieszkam na stałe w Londynie, bardzo mi pomaga, bo mogę odnaleźć się tam w każdym kontekście.
-Jakie są różnice?
-Anglicy są bardziej otwarci na nowych wokalistów i umożliwiają im pokazywania swojego materiału. Jestem przekonana, że jeżeli tak wytrwale będę dążyła do celu, to przyniesie to efekty.
-Imponujący jest zestaw pani występów na Zachodzie. Przedstawmy go polskim czytelnikom.
-29 maja będę w Birmingham, 2 czerwca w Loughborough, 11 czerwca w Tallinie, wystąpię przed pół-milionową publicznością 28 sierpnia w Sztokholmie……
-Ale będzie pani przyjeżdżała do Polski, żeby umocnić tutaj swoją pozycję?
 Oczywiście, dlatego wydałam swój album w Polsce i cieszę się, że Sony Music Polska uwierzyło we mnie i stanęło murem i robi piękną promocję.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI


                                Nie od razu potrafiłem określić siebie...

                              
                               ANDRZEJ LAMPERT
Myślałem, że zostanę księdzem...





                          Rozmowa z ANDRZEJEM LAMPERTEM
Jest wokalnym ewenementem, z powodzeniem śpiewa pop-rocka (z zespołem PIN na estradzie i płytach) i arie operowe (np. partię Alfreda w „Traviacie” w Operze Śląskiej). Absolwent dwóch uczelni muzycznych: Akademii Muzycznej w Katowicach (wydział jazzu i muzyki rozrywkowej, licencjat) i Akademii Muzycznej w Krakowie (wydział operowy, magisterium). Z zespołem PIN nagrał trzy płyty, teraz najnowszą i najdojrzalszą „Film o sobie” oraz duet ze słynną Sarah Brightman na jej płycie „Symphony”. 11 czerwca br. wystąpił wraz z zespołem przed koncertem Roda Stewarda na Moto-arenie w Toruniu. Jego piosenka „Pin lady” w duecie z Katarzyną Oleś-Blachą miała ogromne szanse na Konkursie Eurowizji, ale odwołał udział w polskich preselekcjach.

-Jest pan ze swoim głosem anioła przeciwieństwem zachrypniętego Roda Stewarda, a jednak to pan i PIN zostaliście wybrani jako suport przed jego show w Toruniu…
-Dowiedziałem się, że dosyć długo zastanawiano się, kto ma wystąpić przed Rodem Stewardem. Ostatecznie wybór padł na nas, bo piosenki PIN i ich wykonania, zdaniem organizatorów - dobrze wprowadzą publiczność w nastrój tego koncertu. Było to dla nas duże wyróżnienie, że mogliśmy wystąpić przed tym wielkim artystą.
-Był sukces?
-Wielotysięczna publiczność przyjęła nas ku naszemu zaskoczeniu bardzo dobrze, bo suporty przed występami wielkich gwiazd różnie wypadają, i bywają różnie odbierane. A tymczasem ludzie razem z nami śpiewali nasze piosenki.
-Show Roda Stewarda oglądał pan zza kulis czy na widowni?
-Oglądałem z różnych miejsc, przede wszystkim sprzed samej sceny, tuż przed widownią. Potem z profilu sceny, gdzie mogłem oglądać z boku wszystko, co się tam dzieje. Jeszcze później z sektora VIP-ów.
-To było bogate show godne Caesars Palace i Las Vegas, gdzie Rod będzie występował w sierpniu i wrześniu. Chciałby pan wziąć udział w podobnym?
- Oczywiście, ale zdaję sobie sprawę ile coś takiego kosztuje. Ogromne nakłady finansowe. Wszystkie szczegóły koncertu drobiazgowo dopracowane.
- Ma pan duże szanse, tylko musi pan zmienić image, repertuar, przestawić się z młodzieżowego wokalisty na dojrzałego pop tenora ze światowym repertuarem.
-Niejednokrotnie taka wizja przeszła mi przez myśl, ale jestem człowiekiem lojalnym i wywiązującym się ze swoich głównych zobowiązań. Najpierw chcę pewne rzeczy dokończyć i spróbować swoich sił w solowej działalności i postawię w tym miejscu wielokropek.
- Osobiście czekam na pana płytę z zupełnie innym repertuarem niż do tej pory…
-Na razie występuję w klasycznym repertuarze w Operze Śląskiej, w koncertach okazjonalnych (ostatnio był to koncert w Kaliszu u boku Pań Alicji Węgorzewskiej-Whiskerd oraz Leticii Mun-oz - Moreno z towarzyszeniem orkiestry Filharmonii Kaliskiej pod batutą Adama Klocka), a także w duecie z Jolantą Szmigielską w recitalach wokalnych. Cenię sobie propozycję nagrania duetu „I will be with you” z Sarah Brightman, który wywołał trochę zamieszania. W Polsce płyta osiągnęła status złotej.

- W jakim stopniu na poważnie traktuje pan śpiew klasyczny?
- Po studiach nie miałem możliwości rozwinięcia śpiewu klasycznego na poważnie i określić się w tym gatunku. W 2010 roku zadebiutowałem w partii Alfreda w „Traviacie” w reżyserii Wiesława Ochmana w Operze Śląskiej w Bytomiu. Zwiększyło to mój apetyt na dalsze opery, w których chciałbym występować.
- Dlaczego zdecydował się pan na 6-letnie studia operowe będąc pochłoniętym zupełnie inną muzyką?
-Za namową mądrych osób, które słyszały w moim głosie coś, co kwalifikowało mnie do śpiewu klasycznego. Ja sam byłem dość sceptycznie nastawiony do takiej edukacji. Z biegiem lat, po ukończeniu szkoły muzycznej, zdecydowałem się na wyższe studia w tym zakresie w Krakowie. Dały mi one bardzo dużo i bardzo pomagają w codziennej pracy wokalisty.
-Ale studiował pan także na innym wydziale związanym z lżejszą wokalistyką w innej Akademii Muzycznej, tym razem w Katowicach.
-Pochodzę z rodziny bez „profesjonalnych” korzeni muzycznych, dopiero teraz najmłodsze pokolenie, moi bratankowie uczą się w szkole muzycznej. Sam długo nie potrafiłem określić, w jakim kierunku będę podążał. Dzisiaj w wieku 30 lat pojawiają się nowe myśli i wiem, czego chcę. Widocznie potrzebowałem dłuższego czasu niż inni. Studiowałem na dwóch kierunkach wokalnych i oba dały mieszankę, która podoba się publiczności i z której kiedyś może narodzić się taki śpiew, który będzie łączył śpiew klasyczny z rozrywkowym. Wybrałem studia dzienne bezpłatne, z większą paletą przedmiotów, które zakończyłem w roku 2008, chociaż nie sądziłem, że mi się to uda.
-Dzisiaj śpiewa pan tenorem o zabarwieniu barytonowym. Jaki pedagog ukształtował pana głos?
-Pan Janusz Borowicz, pedagog o ogromnej wiedzy, którą przekazał mi w bardzo umiejętny sposób i jestem zadowolony z edukacji w jego klasie. Przez dwa lata ukrywałem, że zajmuję się muzyką rozrywkową, co na pewno miało ujemny wpływ na mój rozwój, ale finalnie wszystko poszło w dobrym kierunku.

-Nie ma pan problemów z najwyższymi dźwiękami na czele z wysokim c?
-Jestem rozważny i nie rzucam się na coś, do czego miałbym obawy. Gdy nie znajduję jakiegoś dźwięku, rozbudzam go w sobie i, ćwiczę, aby dopiero potem pewnie go zaśpiewać. Samo nauczenie się partii to zalążek. Poza tym należy spełnić wiele czynników. Np. każda nowa sala zaskakuje mnie swoją akustyką. Trzeba umieć to opanować. Jestem na początku drogi i wszystko ma dla mnie znaczenie.
- Nie powiodło się panu na konkursach wokalnych. Czego zabrakło, aby zdobyć Grand Prix lub pierwszą nagrodę?
- Nie zależało mi aż tak bardzo na laurach w konkursach wokalnych, ponadto w zbyt wielu nie brałem udziału. W moim odczuciu konkurs ma być dla śpiewaka zmierzeniem się z samym sobą i sprawdzeniem swoich umiejętności w zestawieniu z innymi śpiewakami. Potrzebny jest do tego duży dystans. Byłem tego uczony przez swoich pedagogów, za co im dziękuję, bo mam dzięki temu zdrowe podejście do tego, co robię. Często się zdarza, że o zwycięzcach konkursów nikt potem nie słyszy, a są tacy, którzy idą swoją drogą, krok po kroku i późno osiągają wielką popularność i uznanie.
- Gdzie nauczył się pan zdyscyplinowania i podporządkowania pewnemu reżimowi?
-Jako kilkunastoletni chłopak pracowałem przez krótki czas w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. M. in. tam uczyłem się dyscypliny i punktualności. To dało mi pewien przedsmak tego, co przeżywałem później. Na studiach wokalno-aktorskich braliśmy udział w kilku przedstawieniach organizowanych przez Akademię Muzyczną, gdzie mieliśmy kontakt z doświadczonymi śpiewakami. Nauczono mnie traktowania śpiewania jako zawodu, a nie sposobu na zrobienie kariery.
-Podobno niemożliwym jest pogodzenie śpiewania operowego z pop rockowym?
-Dlatego dziękuję Stwórcy, za to, co mam do dyspozycji. Ogromnie się cieszę, że swoim głosem mogę sprawiać przyjemność słuchaczom zarówno na estradzie jak i wtedy, gdy śpiewam klasykę. Nie będę ukrywał, że sporo mnie to kosztuje, bo bywam wycieńczony fizycznie, ale nie jestem robotem, tylko człowiekiem. Wiem, że przyjdzie moment, gdy będę musiał się określić.
- Popularność zyskał pan jako reprezentant lżejszej muzyki. Nota biograficzna jest długa. Które ze swoich dokonań uważa pan za najistotniejsze?
-Program telewizyjny „Szansa na sukces”, bo zmienił moje życie i wniósł wiele zaskakujących propozycji. Szalenie ważnym punktem był występ na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu z piosenką „Anna Maria”. Do dzisiaj ludzie wspominają mój występ, traktując go jako ważny dla siebie. Współtworzenie zespołu PIN dające możliwość twórczego uzewnętrzniania się. Działamy już 8 lat, co nie często się zdarza w podobnych zespołach.

- Szkoda, że zrezygnował pan z udziału w preselekcjach do Konkursu Eurowizji w 2010 roku. Piosenka „Pin-lady” jest świetna, wykonanie znakomite.
-W tym samym czasie mieliśmy koncert, którego nie mogliśmy odwołać, z powodu wysokiego odszkodowania, jakie przyszłoby nam zapłacić. Wydaliśmy oświadczenie w tej sprawie. Nie wiem, czy pan wie, ale wykonawcy biorący udział w Konkursie Eurowizji, nie otrzymują refundacji kosztów związanych z podróżą do innych krajów w Europie, w których chcą promować swoją piosenkę. Taka zagraniczna promocja kosztuje kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset tysięcy złotych.
-Za, co płaci Telewizja Polska?
-Za podróż na półfinały i finał konkursu oraz za hotel.
- Na szczęście przepiękna piosenka przygotowana na Eurowizję nie przepadła.
- „Pin-lady” znalazła się na naszej nowej płycie „Film o sobie” jako pozycja nr 10, jest także w bonus tracks. Podoba się naszym fanom.
-Dlaczego nie było pana i zespołu PIN na TOP Trendy w Sopocie i na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu?
-Jeżeli regulamin nie pozwala zakwalifikować nas do którejś kategorii, to nie jest nasza wina. Płytę wydajemy wtedy, gdy jesteśmy gotowi, a nie, dlatego, że trzeba z nią zdążyć przed festiwalem i mieć wylansowany przebój. W przypadku festiwalu opolskiego zgłosiliśmy swoja propozycję do „Premier”, ale nie została przyjęta. Zobaczyliśmy w nich tylko czterech wykonawców. Kuriozalna sytuacja z tym regulaminem, której nie chcę komentować. Nie było nas w Sopocie i Opolu, ale jesteśmy w wielu innych miastach Polski, gdzie ludzie tłumnie przychodzą, żeby nas posłuchać. Sam pan zauważył w swoich analitycznych recenzjach, że te festiwale tracą swoją rangę i z tego powodu ubolewam.
- Co pozostaje w zamian?
- Radio, gdzie można często posłuchać piosenek zespołu PIN. Ludzie właśnie z radia znają nasze piosenki i na koncertach razem z nami je śpiewają. Dzisiaj bardzo dużym przełożeniem na popularność zespołu czy solisty jest radio i Internet. Proszę zauważyć, że telewizja prawie w ogóle nie emituje teledysków. Występ na festiwalu to prestiż, ale po jego zakończeniu niewiele z tego potem wynika. Być może w tym wszystkim kryje się pewna polityka.
-Dopiero kilka dni temu dowiedziałem się, że nie jest pan już w stanie wolnym, bo ma żonę i małą córeczkę. Żona też śpiewa?
-Z wykształcenia jest wokalistką.
- Czyżbyście poznali się w Akademii Muzycznej?
-Dokładnie w katowickiej.

-Jak przeżył pan przyjście na świat córeczki?
-Byłem przy porodzie i każdą matkę uważam za mistrzynię świata. Każdy mężczyzna, który ma zostać ojcem, powinien być przy narodzinach dziecka. Jeżeli chodzi o mnie, to od tego dnia moje życie przewartościowało się i myślę, że jestem innym człowiekiem.
-Ta dojrzałość znajduje swoje przełożenie na nowej płycie?
-Wraz kolegami wypracowaliśmy pewien styl i nie ma, co go zmieniać, skoro ludzie zaakceptowali go na poprzednich płytach.
-Jak powstawała ta płyta?
- Jest nasz trzech; Aleksander, Sebastian i ja. Razem tworzymy ciało twórcze. Każdy z nas zbierał pomysły muzyczne, każdy ma swój udział w tekstach. Trwało to około dwóch lat. W sercach nowa płyta zaczęła grać w 2009 roku. Zaczęliśmy od skomponowania muzyki. Zależało nam, żeby brzmienie płyty można było przenieść na warunki koncertowe. Wydaje mi się, że to zamierzenie zostało zrealizowane. Chcę wspomnieć także o Erwinie i Leonie, którzy współtworzą nasz zespół podczas nagrań i koncertów.
-Jaki jest pana indywidualny wkład w ten krążek?
-Każdy z nas wrzucił swoje pięć groszy. Bardziej udzieliłem się muzycznie niż słowotwórczo.
-Jak są przyjmowane wasze nowe piosenki na koncertach?
- Na koncertach wykonujemy 4-5 nowych piosenek, resztę repertuaru wypełniają dawne piosenki, bo takich wciąż oczekuje publiczność.
- Podobno nie do końca identyfikuje się pan z branżą muzyczną, w której króluje komercja, a wizerunek jest podstawą.
-Zgadza się, bo branża muzyczna obecnie opiera się przede wszystkim na wizerunku i czasami ktoś, kto niekoniecznie dobrze śpiewa czy gra może stać się wielką gwiazdą. Przerost formy nad treścią jest ewidentny.
- Może, dlatego, chce pan budować swoją drogę życiową na wierze w Boga, w Jezusa Chrystusa.
- Ja już staram się ją budować. Temat jest bardzo obszerny, więc skrótowo powiem, że Jezus, w którego wierzę, jest Bogiem żywym, a nie tylko i wyłącznie postacią z obrazka. Odmienił życie moje i najbliższych. Zmienił moje patrzenie na świat. Jezus jest moim Panem.
-Skąd takie rzymsko-katolickie wartości u pana?
- Mam takie korzenie. W mojej rodzinie było (chyba) 9 księży. Nie od razu potrafiłem określić siebie. Nastąpiło to w trakcie studiów, tylko wtedy tak odważnie nie potrafiłem mówić. Czułem się trochę osamotniony, ale gdy poznałem ludzi, którzy dali świadectwo swojej wiary, bardzo mnie poruszyło i poczułem, że jestem wśród swoich. Dzisiaj tworzymy wspólnotę.
-Niedawno przyznał się pan, że w przeszłości chciał być księdzem.
-To prawda, ale wtedy nie wiedziałem, o czym mówię i wielce bym się pomylił, gdybym na siłę dążył do tego, aby to realizować, bo byłoby to kłamstwem. Duże znaczenie ma powołanie. Ja poczułem powołanie do założenia rodziny, do bycia ojcem.  
- Taka postawa ma związki z tym, jakie wartości wyniósł pan z domu?
-Tak. Te wartości były dla mnie fundamentem, podporą i pomocą w trudnych dla mnie chwilach, kiedy byłem 16 letnim chłopcem samodzielnie mieszkającym w Warszawie. Wychowanie wyniesione z domu pomogło mi wtedy utrzymać się w swojej wierze. Tak jest do dnia dzisiejszego, dlatego czuję się bardzo szczęśliwy.
-A gdyby było inaczej, to…
-Byłbym bardzo nieszczęśliwy.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI

                                                                        
                                                                           
                             

                                              Życie jak wino

Rozmowa z KRZYSZTOFEM KRAWCZYKIEM, piosenkarzem ze statusem, mega gwiazdy w polskim show-biznesie


Ma na koncie sto nagranych płyt i z tej okazji przygotował wielki show, z którym 26 listopada wystąpił w warszawskiej Sali Kongresowej. Na rynku księgarskim ukazała się książka: ”Życie jak wino”, napisana wspólnie z menadżerem Andrzejem Kosmalą. Niedawno z powodzeniem śpiewał dla amerykańskiej Polonii, a kilka dni temu 3,5 tysiąca widzów oklaskiwało go na koncercie w Wilnie. Czy powtórzy fenomen żywotności piosenkarskiej Mieczysława Fogga i Jerzego Połomskiego?

- Przeczytałem książkę „Życie jak wino”. Niezły pomysł na dwugłos twój i menadżera Andrzeja Kosmali. Sam nie dałbyś rady jej napisać?

- Mógłbym spróbować, ale doszliśmy z Andrzejem do wniosku, że nie było jeszcze książki, w której byłyby dwa spojrzenia na życie artysty, jego samego i menadżera. Podoba się tobie ten pomysł?

- Świetny, bo daje większy dystans i obiektywizm w przedstawieniu króla polskiej estrady. Nie wiem jak bym sobie poradził z tym tematem, bo swego czasu zaproponowałeś mi napisanie takiej książki. Pamiętasz?

-Dokładnie. Ale z tego, co wiem, obydwaj jesteśmy tak zajęci, że nie mielibyśmy na to czasu. Nadal czekam na twoją dawno zapowiedzianą i niepowtarzalną książkę „Pod łóżkami gwiazd”, bo znalazłyby się w niej wszystkie gwiazdy, o których ty wiesz to, czego nie wiedzą inni.

- Jak długo wy pisaliście swoją książkę?

- Książkę pisało życie, zabraliśmy się w za nią jakieś dwa, trzy lata temu. Większy ciężar spadł na Andrzeja Kosmalę, który biegle porusza się komputerowo, pomaga mu żona w przepisywaniu. Ze mną prowadził konsultacje, w których zawsze podkreślałem, żeby książka była szczera i taka jest.


-Jaką rolę w twoim życiu zawodowym odegrał Andrzej Kosmala?

- Zasadniczą. To był i jest mój pierwszy menadżer, chociaż po drodze opiekował się mną także Wojciech Furman. Ale pomysłodawcą na Krawczyka był Andrzej Kosmala, który zawsze znajdował na mnie jakiś nowy pomysł. Uważam, że mam ogromne szczęście, bo najlepszy układ, jaki może być, występuje wtedy, gdy menadżer jest fanem głosu swojego podopiecznego. Wtedy robota idzie dwa razy szybciej i dwa razy lepiej. Jesteśmy partnerami w biznesie, ale również przyjaciółmi, potrafimy się pokłócić, aż iskry lecą z telefonu, ale ujmiemy sobie wybaczyć i popchnąć wszystko do przodu. Jesteśmy na siebie skazani. Nie widzę nikogo, kto tyle dla mnie zrobił i nadal robi.

-To zastanawiające, że Kosmala został twoim menadżerem, bo jak przyznaje na początku książki, kiedyś mówił; „Jak ten Krawczyk śpiewa, to mam wrażenie, że zaraz puści „pawia” do mikrofonu”…

- Ha, ha, ha.. On nie lubił tamtej maniery śpiewania, chociaż są osoby, którym się podobała. Ja po latach jej nie lubię, bo ona mi zalatywała cygańszczyzną. Wtedy tak śpiewałem, bo nie miałem wzorów. Dostępnym był Michaj Burano, bo Czesław Niemen technicznie, głosowo, warsztatowo był niedostępny.

- Nie obraziłeś się wtedy na 24 letniego dziennikarza radiowego za takie słowa?

- Oniemiałem i zacząłem krzyczeć na niego, że mogę zwrócić pieniądze za bilet, ale jak zobaczyłem plakietkę, że jest przedstawicielem telewizji i radia, to pomyślałem, że nie ma, co, w tym systemie podskakiwać, bo nie wiadomo, kto jest, kto? Postanowiłem być sprytnym lisem i zacząłem mu płakać w rękaw. W trakcie rozmowy postanowiłem być szczery, bo Andrzej Kosmala potrafi wciągnąć w rozmowę. Lubił słuchać, ale też mówić. W ten sposób się poznaliśmy i zaczął o mnie życzliwiej myśleć. Potem był dyrektorem artystycznym Estrady Poznańskiej, potem Zjednoczonych Przedsiębiorstw Rozrywkowych, czyli moim szefem. Moim menadżerem został, gdy sam się sprywatyzował, otworzył studio wspólnie z Ryszardem Kniatem. 


- Andrzej Kosmala pisze, że nic w twoim życiu nie bierze się z przypadku. Potwierdzasz?

-Tak, bo generalnie nie wierzę w przypadek. Wszystkie fakty, które miały miejsce u mnie po latach, łączą się w pewną całość, tak jakby Pan Bóg, miał plan wyedukowania szałaputa Krzysztofa Krawczyka, który kochał śpiew i gitarę.

- Pamiętasz nasz głośny wywiad z 1979 roku „Byłem gońcem, a teraz gwiazdorem” w tygodniku „itd.”?

- Oczywiście, nawet Polska Kronika Filmowa go pokazywała. To było moje pierwsze publiczne zwierzenia na ten temat. Nie zapomniałem, gdy podczas jego pobytu w Ameryce, tylko ty nie dawałeś zapomnieć o Krawczyku i przypominałeś mnie w różnych tytułach prasowych i w radiu.

- W tamtych wywiadach i tych późniejszych nigdy nie rozmawialiśmy o twoim dzieciństwie. W książce jest sporo na ten temat. Nareszcie dowiedziałem się czegoś o twoich rodzicach. Które z nich w większym stopniu przekazało tobie geny artystyczne?

-W różnym stopniu. Gen głosu oboje. Jeżeli chodzi o naiwność, dobroduszność, szlachetność czy delikatność, to mam po ojcu Januarym. Pazur do walki, bo przecież ciągle jestem w ataku, mam po mamie Lucynie pochodzącej z rodu Drapałów. To byli wierzący ludzie pozostający w wielkiej przyjaźni z Bogiem. Cała nasza rodzina jest od wieków zaprzysiężona sercu Jezusowemu. 
 -Jak zareagowali rodzice, gdy nie dokończyłeś edukacji muzycznej, przecież doszedłeś już do szóstej klasy!?

-W szkole muzycznej przestałem sobie radzić, gdy dostałem nowy instrument - wiolonczelę. Nie bardzo lubiłem smyczkowe instrumenty, a ten jest szczególnie trudny do opanowania. Po cztery godziny dziennie ćwiczyłem na fortepianie, po dwie godziny dziennie na wiolonczeli. Ojciec widząc to, powiedział: „Nie będziemy dzieciaka zabijać i na siłę robić z niego wirtuoza i w ten sposób poszedłem do szkoły podstawowej, a potem do liceum.

-Kto uczył ciebie śpiewu?

-Profesor Śledzicki. Ta edukacja trwała zaledwie osiem miesięcy, ale dowiedziałem się, że mam z natury ustawiony głos, że jak solidnie popracuję nad nim, to mogę być dobrym barytonem operowym. Tylko, że ja nigdy nie przepadałem za muzyką operową i charakterystycznym dla śpiewaków zadęciem. Czułem, że ten rodzaj wokalistyki jest nie dla mnie. Ale na lekcjach nauczyłem się oddychać przeponą, a słuchając różnej muzyki warsztatu piosenkarskiego.

-Piszesz, że Marian Lichtman z Trubadurów też ukierunkował ciebie wokalnie.

- Marian był pierwszym człowiekiem, który zwrócił mi uwagę, że nie wystarczy śpiewać na maskę, tak jak uczą tego pedagodzy w szkole, lecz trzeba wibrować głosem, oddychać przeponą i zmieniać intonację zgodnie z nastrojem, co wspaniale robił Elvis, Presley. Lichtman świetnie śpiewał jego piosenki, inaczej, ale jednocześnie w podobny sposób. Sławek Kowalewski też był wybitnym wokalistą jak na tamte czasy i były to dla mnie bardzo dobre wzory.

-Jaka rolę w twoim życiu odegrał w twoim życiu zespół Trubadurzy?

-Pracę w Trubadurach porównałbym do szkoły podstawowej, bo dostaliśmy mocno w kość szczególnie na próbach. Trzeba było tańczyć, trzymać gitarę i śpiewać do mikrofonu, który był przykręcony do gitary. Wzorowaliśmy się na zespole The Shadows. Po każdym koncercie czuliśmy się jak przeciśnięci przez wyżymaczkę.

- W książce wspominasz 10 lat spędzone w Trubadurach jako zwariowany czas.

- Zwariowany w pozytywnym znaczeniu. W zespole były cztery różne charaktery i cztery poczucia humoru. Ale panował w nim dobry nastrój i było niezwykle wesoło. Dzisiaj czasami się spotykamy i próbujemy to powtórzyć na biesiadach u mnie. Potrafimy z samych siebie się pośmiać, ale z innych też
.


- Dużo miejsca w książce przeznaczasz na 10 lat spędzonych w Ameryce, która jest jak narkotyk. Przekonałeś się, że tak jest?

- Ameryka ze względu na swoją wielo narodowość jest inną planetą, bo takie odniosłem wrażenie, gdy przyleciałem do niej po raz pierwszy, Potem przekonałem się, że jest zbudowana na bardzo zdrowych zasadach zarówno politycznych jak i moralnych, społecznych, wolności religijnej, w której nikt nikomu nie przeszkadza. Sam występowałem na mszach Baptystów, nie wiedząc o tym. Chociaż nie chciałem pieniędzy, to za każdy występ dawali mi 50 dolarów, za które mogłem się utrzymać przez tydzień, bo takie tanie było życie.

- Dzisiaj nie żałujesz lat tam spędzonych?

- Nie, wprost przeciwnie. Dzisiaj, gdy oglądamy z żoną Ewą tamte filmy, wspominamy jak ciekawie tam było. Amerykę objechaliśmy wzdłuż i wrzesz.

-Niedawno pojechałeś do Ameryki po raz czwarty. Jak zostałeś przyjęty?

- Byłem mile zaskoczony a nawet szczęśliwy, bo mimo wysokich cen biletów (po sto dolarów), publiczność przyszła wypełniając dużą salę Copernikus Center w Chicago. Przyjęcie było gorące i serdeczne. Dzięki tym koncertom udało się załatwić wykupienie prawa do mojej amerykańskiej płyty i w tamtej telewizji powiedzieliśmy z Andrzejem, że poprzedni inwestorzy muszą podpisać nowe umowy, bo te stare straciły ważność.

-Dlaczego ta płyta nie ukazała się na tamtym terenie?

-Amerykanie nie umieli jej sprzedać i nie sprawdzili się jako producenci. Ale teraz na pewno ją wydamy.

- Pamiętam twojego ówczesnego producenta, który przyleciał do Polski i robił dobrą minę do złej gry. Już wtedy wydawał mi się dziwny i podejrzany. W rozmowie, którą z nim przeprowadziłem nie podawał żadnych konkretów. Wyjątkowo enigmatyczna postać. Spotkaliście się teraz w Ameryce?



- Nie. Mieszkaliśmy w innej dzielnicy Chicago. Poza tym, nie chciałem zobaczyć człowieka schorowanego, bo Ron Ranke jest po wylewie i porusza się na wózku inwalidzkim. Na mnie podziałałoby to depresyjnie, a przecież przyjechałem tam na koncerty i nie mogłem sobie na to pozwolić. Zadzwoniłem do niego, ale nie odebrał telefonu. Nagrałem wiadomość, a on przekazał przez znajomego, że bardzo go ten telefon ucieszył.

-Czy Chicago zmieniło się od czasu, gdy byłeś tam po raz ostatni?

- Bardzo. Dzisiaj Chicago jest jednym z najpiękniejszych miast świata. Nie wierzyłem własnym oczom. Oglądałem Chicago nocą, bo kolega zabrał mnie na wieczorną wycieczkę i pokazywał to, co najładniejsze. W co trzecim domu były kolorowe fontanny. Przepiękna architektura, puby, restauracje. Pełno ludzi, mimo, że była godzina 21, kiedy u nas jest pustawo. Ludzie zadowoleni z siebie, dobrze ubrani. Wyglądało to na krainę szczęśliwości. Sponsorzy koncertu zaprosili mnie na 97 piętro, gdzie miała miejsce wyśmienita kolacja. Stamtąd podziwiałem panoramę miasta. Na życzenie publiczności wybieramy się tam ponownie i to całkiem niedługo, bo za kilka miesięcy. Będziemy mieli trzy koncerty także w Nowym Jorku i Toronto.

- Książka miała nosić inny tytuł „Szalony Krawiec”. Dlaczego go zmieniliście?



- Na prośbę wydawcy. Szalony Krawiec kojarzył im się z seryjnym mordercą, który morduje wszystkich dookoła. Znacznie poważniejszym tytułem był „Życie jak wino”, który dodawał książce smaku i wiele barw. Znasz mnie i powiedz – czy ja jestem aż tak bardzo szalony?
- Przeciwnie.

- Tak mnie kiedyś nazwał Zenek Laskowik, kiedy zobaczył budowany dla mnie pensjonat wysoko w górach. Stanął na drugim piętrze, popatrzył i powiedział: ”Szalony Krawiec!”. A ja na to – jest to dobry tytuł na książkę.

- „Wszystko z czasem się zmienia w kolorowe wspomnienia kruche jak mgła”. Czy dlatego zdecydowałeś się na wydanie książki, żeby je ocalić na jej kartach?

- Czytając książkę, gdy była już gotowa, doszliśmy do wniosku, że nie będzie ona dla nas wielkim sukcesem finansowym, bo książki dzisiaj nie rozchodzą się w milionowych nakładach jak w Stanach Zjednoczonych. Pierwszy nakład 20 tysięcy egzemplarzy powinien się sprzedać. Opinie są dobre. Czytelnicy mówią, że dobrze się ją czyta, że jest spokojnie, rzeczowo napisana, z refleksjami Andrzeja Kosmali, który odchodzi od moich przygód, a pokazuje czasy komuny, podjazdowe walki, chytrości, kombinacje. Podanie zakulisowych spraw do publicznej wiadomości może być edukacyjne dla młodych ludzi zaczynających karierę. Ja zaczynałem w zupełnie innych warunkach i miałem dużo, dużo łatwiej.
 - Łatwiej?

- Tak. Wystarczyło, że wystąpiłem raz w Pierwszym Programie TVP i zaśpiewałem piosenkę „Ostatni raz zatańczysz ze mną”, aby natychmiast została dalej przechwycona i Polskie Radio(Program Pierwszy) puszczał ją kilka razy dziennie. W tym miejscu chciałbym pokłonić się redaktorom muzycznym, bo mam dla nich wielki szacunek za to, co zrobili dla mnie w latach 70-tych.

- A teraz?

- Trzeba poświęcić, co najmniej jeden miesiąc, a może i dwa na promocję i wszędzie się pokazywać. Ryszard Rynkowski trafnie kiedyś powiedział „promocja płyty jest jak choroba Odra, musisz ją przejść”.

- Masz dzisiaj 64 lata. Za rok emerytura. Zdecydujesz się na nią?

- Wyobrażasz sobie mnie na emeryturze?

- Nie bardzo.

- Na razie nie widzę takiej potrzeby, bo płyty rozchodzą się nieźle, kontrakt z firmą płytowa jest podpisany na dwa lata. Firma wyda jeszcze ciekawą płytę w pierwszym półroczu przyszłego roku i w bardzo silnej obsadzie, bo znowu stawiam na młodych. Na uwadze mam młodych producentów, którzy kiedyś byli w BMG, teraz mają własną firmę. Może zrealizuję marzenie, żeby nagrywać z Bogdanem, Kondrackim. 

-Wnioskuję, że zamierzasz przebić fenomen, MieczysławaFogga, który śpiewał, chociaż nie dosłyszał i drżał mu głos.

- Głos mu drżał z natury i to był jego wielki urok. Owo drżenie wywoływało wzruszenie. Lekarz zalecił mu śpiewanie, co najmniej pięć koncertów na miesiąc, bo adrenalina i serotonina i inne enzymy wydzielające się w czasie śpiewania są najlepszym lekiem dla organizmu. -Jeżeli przestanie pan śpiewać, to umrze. I tak się stało.

- Domyślam się, że dbasz o swoją kondycję?

- Ciągle ją buduję, siadam na stojący rower, biorę specjalne masaże. Dbam także o tę duchową i psychiczną Mój lekarz powiedział: ”siła wyższa nad panem czuwa” i rzeczywiście jest w tym coś takiego.

- Znowu przytyłeś. Wszyscy to zauważyli po twojej wizycie u Szymona Majewskiego, a przecież tak ładnie się odchudziłeś?

-Raz jestem gruby, raz szczupły, ale mam słabość do jedzenia i ciągle się zapominam. Jesienią i zimą jest wyjątkowo ciężko utrzymać dyscyplinę. Teraz przytyłem po Ameryce, bo codziennie serwowano na śniadanie trzy jajka sadzone, do tego górę pieczonego boczku i ziemniaki, a to polskie sępy muszą zjeść, bo jest wliczone w cenę pokoju hotelowego. Boję się teraz zmierzyć cholesterol, bo chyba będzie jakiś rekordowy wynik. Na szczęście pije denakol. Pomaga.

-Zdarza się, że zapominasz tekstów piosenek i posługujesz się ściągą…

-Teraz używam promptera, którego używają wszyscy piosenkarze w Stanach Zjednoczonych, bez względu na wiek. Są na nim piosenki nowe lub rzadko śpiewane. Przy tak częstych podróżach następuje zmęczenie organizmu i musi być zabezpieczenie, bo zdążyło się, że utwór wykonywany setki razy wyleciał mi z pamięci. Piosenkarze nie mają tak wyćwiczonej pamięci jak aktorzy.

- „Książka „Życie jak wino” jest opowieścią o tym, co, było, o przeszłości. Co z przyszłością, z tym, co będzie jutro?

-Co będzie to będzie i tak będzie jak Pan Bóg będzie chciał.

Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI



   
                   " NIE JESTEM JESZCZE TAKA STARA..." 
                       HELENA VONDRACKOVA  
 
    
                              Rozmowa z HELENĄ VONDRACKOVĄ
HELENA VONDARCKOVA, wiecznie młoda, królowa czeskiej piosenki i jeden z symboli złotej Pragi. Jej kariera trwa nieprzerwanie od 1965 roku , a mimo to ta wielka gwiazda o sławie europejskiej(szczególnie popularna i lubiana jest w Polsce i Niemczech) wciąż utrzymuje się w gronie najpopularniejszych. Śpiewa, tańczy, stepuje, gra w musicalach. Właśnie wydała nową płytę "HELENA 2002", którą zaskoczyła wszystkich miłośników pop music, bowiem tak nowocześnie, tak inaczej i tak młodzieżowo śpiewającej Heleny, reprezentantki średniego pokolenia, nikt do tej pory nie słyszał. Piosenki z tej płyty zawojowały wszystkie listy przebojów w Czechach i Słowacji. Gdyby płyta trafiła na polski rynek, z pewnością stałaby się wielkim hitem. Tymczasem specjalna rozmowa z niezniszczalną Heleną Vondarckovą, która po raz kolejny występowała w Polsce na 15 koncertach, zbierając ogromny aplauz i przekonując , że jest gwiazdą jakiej my niestety w takim wydaniu nie mamy. Z Pragi przysłała specjalnie dla "Angory" swoje najnowsze zdjęcia, na których prezentuje nowy image.

-Pani przyjaciółka Maryla Rodowicz ma nowy show w telewizji pn. "Tur de Maryla", w którym zamierza odwiedzać różne kraje świata. Rozpoczęła od Italii. Czy pani miała lub ma podobny show w czeskiej telewizji?
-Ja również będę miała podobny program składający się z 4 części, w którym zamierzam prezentować nie tylko siebie, ale również młodych, utalentowanych czeskich piosenkarzy. Rozmowy na ten temat trwają. Kiedy wrócę do Pragi po 15 koncertach w Polsce, wchodzę do studia czeskiej telewizji, kanał CD-1 i nagrywam 45 minutowy show na Sylwestra i Nowy Rok. Maryla Rodowicz będzie moim gościem. Cieszę się na to spotkanie w Pradze, bo tam nie przyjeżdża żaden polski wykonawca, podczas gdy ja bardzo często odwiedzam Polskę.
-Jaka jest obecnie czeska telewizja, kogo i co lansuje z kręgu muzyki rozrywkowej?
-Mamy 4 programy telewizyjne, z których najbardziej interesujący jest kanał CD-2,pokazujący jako jedyny jazzowe koncerty, nie mające szans zaistnieć w innych kanałach. Ale ja bardzo mało oglądam czeską telewizję, bo ciągle mam bardzo dużo pracy i często wyjeżdżam.
-Co z wielkimi rewiami i wielkim show?
-Niestety, u nas już ich nie ma, ale z tego co wiem, to u was też. Za to są programy pokazujące ludzi, którzy nie umieją śpiewać. Pierwszy nosi tytuł "Caruso show", a drugi "Do-Re-Mi". Uczestnicy wyłapywani są na ulicy. Nie pojmuję – dlaczego takie programy są pokazywane w telewizji. Natomiast brakuje programów z ludźmi utalentowanymi, którzy coś potrafią i mają talent. W jury siedzą znani, czescy wykonawcy, będący aktualnie na topie.
-Czy brała pani udział w takim programie?
-Tylko raz.  Zgodziłam się dlatego, że mogłam w nim zaprezentować nową piosenkę. Prawdziwe show robi się u nas tylko raz w roku, na Sylwestra, drugi ma Karel Szik, który jest dobrym showmenem. Jego program jest trochę podobny do polskiej edycji "Drogi do gwiazd", emitowanej w stacji TVN.
-Czy na czeskim rynku rozrywki pojawiły się nowe gwiazdy?
-Tak, ale o ich istnieniu wiemy tylko my. Poza Czechami te nazwiska są nieznane. Nikt nic nie wie. Czeski film.

-Czy jest pani zorientowana w tym co aktualnie dzieje się na polskim rynku muzycznym?
-Niestety. Nie znam nowych polskich piosenkarzy, ale mam sympatyczny kontakt z Alicją Majewską, Hanną Banaszak, Haliną Frąckowiak, Zdzisławą Sośnicką, Urszulą Sipińską, Urszulą Dudziak, a przede wszystkim z Marylą Rodowicz i Witoldem Pasztem z grypy "VOX", z którym miałam obecnie serię koncertów w Polsce. Dużo przyjaciół z tej branży mam w Rosji i Niemczech.
-Jaką pozycję w Czechach ma aktualnie Karel Gott?
-Karel Gott zawsze miał dobrą pozycję w Czechach. Dzisiaj jest to artysta pomnikowy. Ale nie ma go na listach przebojów, bo ma kłopoty z nowym, współczesnym repertuarem. Podobnie Jri  Korn. Jestem jedyna spośród swojej generacji, która jest obecna na rynku, na antenie , a moje piosenki zajmują pierwsze miejsca na listach przebojów. W ub. roku otrzymałam 5 złotych płyt i 1 platynową. Mój nowy album "Helena 2002" jest dopiero od 14 dni w sprzedaży, a już stał się złotą płytą. W pierwszym dniu sprzedano 15 tysięcy egzemplarzy. Musiałam się pochwalić, bo to wielki sukces. Na listach top przebojów wszystkie młode i modne czeskie piosenkarki są za mną. Coś niesamowitego, ale i bardzo radosnego.
-Widząc pani nowe sukcesy, Karel Gott zapewne ich trochę pani  zazdrości i jest mu przykro, że przeszedł do klasyki, że nie może być obecny na współczesnym rynku w swoim kraju?
-Pewnie tak. Karel jest tenorem i musi mieć repertuar specjalnie napisany na swój rodzaj głosu, z dopasowaniem do jego osobowości. Gott nie może, nie potrafi  zaśpiewać nowoczesnych piosenkek, które stałyby się wielkimi przebojami. Ja mogę. Swoje dwie ostatnie płyty nagrałam w super nowoczesnym studiu w Belgii. Karel też chciał tam nagrywać. Na razie nagrał trzy piosenki. Sama jestem ciekawa efektu.
-Czy Karel Gott mieszka w Hamburgu, bo ponoć bardziej zależy w ostatnich latach na rynku niemieckim niż czeskim?
-Karel Gott w ogóle nie mieszkał w Hamburgu. To nieprawda. Mieszka w Pradze. Owszem dużo pracował w Niemczech, ale nigdy tam na stałe nie mieszkał.
-Jaką pozycję w Niemczech ma Helena Vondrackowa?
-Czeska piosenka nie ma na tamtym rynku żadnych szans. Jeżeli ktoś próbowałby tam zaistnieć to tylko po niemiecku i przy pomocy wielkiej firmy płytowej.
-Ale przecież pani śpiewa po niemiecku?
-Owszem, a rozmawiam wręcz perfekcyjnie, co dla młodych piosenkarzy stanowi problem nr 1.Jestem znana i do dziś pamiętana w byłej wschodniej części Niemiec. Pewne dawne dobre kontakty urwały się. Nowych nie nawiązałam.
-Pamiętam, że były próby wylansowania pani w innych krajach Europy. Z jakim skutkiem?
-Musiałabym emigrować z kraju, a tego nie chciałam zrobić. Jest to bardzo złożony problem. Były próby wylansowania mnie we Francji, gdzie śpiewałam w paryskiej Olimpii i występowałam we francuskiej telewizji. Byłam też w Kanadzie i w Japonii, gdzie nagrałam płytę z melodiami filmowymi z Japończykami. Dużo występowałam w Rosji. Proszę nie zapominać, że wtedy byliśmy artystami zza żelaznej kurtyny, co bardzo komplikowało wszelkie działania menadżerskie i promocyjne.
-W jakim kierunku obecnie jest prowadzona pani piosenkarska kariera?
-Obecnie stawiam na swój nowy repertuar i nowy styl śpiewania obowiązujący w światowej muzyce rozrywkowej. Teraz śpiewam w stylu tanecznym, moje piosenki są trochę w stylu Cher. Dzięki temu do stałego grona moich wiernych fanów dołączyli nowi z młodej generacji i zaakceptowali mnie w nowym stylu.
-Pani nowa płyta "HELENA 2OO2" z 13 znakomitymi piosenkami tanecznymi stała się wielkim hitem w Czechach i Słowacji. Co zadecydowało o tak wielkim sukcesie?
-Wszystkie piosenki są napisane przez czeskich twórców za wyjątkiem Johna Capka, który jest Amerykaninem z czeskim pochodzeniem. Jest on kompozytorem piosenek dla Cher, Joe Cocera i Diany Ross. Piękne piosenki napisał dla mnie mój brat Michał David, który także śpiewa. Wszystkie jego piosenki stają się przebojami. Sama też napisałam jedną piosenkę pt. "Z tobą bawi mnie życie". Jest jeszcze duet z bardzo zdolnym młodym piosenkarzem Pepe Vojtkiem. Płyta jest adresowana do wszystkich słuchaczy, ale szczególnie dla młodzieży.
-Czy repertuar musicalowy na razie odłożyła pani na półkę?
-Myślę, żeby nagrać jeszcze jedną płytę z takim repertuarem. Na razie nie występuję w żadnym musicalu, a to dlatego, że nie ma w tych wystawianych w Pradze odpowiedniej roli dla mnie czyli takiej w której mogłabym pokazać wszystko co umiem.
-Za to jest pani gwiazdą wielkiego show estradowego z udziałem wspaniałego big-bandu Gustawa Broma...
-Ta orkiestra z pewnością jest najlepszym big-bandem w Europie. Występowaliśmy w Polsce, ale tylko raz, bo show jest dość kosztownym programem i potrzebny jest sponsor. Sama orkiestra liczy 24 osoby, jestem ja, Karel Gott, chórek, tancerze...
-Czy ma pani również samodzielny show estradowy?
-Mam i właśnie wybieram się z nim na 11 koncertów czyli wielkie tournee po największych miastach czeskich. Towarzyszy mi grupa "BUM-BAND"(trzy osobowy chórek, 7 muzyków) i goście zaproszeni: Peter Mug. Bara Basikova, Jiri Korn. Prezentuję w nim cały swój najlepszy repertuar i najnowsze piosenki.
-Aby wytrzymać szalone tempo życia gwiazdy na topie, musi pani dbać o zachowanie dobrej kondycji. W jaki sposób pani to robi?
-Staram się dbać o siebie. Uprawiam sport. Gram w tenisa, pływam, jeżdżę na nartach i codziennie się gimnastykuje. Zarówno w domu, gdzie mam specjalistyczne urządzenia, jak  w fitness klubie. Pracuję w ogrodzie. Jem wszystko, ale nie stosuję żadnej drakońskiej diety. Kiedy przybywa mi kilka kilogramów, to od godziny 17 już niczego nie jem. Generalnie jem często, ale mało.
-W jaki sposób dba pani o zachowanie urody, tego wspaniałego młodego wyglądu, którego zazdroszczą pani koleżanki i kobiety?
-Mam własnego wizażystę. Jest nim młody, bo 23 letni człowiek, który świetnie zna się na rzeczy. On dba o moje włosy i odpowiedni makijaż.
-Wydaje mi się, że obecna fryzura jest trochę za krótka i znacznie lepiej było pani we włosach nieco dłuższych...
-Sama chciałam zmiany i dobrze czuje się w tej nowej fryzurze. Teraz nie jest zrobiona i może dlatego wydaje się panu mało efektowna.
-Ile czasu w skali miesiąca przebywa pani w domu, ile w hotelach , samochodach i samolotach podczas swoich nieustannych podróży?
-15 dni w miesiącu jestem w domu, a 15 dni poza nim, co oczywiście nie jest żelazną regułą.
-Jak pani mieszka?
-Mieszkam w dużym i pięknym domu z ogrodem. Na dole mam studio nagrań, pralnię, kotłownię, garaż na dwa samochody, toaletę. Na górze jest wielki pokój kąpielowy z różowego marmuru, ale nie tego słodkiego, raczej z beżowym odcieniem. Wanna też jest różowa. Na dole mam dużą kuchnię, duży pokój z kominkiem, taras, basen...
-To już wszystko?
-Nie, bo dalej są jeszcze trzy pokoje, trzecia łazienka, pokój dla gości i pokój –garderoba z moimi ubraniami i kostiumami, dodatkami, butami.
-Czy w domu są zwierzęta?
-Mam psa. Jest to rodowodowy, czarno-złoty owczarek niemiecki.
-Jeździ z nim pani na wystawy, bo ja z moim championem zaliczam ok. 2O wystaw w sezonie?
-O Boże! Nie wytrzymałabym tego. Tylko raz wystawiałam psa w Pradze. Dostał złoty medal, kość i dyplom. Nie mam czasu, aby jeździć po Europie i pokazywać go. Ile medali ma pana pies?
-Właśnie otrzymał 27 złoty medal, bo wygrał w kategorii championów Międzynarodową Wystawę o Puchar Europy Środkowej w Poznaniu. Ja mam super championa, a pani super dom. A propos – w jakim stylu jest urządzony?
-Jest urządzony stylowo i komfortowo, ale jednocześnie ciepło, co podkreślają zaproszeni goście.
-Czy tak dużym domem zajmuje się pani sama?
-Mam pomoc domową, która odwiedza mnie raz w tygodniu. W pracach ogrodowych też pomagają  mi fachowcy ogrodowi, ale drobne rzeczy robię sama.
-Co z gotowaniem?
-Jeżeli jestem w domu gotuję sama. Najlepiej wychodzi mi kołacz z owocami z własnego ogrodu. Lubię też przygotowywać sałatki na różne sposoby.
-Jakie jest pani zdanie na temat żywienia w restauracjach?
-Nie można teraz narzekać, bo powstały bardzo dobre restauracje. Jeżeli jestem w Polsce, to zawsze zamawiam barszcz czerwony i żurek, kotlet de volaj, śledzie w śmietanie lub grzyby w śmietance. Lubię również rosół. W Czechach lubię knedliczki z ciasta twarogowego. Bomba!
-Czy żałuje pani, że czas płynie tak szybko?
-Bardzo żałuję, że czas pędzi tak szybko i dlatego staram się żyć intensywnie, wykorzystując każdą chwilę. Pamiętam ile mam lat i wiem, że nic co było już nie wróci.
-Jak wspomina pani lata spędzone w poprzednim systemie politycznym, kiedy artyści byli ograniczani w wyjazdach i działaniach i nie mogli być tak swobodni jak obecnie?
-Jeżeli chodzi o mnie, to w tamtych latach i tak najwięcej jeździłem zagranicę. Nie byłam hermetycznie zamknięta. Tylko, że na tamten czas przypadały moje najlepsze lata i wiem, że mogłam zrobić więcej i wykorzystać je znacznie lepiej. Na szczęście nie jestem jeszcze tak stara, abym nie mogła czegoś nowego zrobić w obecnych czasach, które stwarzają piosenkarzom większe możliwości.
-Plotkowano, że była pani ulubienica byłych prominentów. Mało tego, mówiono, że miała pani romans z premierem?
-To tylko plotki. Okazało się, że on miał córkę blondynkę, jeżdżącą takim samym samochodem jak ja. Ona się z nim wszędzie pokazywała i nie sprawdzając tego dokładnie, powstała plotka, że to z pewnością jestem ja. Miałam z tym poważne kłopoty, które prześladowały mnie przez lata. Nie wiedziałam w jaki sposób udowodnić, że  było to wielkie nieporozumienie.
-Jaki jest stosunek do pani obecnych władz?
-Bardzo dobry. Cenie prezydenta Havla. Niedawno przysłał mi zaproszenie do swojego pałacu. Wybieram się z wizytą do prezydenta.
-Czy zalicza pani siebie do osób szczęśliwych?
-Tak, tak, zdecydowanie tak.
-W czym upatruje pani to szczęście?
-Mam dobrą pracę, wielu kochających przyjaciół, sympatię szerokiej publiczności: od małych dzieci rysujących dla mnie urocze obrazki aż do bardzo sędziwych pań.
-Kto tworzy pani rodzinę?
-Mama zmarła w ub. roku. Mam jeszcze ojca, brata, siostrę. Moja bratanica Lucia Vondrackova jest artystką musicalową.
-Jak długo zmierza pani śpiewać?
-Tego nikt nie wie. Jeszcze trochę spróbuję, a jak się nie uda, to zakończę i nastąpi finał.
-Moja ukochana gwiazda gwiazd Shirley Bassey skończyła 64 lata. Jak pani sadzi – czy można śpiewać i zachwycać publiczność świata w tym wieku?
-Z takim wspaniałym głosem i magnetyczną osobowością można. Trzeba tylko poszukać odpowiedniego repertuaru. Frank Sinatra śpiewał mając 8O lat.
-Ale natura ma swoje prawa i potrafi być bezwzględna, jeżeli nie chcemy się jej podporządkować?
-Dlatego trzeba mieć wyczucie i wiedzieć, kiedy trzeba przestać śpiewać.
-Z jak dużym wyprzedzeniem zapisany jest kalendarz pani zajęć i występów?
-Ogólny z rocznym wyprzedzeniem, szczegółowy z półrocznym.
-Napisano , że Praga jest symbolem Czech i wiecznego piękna, a Helena Vondrackova królową czeskiej piosenki i symbolem wielkiego piękna. Za co kochają panią ludzie już wiemy, a za co pani kocha Pragę?
-Miałam to szczęście, że urodziłam się w tym niezwykłym mieście, które ma jedną niezaprzeczalną zaletę - może udawać dowolne miasto w Europie. Dzieciństwo spędziłam w małym miasteczku, sto kilometrów od Pragi, którą zobaczyłam ponownie jako siedmiolatka. Do 18 roku życia mieszkałam w miejscowości Slatinany. Kiedy byłam w gimnazjum, ojciec przywiózł z Pragi ogłoszenie, które zaważyło na całym moim życiu...Dzisiaj jestem w Pradze zakochana i myślę, że wzajemnością.
Rozmawiał : BOHDAN GADOMSKI
                                             


                                      Momentami ocieram się o szczęście...
                                         MAGDA UMER
Rozmowa z MAGDĄ UMER, pieśniarką, scenarzystką, autorką tekstów piosenek, felietonistką, reżyserem

Artystka, która w osobliwy węzeł splata swoje rozliczne pasje twórcze. W 1971 roku zaśpiewała na festiwalu w Opolu „Koncert na dwa świerszcze”, który zadecydował o jej dalszej artystycznej drodze, ale umiała łączyć karierę ze studiami i ukończyć filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Za całokształt działań w dziedzinie kultury otrzymała najwyższe nagrody państwowe. Zapytana, które są nagrody dla niej najważniejsze, opowiada, że… dwaj synowie. Jej najnowsza płyta „Noce i sny” zbliża się do złotej. Nagrywając ją marzyła, żeby była potrzebna ludziom i wszystko wskazuje na to, że tak jest. Bo jest cudna.

- Wokół same benefisy. Pani już po?
- Tak. Odbył się w Teatrze Polonia w ubiegłem roku, towarzyszyły mu niebywałe zdarzenia. Minister kultury i dziedzictwa narodowego Bogdan Zdrojewski wręczył mi złotą Gloria Artis, ja wystąpiłam z recitalem, a Agora wydała aż cztery moje płyty. Benefis wypadł dostojnie i poważnie, ale nie pokazywały tego media, jedynie teatr Krystyny Jandy.I chyba ona to wszystko wymyśliła.
- W 2000 roku otrzymała pani Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia, czyli wszystko już pani ma.
- Do głowy mi nie przyszło, żeby cokolwiek świętować, czy obchodzić, bo mnie w sferze materialnej nic już nie jest potrzebne do życia. Nagrody, wyróżnienia to tylko sympatyczny dodatek do satysfakcji z pracy. Uświadamia, dlaczego to robimy i po co.
- Mówi się w środowisku, że straszna z pani dziwaczka. Na czym polega to dziwactwo?
- Może, dlatego, że jestem samotnicą i połowę życia spędziłam w swoim towarzystwie, że czasami, gdy ludzie chcą mieć ze mną kontakt, ja tego unikam?W pewnym sensie jestem odludkiem.
- A może polega także na tym, że od lat nie ogląda pani telewizji, nie ma pojęcia, co się dzieje w kraju i na świecie, i nie zna wielu topowych twarzy i nazwisk.
- Postanowiłam rzucić ten nałóg, bo kiedyś nie tylko oglądałam telewizję, ale również w niej pracowałam. Kiedy stwierdziłam, że telewizja zabiera mi nieprawdopodobną ilość czasu, nerwów, niepotrzebnej irytacji, podczas gdy mogę zrobić coś innego, wartościowszego, przestałam ją oglądać.
- Powiedziała pani, że to rodzaj samoobrony. Przed czym?
- Przed głupotą,banalnością, przed średniością, a przede wszystkim przed powierzchownością. Zauważyłam, że świat, książek, zwierząt, przyrody, muzyki jest ciekawszy, lepszy, bardziej mi pomagający. Nie widzę, więc powodu, żebym sama ładowała się w szpony nałogu, bo oglądanie telewizji jest nałogiem, z którego trudno się wydostać. Teraz bardziej szanuję czas i pragnę wykorzystywać go mądrzej.Szkoda mi życia na byle, co.
- Mogła pani dopieścić w każdym szczególe swoją nową, znakomitą płytę „Noce i sny” z 17 przepięknymi piosenkami, która ukazała się na rynku. Napisała pani w dołączonej do niej książeczce, że ta płyta jest pani potrzebna do szczęścia i nieszczęścia. Dlaczego do szczęścia – rozumiem, ale że do nieszczęścia – nie pojmuję.
-Życie składa się ze szczęścia i nieszczęścia, a mnie ta płyta potrzebna jest do życia. Piosenki są lekarstwem. Pomagają mam nadzieję, nie tylko mnie, ale także wielu ludziom. Płyta dobrze się sprzedaje i mam wrażenie, że jest potrzebna.
- Zatrzymała pani na niej parę chwil, które były szczególnie ważne. Co to za chwile?
- Całe życie składa się z chwil, o jednych chcemy zapomnieć, inne są kompletnie nieistotne z punktu widzenia momentu, w którym się wydarzyły. Po latach okazuje się, że te z pozoru nieistotne były nadzwyczaj ważne i przypominają się nam w niewesołych okresach życia. Gdybyśmy nie przeżywali smutnych historii i nie bywali nieszczęśliwi, nie umielibyśmy docenić szczęścia.
- Zauważyłem, że jak zwykle najważniejsze jest dla pani słowo, które w pani specyficznej interpretacji jest także muzyką.
-Kierownikiem muzycznym płyty „Noce i sny” jest Wojciech Borkowski, autor wielu aranżacji. Jemu zawdzięczam jej powstanie. Śpiewam piosenki naszych najwybitniejszych twórców, zarówno autorów tekstów, jak kompozytorów. Słowo wypowiedziane jest także dźwiękiem, muzyką. Jest darem od losu, a ja mogę być łącznikiem między nim, a odbiorcą. Wybrałam swoje ukochane piosenki na obecnym etapie życia i okazało się, że są one zupełną nowością dla młodego pokolenia.
- Pani piosenki są zawsze nostalgiczne. Te na nowej płycie także takie są. Czy dlatego, że taka jest pani w środku?
- Jestem osobą smutno-wesołą. Momentami nawet ocieram się o szczęście! Jestem wdzięczna Losowi za swoje życie. Chyba nie chciałabym się z nikim zamienić.
- Jestem ciekaw, jak wypadłaby pani w diametralnie różnym, wręcz frywolnym repertuarze?
- Może nie aż frywolnym, ale bliski jest mi środek wyrazu, który nazywa się pikanteria, bardzo bliski Jeremiemu Przyborze. Zaśpiewałam kiedyś jego piosenkę „Panienka z temperamentem”, którą uwielbiam. Teraz otrzymałam już propozycję nagrania następnej płyty i zastanawiam się, czy nie poszukać pogodnych piosenek. Odgonić smutek.Oczywiście musiałyby być na wysokim poziomie artystycznym.To byłoby dla mnie wyzwanie.
- Powiedziała pani, że jak będzie staruszką, postara się jak najczęściej uśmiechać i podśpiewywać „Wesołe jest życie staruszki”. Mówiła to pani poważnie?
- Może trochę żartowałam, ale bardzo intensywnie pracuję, żeby nie wychodzić do ludzi w złym nastroju.Wychodzę do ludzi wtedy, kiedy mogę się do nich uśmiechnąć.
- Podkreśla pani, że jest w listopadzie życia, ale nie mówi, w jakim nastroju weszła w ten okres?
- Weszłam weń radośnie, nieoczekiwanie dla samej siebie. Pogodnie i radośnie. Dlatego często mówię, że starość jest dla mnie łaskawsza niż młodość.W młodości bywało dużo smutniej.
- Nie ukrywa pani swojego wieku, ale ostatnio poddała się pewnej metamorfozie.
- Chyba tylko na zewnątrz. Dzięki pani doktor Lidii Trawińskiej, dzielnie schudłam prawie 20 kilogramów. Żeby w wieku, w jakim jestem jeszcze trochę pożyć, muszę zacząć wreszcie myśleć o zdrowiu. Dlatego dbam o siebie.
- Czy udawało się pani brać życie w swoje ręce i wychodzić naprzeciw czemuś, czego bardzo chciała?
- Bardzo często tak robiłam i dlatego wiele razy dostawałam po nosie. Ale nigdy nie było to dla mnie nauczką. Życie musi mieć temperaturę.
- Tym bardziej, że życie miała pani ciekawe. Czy umiała to pani docenić?
- Tak! Codziennie za nie dziękuję.
- Wolałaby pani być szczuplejsza, spokojniejsza, mądrzejsza, zdrowsza, ale… niekoniecznie młodsza?
- Szczuplejsza- już nie. Zdrowsza - tak. Ale młodości  nikomu nie zazdroszczę, bo w środku  jestem młodsza od niejednej studentki.
-Jacy są pani dwaj synowie?
-Wspaniali. Mateusz ma 33 lata, żonę, jest po dwóch fakultetach, zna trzy języki. Franek, ma 25 lat, skończył socjologię i jest teraz na studium doktoranckim, zna dwa języki. Obaj zdają się pochodzić z innej epoki. Jeśli zamierza mnie pan zapytać, co uważam za swój największy sukces, to odpowiem, że dzieci.Ale on jest tylko trochę mój...
- Wiem, że ma pani duży dystans do siebie…
- Mam nadzieję. Na tyle wystarczający, że nigdy nie przewróciło mi się w głowie i nie miałam uczucia, że jestem pępkiem świata. Ilekroć coś mi się udało w życiu zawodowym, to nie wychodziło w życiu prywatnym i odwrotnie. Zawsze wiedziałam, że jest coś za coś, że po nocy przychodzi dzień. Bywało różnie, ale zawsze kierowałam się zasadą, żeby jak najwięcej czasu spędzać z ludźmi mądrzejszymi i zdolniejszymi od siebie. Uważałam, że lepiej jest być najgorszą wśród najlepszych, niż najlepszą wśród średnich. Dzięki temu spędziłam życie wśród sztuki i muzyki najwyższej jakości.
- Podobno w poprzednim wcieleniu była pani jarzębiną?
- Gdybyśmy odchodząc, mogli się w coś zamienić, to ja chciałabym być jarzębiną, bo to moje ukochane drzewo.
- Świat Magdy Umer to malutki brzozowy las i łąki pełne zjawiskowej nawłoci, po której spacerują bażanty…
- Tak powiedziałam w wywiadzie w latach dziewięćdziesiątych, a teraz, rozmawiając z panem, patrzę przez to same okno i widzę, że maleńkie drzewa są już bardzo wysokimi brzozami. Wszystko urosło, dojrzało. Jest pięknie.
- Ale w saunie i bardzo ciepłym morzu, czuje się pani jeszcze lepiej?
- Uwielbiam ciepło.Tydzień temu wróciłam z bardzo ciepłego, z pozoru tylko Martwego Morza.Zwiedzałam Bliski Wschód. W Jordanii oglądałam zjawiskową Petrę. Towarzyszył mi syn Franek, który miał marzenie, żeby tam nurkować z delfinami i udało się! Patrzyłam na to i cieszyło mnie jego szczęście.
- Byliście tylko we dwoje?
- Tak, to był powrót do niezwykłej zażyłości i przyjaźni. Bardzo ważna dla mnie wyprawa. Podobny czas spędziłam kilka lat temu ze starszym synem- Mateuszem, który zaprosił mnie do Nowej Zelandii, gdzie studiował. Moi synowie, już samodzielni mężczyźni, są także moimi przyjaciółmi. Jestem szczęśliwa, mogąc z nimi rozmawiać o wszystkim.
- Synowie są podobni do pani?
- Mam nadzieję, że są radośniejsi, że nie noszą w sobie smutku niezależnego od nich, jaki mi towarzyszy.
- Nie poszli w pani ślady…
- Na szczęście.
- Ciekawy jestem, czy słuchają pani piosenek?
- Jeżeli słuchają, to w tajemnicy przede mną. Kiedyś Franek słuchał Muńka Staszczyka i powiedział mi, że jestem prawie tak dobra jak on, tylko śpiewam trochę inaczej. Był to dla mnie największy komplement.
- Co mówią o nowej płycie?
- Myślę, że im się podoba, bo odnajdują w niej ważne tematy.
- Nie żałuje pani, że nie mieszkacie już razem?
- Nie, nigdy nie byłam zaborczą matką, która chce mieć dzieci tylko dla siebie. Jestem szczęśliwa, że dożyłam czasu, gdy oni poczuli się na tyle dorośli, że zapragnęli mieć swoje mieszkania, swoje życie.
- Wspomnijmy równie ważne dla pani osoby. Na początek Agnieszkę Osiecką.
- Wszyscy nas ze sobą kojarzą, a przecież Agnieszka miała wielu przyjaciół. Może, dlatego, że zrobiłam dla niej koncert „Zielono mi” i „Rozmowy o zmierzchu i świcie”, że obie byłyśmy urodzone 9 października, tylko ja 13 lat później. Może, dlatego, że jesteśmy  trochę podobne ?
- A Krystyna Janda?
- Jest mi bardzo bliską osobą. Dużo razem pracowałyśmy. Ponieważ Krystyna cała składa się z pracy, bliżej może się przyjrzeć drugiej osobie tylko w pracy. Jeśli miałabym coś o niej powiedzieć, to najpierw, że jest pracowita, a dopiero potem, że genialna, mądra itd. Dawno mogłaby spocząć na laurach i odcinać kupony, ale praca wciąż jest dla niej najważniejsza.
- A Zuzanna Łapicka?
- Zuzanna jest moim promyczkiem, słońcem. Z natury bardzo pogodna. Ma w sobie coś takiego, że siedząc koło niej czuje się dobrą energię. Jest jeszcze -Magda Czapińska, poetka, autorka tekstów piosenek („Wsiąść do pociągu byle, jakiego”, ”W moim magicznym domu”, ”Na dowolnie wybranym boku”), moja psychoterapeutka, którą Andrzej Poniedzielski nazwał psychoterapeutką.
- O właśnie, jest jeszcze Andrzej Poniedzielski…
- To mój duchowy brat. Mroczna osobowość z jasnym uśmiechem. Jesteśmy do siebie jakoś podobni, mamy podobny dystans do świata i typ poczucia humoru.Przede wszystkim na własny temat. Zrobiliśmy spektakl teatralny p t:”„Chlip- Hop”, który  gramy w teatrze Ateneum. Już piąty rok! Są widzowie, którzy przychodzą na to po 15-20 razy, bo poprawia im samopoczucie.Mówią, że to kultowy spektakl. Od kilku lat także piszemy bloga dla Wirtualnej Polski.
 -Nie możemy zapomnieć o Jeremim Przyborze.
- Ależ skąd, nie pozwoliłabym na to! Jeśli miałabym stopniować swoje przyjaźnie czy stopnie zażyłości, to przyjaźń z Jeremim Przyborą była dla mnie najważniejsza. Był dla mnie kimś nie do opowiedzenia bliskim i ważnym, a jednocześnie mistrzem. Wychował mnie od małego, bo pierwszy Kabaret Starszych Panów ukazał się, gdy miałam dziewięć lat. Chodziłam do sąsiadki, żeby go oglądać, bo nie mieliśmy w domu telewizora.
- Co ma pani wpisane w rubryce zawód?
- Pieśniarka, reżyser, scenarzystka, autorka tekstów piosenek.
- Najpełniej jednak wypowiada się pani jako pieśniarka?
- Gdy zaczęłam robić przedstawienia teatralne, poczułam, że jestem w swoim żywiole, że praca z aktorami, nad scenariuszem sprawia mi nieopisanie więcej radości niż stanie samotnie na scenie i wstydzenie się do nieprzytomności, trema i śpiewanie piosenek. Na starość to się trochę zmieniło.Wyjście na scenę nie jest już dla mnie tak paraliżujące. Mam uczucie, że młodszym pokoleniom mam coś ważnego do przekazania. Czuję falę ciepła bijącą od publiczności, co jest bardzo ważne.
- Będą nowe piosenki, nowe płyty, nowe recitale?
- Nie wykluczam tego. Ale to, na co teraz czekam najbardziej, to zielone liście na drzewach.Wiosna śni mi się po nocach.
- Zastanawiam się, od czego w pani przypadku zależy to ciągle istnienie w zawodzie?
- Czuję się osobą potrzebną. Wśród wielbicieli mam kilkuletnie dzieci, które zasypiają przy moich kołysankach nagranych, kiedyś z Grzegorzem Tournauem.
-Czyli, jeszcze długo będziemy się panią cieszyć.
- Chciałabym, ale to już nie ja o tym decyduję.
 Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI


                         Namaszczony przez samego Placido Domingo
                              ARNOLD RUTKOWSKI


                                                         Tenor na motorze
Rozmowa z ARNOLDEM RUTKOWSKIM, śpiewakiem operowym o  międzynarodowej renomie






Arnold Rutkowski, magister sztuki wokalnej, studia z wyróżnieniem ukończył w Akademii Muzycznej w Łodzi (dyplom w 2005 roku). Swoje umiejętności doskonalił na kursach mistrzowskich u Hakana Hagegoarda, Ryszarda Karczykowskiego, Arkadiusza Burskiego, Antonio Barasordy i Jolanty Żmurko. Jest laureatem prestiżowych konkursów wokalnych w Nowym Sączu, Warszawie i Wiedniu (nagroda wiedeńskiej publiczności). Teraz wygrał I Europejski Konkurs Tenorów im. Jana Kiepury w Sosnowcu (I nagroda i 10 tysięcy Euro). Już w 2008 roku otrzymał Teatralną Nagrodę Muzyczną im. Jana Kiepury dla najlepszego śpiewaka w Polsce. Do niedawna był pierwszym tenorem Opery Wrocławskiej. Obecnie współpracuje z Mazowieckim Teatrem Muzycznym, ale śpiewa wszędzie, coraz częściej zagranicą. Niedawno w Operze w San Juan (Puerto Rico) we Włoszech (Modena, Ferrara, Rawenna). W Polsce zadebiutował partią Rudolfa w „ Cyganerii’ na scenie Opery Narodowej w Warszawie, zagranicą debiut miał miejsce w Operze Island na Bornholmie (Dania) w roli Ferrando w „Cosi fan tutte”. Z powodzeniem śpiewał na scenach Belgii, Francji i Holandii oraz na festiwalach operowych w Niemczech, Szwajcarii i Luksemburgu. Podczas występu Placido Domingo w Polsce, został przez wielkiego śpiewaka zarekomendowany publiczności i namaszczony na dalszą już międzynarodową karierę.
PLACIDO DOMINGO i ARNOLD RUTKOWSKI
-Zastanawiam się, co jest teraz dla pana najistotniejsze: I nagroda na Europejskim Konkursie Tenorów czy występ u boku Placido Domingo i jego rekomendacja?
- Oba wyróżnienia są dla mnie ważne. Na konkursie tenorów, gdzie oceniano te same gatunkowo głosy, zwycięstwo jest dodatkowo ważne, zaś rekomendacja światowej sławy śpiewaka Placida Dominga to wielki zaszczyt.
- Jak doszło do spotkania z Placido Domingo?
- Wszystko zaczęło się od mojego występu w Operze w San Juan, w Puerto Rico, gdzie dyrektorem teatru jest tenor Antonio Barasorda, przyjaciel Placido Domingo, często dublujący się z mistrzem w tych samych partiach. Po miesiącu spotkaliśmy się w Paryżu, aby wspólnie popracować, bo wcześniej poprosiłem Barasordę o konsultację wokalną. W stolicy Francji śpiewał w tym czasie tytułową rolę w „Cyrano De Bergerac” na zmianę z Placido Domingo. Pewnego dnia do teatru, gdzie pracowaliśmy, przyjechał Domingo, któremu zostałem przedstawiony. Zgodził się na przesłuchanie mnie. Usiadł przy fortepianie i zapytał, co dla niego zaśpiewam. Pomyślałem, że przecież nie mam akompaniatora, ale mistrz sam zaczął grać na fortepianie arię Rudolfa z ”Cyganerii”, a ja śpiewać.
- Czyli warto bywać w świecie, pokazywać się, nawiązywać ciekawe znajomości…
- Jak najbardziej. Teraz mamy więcej możliwości, niż poprzednie pokolenia. Granice są otwarte, wyjazd do Ameryki nie stanowi problemu. 
 -Zaśpiewał pan Don Jose w „Carmen” w Puerto Rico, którą z wielkim powodzeniem śpiewał w świecie Placido Domingo. Czy mistrz widział pana w tej roli?
- Nie, ale wystarczyła mu opinia o mnie zasłyszana u Antonio Barasordy. Widziałem Placido Domingo na nagraniach w tej roli, był niesamowity. Całym sobą przekazał to, o czym śpiewał, nie tylko głosem, ale każdym gestem, mimiką. Potrafił zmienić barwę swojego głosu w taki sposób, żeby publiczność się zachwyciła.
- Jak postrzega pan Placido Domingo obecnie, gdy śpiewa wyłącznie repertuar starannie wyselekcjonowany, dopasowany do obecnych możliwości głosowych?
- Czyni to w bardzo inteligentny sposób. Wydaje mi się, że dla publiczności nie jest ważne, co śpiewa. Ważne, aby śpiewał. Zachwycamy się jego głosem i przekazem artystycznym.
- Chciałbym pan tak długo śpiewać?
- Pewnie i dlatego śpiewam taki repertuar i taką techniką, żeby móc śpiewać jeszcze w wieku 70 lat. Domingo, co prawda, zdziwił się, że już śpiewam partię Don Jose, ponieważ jest ona dla mocniejszego tenora, ale później przypomniał sobie, że wykonywał tą partię już w wieku 22 lat...
- Podobno Placido Domingo ma więcej lat aniżeli podają to oficjalne biogramy, Józef Kański w książce „Mistrzowie sceny operowej” pisze, że francuskie źródła podają dwie inne daty 1933 i 1934, czyli miałby teraz 76 lub 75 lat!?
- Różne plotki krążą na ten temat, ale nie mam pojęcia, co jest prawdą. Nie śmiałbym go o to zapytać.
- Jak przyjął pan jego zaproszenie do występu w Teatrze Wielkim w Łodzi?
- Ogromnie się ucieszyłem. Taka propozycja wyszła od Dominga jeszcze w Paryżu, gdy powiedziałam, że urodziłem się w Łodzi i w tym mieście studiowałem. Domingo słysząc to, zapytał, czy będę na jego koncercie w Łodzi? Oczywiście - odpowiedziałem. Na to mistrz: w takim razie zaśpiewasz ze mną. I zaśpiewałem. Byłem wzruszony przyjęciem publiczności.
- Ale przez cały koncert Placido trzymał pana za kulisami, na scenę wprowadzając dopiero podczas kolejnych bisów...
- Miałem być niespodzianką. 
- A gdyby bisów nie było?
- Wtedy Placido Domingo znalazłby pretekst, żeby wprowadzić mnie na scenę. W dniu koncertu zatelefonował do mnie jego sekretarz, żebym przyjechał do Łodzi, bo wszystko jest ustalone i mamy razem w towarzystwie Veroniki Villarroel zaśpiewać „O nie zapomnij mnie”. Dzień wcześniej miałem we Wrocławiu spektakl „Cyganerii”, nie mogłem wiec przybyć na próbę do Łodzi.
- Dlaczego zaprosił pana jedynie do zaśpiewania tercetu?
- Publiczność przyszła tam specjalnie dla niego, a wprowadzając mnie, jedynie chciał zaakcentować, że jestem, że zasługuję na poznanie. Przyzna pan, że to i tak wielkie wyróżnienie?
- Z pewnością…
- Dla mnie bardziej prestiżowe niż solowe śpiewanie, było stanąć u boku mistrza i śpiewać razem z nim.
- Może obawiał się zestawienia z pana młodym, świeżym głosem…
- Myślę, że Domingo już nie musi się nikogo obawiać. To najwyższej światowej klasy śpiewak. Chętnie promuje młodych śpiewaków i występuje z nimi na całym świecie.
- Osobiście żałuję, że nie zaśpiewał pan „Granady”, która należy do pana popisowych numerów koncertowych.
- Ja również żałuję, ale pamiętając, że jest to popisowy numer Placido Domingo, nawet nie próbowałbym śpiewać przy nim „Granady”.
- „Granada” nie udała się mistrzowi, który nie dał rady wyśpiewać ostatniego dźwięku, wysokiego „a”. Jak zareagował pan za kulisami na to niepowodzenie wokalne?
- Bardzo się tym przejąłem, bo sam wiem, jak czuje się śpiewak, gdy coś mu nie wyjdzie. Ale jednocześnie wiedziałem, że publiczność mu to wybaczy.
- Czy miewał pan podobne problemy na koncertach?
- Na estradzie nigdy mnie to nie spotkało, w spektaklu operowym owszem. Zdarzyło się to w „Cyganerii” przy wysokim „c”, gdy zaczynałem karierę. Partia Rudolfa wymaga niesamowitego ośpiewania.
- Czy to po tym potknięciu napisano, że nie potrafi pan śpiewać?
- Czy można tak napisać na podstawie jednego potknięcia wokalnego? 
 - Dysponuje pan lekkim i wrażliwym instrumentem muzycznym. W jaki sposób stara się pan go chronić?
- Nie przesadzam z zimnymi napojami, nie jem lodów przed występami. Staram się nie przeziębić.
- A mówi się, że życie tenora to ogromny reżim.
- Głos tenora jest głosem nienaturalnym dla mężczyzny, ale jego właściciele są także ludźmi. Nie chcę żyć w reżimie, w ciągłym stresie i obawie, że mogę nadwerężyć głos. Uprawiam sporty i staram się normalnie żyć.
- Dlaczego został pan śpiewakiem?
- Nie wyobrażam sobie, że mógłbym robić, co innego w życiu. Miałem wiele pasji, wśród nich piłka ręczna, nożna, wodna, ale zwyciężyła muzyka, w której można pokazać swoją wrażliwość, uczucia…
- Talent od Boga czy po rodzicach?
- Od Boga i po rodzicach. Mój ojciec ma wspaniały głos, chociaż nie śpiewa zawodowo. Moja mama ma predyspozycje do występowania na estradzie, co robiła jako młoda dziewczyna.


Arnold Rutkowski
BOHDAN GADOMSKI
- Kto pracował nad pana głosem?
- Każdy z pedagogów, którego spotkałem, pojawiał się w odpowiednim momencie. Na pewnym etapie wstępnej edukacji swoją rolę odegrali Jerzy Wolniak i Włodzimierz Zalewski, a po studiach Arkadiusz Burski. Doszedł Antonio Barasorda, z którym niedawno się poznałem. Obecnie pracuję ze wspaniałą Jolantą Żmurko, pod której kontrolą pozostaję.
- Kontrola wokalna jest konieczna na każdym etapie śpiewania?
- Tak, bo głos cały czas się rozwija, pokazuje coraz to większe możliwości. Jeżeli nie będziemy ich w stanie sami kontrolować, wtedy możemy sobie zrobić krzywdę i zacząć śpiewać gorzej. Pedagog musi ukierunkować rozwijający się głos w dobrą stronę. Śpiewak musi mu zaufać.
-Niedawno urodziło się panu dziecko. Czy to dobry moment, kiedy oboje z żoną śpiewacie, robicie kariery i nie będziecie mieli czasu na przewijanie córeczki, na kąpiele, na zabawy, słowem typowy kontakt rodziców z małym dzieckiem?
- Staram się mieć kontakt z dzieckiem w każdym momencie, gdy jestem w domu. Moja córka ma zaledwie trzy miesiące, więc nie może ze mną jeździć. Jest pod opieką żony, śpiewaczki operowej (sopran koloraturowy), która wzięła urlop macierzyński. Chciałbym, żeby w przyszłości jeździły ze mną. 
- Widząc, co dzieje się wokół pana, żona nie czuje się jako artystka w cieniu męża?
- Iwona zdaje sobie sprawę, że moja kariera dobrze się rozwija i wspiera mnie całym sercem. Choć sama robi karierę, nie ma między nami rywalizacji. Więcej, pomaga mi, jest moim pierwszym i najsurowszym krytykiem. Ufam jej bezgranicznie.


- Z Wrocławia przeprowadziliście się na wieś. Dlaczego tam?
- Chcieliśmy się przenieść ze zgiełku miasta na spokojną wieś, ale co będzie dalej, nie mogę jeszcze powiedzieć.
- Tęskni pan za rodzinną Łodzią?
- Tęsknię za specyficznym klimatem mojego miasta, a przede wszystkim za łódzką publicznością.
-Podobno szanse występowania przed tą publicznością, zabrał panu tuż po dyplomie, po debiucie w Teatrze Wielkim, jego ówczesny dyrektor Kazimierz Kowalski, który powiedział, że nie umie pan śpiewać i nie dostanie etatu.
- Za to nieświadomie pozwolił mi na rozwój w Operze Wrocławskiej, gdzie od razu przyjęto mnie na etat pierwszego tenora i zapewniono odpowiedni rozwój, przygotowując repertuar na mój rodzaj głosu.
- Ale zrezygnował pan z etatu w Operze Wrocławskiej?
- Chciałem mieć więcej czasu dla siebie jako śpiewaka, samodzielnie pracować nad sobą, sam decydować o sobie, o tym, co, kiedy i gdzie mam śpiewać. Etat zobowiązuje i ogranicza w pewnym stopniu inne działania, co nie oznacza, że dyrektor Ewa Michnik mi na to nie pozwalała. Nadal śpiewam gościnnie w Operze Wrocławskiej.
 - Ale etat w Operze Narodowej w Warszawie z pewnością by pan przyjął?
- Nie, nie przyjąłbym z tych samych powodów. Miałem już taką propozycję z Opery Narodowej. Wolę być wolny i niezależny. Dzięki temu mogłem śpiewać we Francji, Włoszech, Niemczech czy nawet w Puerto Rico. W listopadzie będę śpiewać w Stanach Zjednoczonych.
- Czy zwycięstwo na I Europejskim Konkursie Tenorów w Sosnowcu, pomoże panu w dalszej karierze zagranicą?
- Mam nadzieję, że pomoże w Polsce. Wspominam go bardzo dobrze. Miał wspaniałą atmosferę. Przesłuchania miały bardzo przyjazny charakter dla śpiewaków, wśród których nie czuło się zdenerwowania, czy skrępowania. Jury pod przewodnictwem mistrza Wiesława Ochmana, chętnie podawało swoje oceny wraz z uzasadnieniem.
- Wielki, sławny w świecie tenor Wiesław Ochman, był swego czasu kreowany na następcę Jana Kiepury. Czytam o panu w prasie: „Arnold Rutkowski idzie w ślady Jana Kiepury”. Rzeczywiście pan idzie?
- Maestro Wiesław Ochman jest znany we wszystkich najważniejszych ośrodkach operowych świata. Mogłem się o tym przekonać. Nadal potrafi wspaniale śpiewać i do tej pory może być wzorem dla innych. Dla mnie jest. Jako śpiewak i jako człowiek. Jeżeli chodzi o mnie, to staram się iść śladami Jana Kiepury, ale bardzo trudno jest być jego następcą. Śpiewał w zupełnie innych czasach...
- Jan Kiepura oprócz głosu miał wielką osobowość. Jaką rolę ona odgrywa w śpiewaczych karierach?
- Och, jest to jedna z najważniejszych cech u każdego śpiewaka. Przykładem jest Placido Domingo, który swoją osobowością potrafi tak zapanować nad widzem, że ten oddaje się w jego niewolę.
- Widziałem pana na kilku koncertach i stwierdziłem, że wyróżnia się pan spośród innych swoją wyrazistą osobowością, tym czymś nieuchwytnym, czego inni śpiewacy nie posiadają. Myślę, że to dzięki niej może pan podbić świat. A propos. Jak daleko sięgają pana ambicje i plany?
- Moją ambicją jest śpiewać na światowym poziomie. Marzę o wejściu na sceny w Metropolitan Opera w Nowym Yorku i mediolańską La Scalę. W planach mnóstwo koncertów na terenie całego kraju. Najbliższe 3 i 5 lipca na Wawelu, na zamku w Krakowie. Po raz pierwszy zaśpiewam z Małgorzatą Walewską. 25 lipca, na zaproszenie Placido Domingo, będę na Operaliach w Budapeszcie. W sierpniu wystąpię na Europejskim Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy. We wrześniu śpiewam w Operze Wrocławskiej. W listopadzie wystąpię w Phoenix Opera (USA), a w grudniu w Operze Narodowej.
- Żeby zrobić wielką karierę trzeba emigrować z Polski. Jest pan na to przygotowany?
- Jestem.
- Zostawi pan dom, dziecko, żonę i poleci w świat?
- Nie, żonę i dziecko zabiorę ze sobą. Moja córka podróżowanie ma we krwi.
- A póki, co?
- Praca, praca i raz jeszcze praca nad sobą i głosem.
- Tylko praca? Żadnych pasji?
- Oczywiście. Mam nową pasję. Są nią motory. Jeżdżę sportową Yamahą, którą wraz z profesjonalnym wyposażeniem otrzymałem od firmy Rut-Mar-Company z Łodzi.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
BOHDAN GADOMSKI i ARNOLD RUTKOWSKI w Międzyzdrojach w towarzystwie JANA MACHULSKIEGO (pomnik)


Prasa światowa pisała o jej głosie: „to diabelska wokalna pirotechnika”
                                       Zaszłam daleko
                        ALEKSANDRA KURZAK
Rozmowa z ALEKSANDRĄ KURZAK, polską śpiewaczką operową, która występuje w najsławniejszych teatrach świata

Ma zaledwie 32 lata, tytuł doktora sztuki wokalnej, wspaniale przyjęte przez publiczność, krytykę i dyrektorów teatrów debiuty w Metropolitan Opera w Nowym Yorku, Royal Opera House  Covent Garden w Londynie, Bayerische Staatsoper w Monachium, Operze wiedeńskiej, czy na festiwalu w Salzburgu. Niedawno podbiła mediolańską publiczność w La Scali. Przez 6 sezonów błyszczała w Staatsoper w Hamburgu. Kalendarz ma zapełniony występami do 2016 roku. W Polsce przypomniała o sobie i rosnącej pozycji w świecie fantastyczną kreacją Violetty Valery w „Traviacie” w Operze Narodowej w Warszawie. Odnotowały to wszystkie media. Dzisiaj jest gościem „Angory”.
 - Napisano w jednej z recenzji, że Aleksandra Kurzak w pierwszym akcie „Traviaty” była nieco rozedrgana i niepewna.
Tak było?
- Jeżeli tak było, to mogę sobie tylko pogratulować, bo właśnie tego wymagała ode mnie reżyseria. Violetta Valery miała być rozedrgana i niepewna swoich uczuć, tego, co widzi, co słyszy…Odbieram więc słowa recenzenta jako komplement.
-„W drugim akcie Kurzak przeszła samą siebie. Była idealną Violettą”- czytamy… Czyli jest to odpowiednia dla pani partia,  chociaż niektórzy znawcy opery twierdzą, że nie?
-Tzn. - kto? Byłam typowym sopranem koloraturowym, ale już dawno pożegnałam się z takimi partiami, jak Królowa Nocy w „Czarodziejskim flecie”, Zerbinetta czy Blonda. Teraz będę śpiewała np. Konstancję, Fiordiligi, Donnę Annę, a więc zupełnie inny repertuar. Uważam, że Violetta Valery z „Traviaty” jest partią  odpowiednią dla mojego rodzaju głosu. Dlatego też, mam wiele propozycji śpiewania tej partii w innych teatrach.
- Bogusław Kaczyński powiedział mi, że w jego ocenie nie jest to partia dla tak lekkiego sopranu jak pani. Ale od razu zaznaczę, że nie był w Operze Narodowej i nie słyszał jak pani obecnie śpiewa.
- Śmieszą mnie takie opinie i według mnie świadczą one o braku profesjonalizmu. Najpierw trzeba usłyszeć artystę, a dopiero później wyrażać swoje zdanie. Pan Kaczyński być może pamięta mnie z konkursu Moniuszkowskiego, który miał miejsce 12 lat temu i wtedy rzeczywiście śpiewałam innym głosem. Są głosy, które się zmieniają, rozwijają, są też takie, które nie posiadają takiego potencjału. Są też tacy śpiewacy, którzy po dwóch, trzech latach, schodzą ze scen, mimo, że się znakomicie zapowiadali. Dla mnie największym komplementem jest reakcja publiczności. Otrzymałam od warszawskiej publiczności niesamowite owacje na stojąco oraz e-maile i wpisy na różnego rodzaju portalach internetowych. Osoby te pisały, że spędziły jeden z najpiękniejszych wieczorów w swoim życiu, że mój występ wzruszył je do łez. 
- Partia Violetty Valery jest ponoć napisana przez Verdiego na koloraturę dramatyczną, ale takich głosów było w świecie zaledwie kilka…, Joan Sutherland, Beverly Sills.
- A wie Pan, że właśnie do tych dwóch śpiewaczek zostałam porównana przez amerykańską prasę, po moim debiucie w MET?  Sopran koloraturowy jest to określenie głosu, który umiejętnie posługuje się techniką koloraturową, ale nie rodzaj głosu. U nas mylnie kojarzy się to określenie z subretkowym, malutkim wolumenem, a rola „Traviaty” wymaga pełnego sopranu lirycznego. Ma to być głos ciepły i krągły, z łatwością wykonywania koloratur.  Nie widzę w tej partii momentów dramatycznych, w których trzeba „zabić głosem” słuchacza. W akcie pierwszy jest to typowe lekkie śpiewanie koloraturowe. Akt drugi i trzeci przepełniony jest żalem i bólem, wyrażanym np. przez mistrzowskie używanie pian, czy fil di voce.
- Jak czuje się pani w awangardowej, nietypowej, oryginalnej inscenizacji „Traviaty” Mariusza Trelińskiego?
-Bardzo dobrze. Nie jest dla mnie nowością śpiewanie w podwiązkach i gorsecie, bo tak ubrana byłam np. 6 lat temu, gdy śpiewałam partię Kleopatry w „Juliuszu Cezarze”. Wydaje mi się jednak, że takie ujęcie XIX wiecznej opery, dało mi więcej możliwości do pokazania umiejętności aktorskich, aniżeli, kiedy ograniczona byłabym  tradycyjną krynoliną i  wachlarzem.

-Koncepcja reżyserska Mariusza Trelińskiego i pani wyobrażenie o „Traviacie”, o jej bohaterce, były podobne?
- Zawsze staram się być jak najbardziej otwarta na pomysły reżysera. Nie wyobrażam sobie roli w domu, aby potem szybciej wejść w postać proponowaną przez reżysera. Jeżeli czegoś nie rozumiem, pytam do skutku. Muszę wiedzieć, dlaczego mam wykonać dany ruch, krok, to musi być umotywowane psychologicznie, wtedy jest prawdziwe i tylko w taki sposób mam szansę na poruszenie publiczności.
-Czyli współtworzenie z reżyserem postaci, spektaklu, a nie dyktatura?
- Jak najbardziej. Nie poddaję się reżyserom dyktatorom. Stworzenie przedstawienia operowego polega na współpracy! Z Mariuszem Trelińskim bardzo dobrze nam się pracowało. Obydwoje jesteśmy silnymi osobowościami, szanującymi siebie nawzajem i to, co mamy sobie do zaproponowania. 
- A z zespołem Opery Narodowej w Warszawie?
- Wspaniale! Bardzo mili koledzy, którzy wprost cudownie mnie przywitali. Już na pierwszej próbie, rozbawił mnie do łez tenor Borys Ławreniw. Swoją grą aktorską i sposobem bycia, rozładował moje napięcie. Równie dobrze współpracowało mi się z Adamem Szerszeniem, Czesławem Gałką, Joanną Cortes, którą pamiętałam z roli Violetty, gdy dublowała się z moją mamą w tej roli w Operze Wrocławskiej, także Andrzejem Dobberem, z którym śpiewałam w tej samej operze w „Rigolettcie”, czy z francuskim tenorem Sebastien Gueze.
- Czy zmienia pani swój glos, jego barwę w zależności od partii, którą ma do wykonania?
- Tak, oczywiście. Niemożliwym jest zaśpiewanie oper Mozarta, Rossiniego, Pucciniego czy Verdiego, tym samym rodzajem głosu, bo jest to niestylowe, moim zdaniem brzydkie i ze względów technicznych po prostu niemożliwe.
- Czy nadal konsultuje się pani ze swoją mamą, pedagogiem śpiewu Jolantą Żmurko?
- Mama zawsze była i będzie moją jedyną maestrą, której bezgranicznie wierzę i wiem, że dzięki jej wiedzy i doświadczeniu jestem tu gdzie jestem i nadal podążam dobrą drogą. Najważniejszym wyznacznikiem prawidłowego rozwoju mojego głosu, jest to, że wzbogaca się on w średnicy, a przy tym nie traci swojego blasku i wspomnianej koloratury.
 - Ale tak naprawdę to słucha pani przede wszystkim siebie?
-W swojej karierze kieruje się tym, co jest najbardziej stosowne dla mnie, sama jestem dla siebie doradcą i najsurowszym krytykiem.
- Zwiedziła pani trochę świata, występując na najsławniejszych scenach. Zatrzymajmy się przy kilku z nich, tych z największą renomą. Podobno pierwszy występ w Metropolitan Opera w Nowym Jorku odbył się na zasadzie nagłego zastępstwa za amerykańską śpiewaczkę, która zaszła w ciążę?
- Tak było. Tylko, że to nagłe zastępstwo było z czteromiesięcznym wyprzedzeniem. Teatry światowe planują swoją pracę z wieloletnim wyprzedzeniem. Szczególnie w Stanach Zjednoczonych. Zakończyło się olbrzymim sukcesem, bo bardzo dobrze odebrała mnie publiczność, prasa i dyrekcja teatru. Owacja dla mnie przerwała spektakl „Opowieści Hoffmana”, w którym śpiewałam Olimpię. W dwa dni po ukazaniu się recenzji, podpisałam następne kontrakty w londyńskiej Royal Opera House Covent Garden. W sezonie 2004/2005 miałam debiuty w dwóch najlepszych, najsłynniejszych teatrach operowych świata. Mentorem mojej kariery jest dyrektor Peter Mario Katona, który obdarzył mnie niesamowitym kredytem zaufania, obsadzając mnie, wówczas bardzo młodą i nieznaną śpiewaczkę, w głównej i szalenie trudnej partii Aspasii.

- Jaką drogą trafiła pani do Royal Opera House Covent Garden w Londynie?
-Trafiłam tam dzięki konkursowi „Operalia” Placida Dominga w Los Angeles, gdzie nie doszłam do finału, nie zdobyłam żadnej nagrody. Ale za to zobaczył mnie dyrektor Covent Garden, który przysłał mi list z prośbą, abym informowała go o swoim rozwoju wokalnym i kolejnych planach artystycznych. Gdy dyrektor po 4 latach przyjechał na premierę „Nabucco” do Hamburga, zaprosił mnie na przesłuchanie.
- Całkiem niedawno śpiewała pani w La Scali…
- W La Scali zaproponowano mi rolę Gildy w „Rigoletto”. Nie mogłam od razu tam pojechać, gdyż związana już byłam kontraktem z innym teatrem, ale pojechałam na ostatnie trzy spektakle, aby zaśpiewać z premierową obsadą. I tu pragnę bardzo podziękować dyrekcji Opery Narodowej za zwolnienie mnie z kilku dni prób do „Traviaty”. Dzięki temu mogłam pojechać do Mediolanu. Miałam tylko jedną próbę z asystentką reżysera, na foyer, z dwoma krzesłami, aby zorientować się gdzie jest wejście, a gdzie zejście ze sceny. Leo Nucci powiedział mi przed spektaklem: „stawaj po prawej stronie budki suflera, bo to miejsce Marii Callas, z najlepszą akustyką. Ona zawsze w tym miejscu wykonywała swoje arie.” Akustyka była rzeczywiście niesamowita w porównaniu z innymi miejscami tej sceny.
- Śpiewacy boją się mediolańskiej publiczności w La Scali.
-Ta publiczność za jeden dźwięk, potrafi pokochać lub znienawidzić śpiewaka. Mnie pokochała, łącznie z orkiestrą, która na stojąco biła mi brawo. Mam następny kontrakt do La Scali i zaśpiewam tam w operze Rossiniego „Hrabia Ory” z Juanem Diego Florezem.
 - Wierzy pani w szczęśliwe zbiegi okoliczności, czy bardziej w przeznaczenie?
- Chyba w jedno i drugie, ale przede wszystkim wierzę w marzenia, bo jeżeli się czegoś tak naprawdę bardzo pragnie, to się to spełnia.
-Jak dużą rolę w pani światowej karierze odegrał agent?
- Żadną.
- Jak to?
- Sama doszłam do tego, gdzie jestem. Rozstaliśmy się. Od ponad roku współpracuję z Gianluca Macheda z IMG, który jest wprost fenomenalny i jestem bardzo szczęśliwa, że razem współpracujemy. W Polsce moje interesy reprezentuje Bogdan Waszkiewicz z Big Classic. Jestem otoczona wspaniałymi osobami.
- Jak ważny jest w świecie agent?
- Bardzo ważny. Mój agent jest ze mną w kontakcie w dzień i nocy. Potrafi zadzwonić o trzeciej w nocy, poprzedzając to sms-em, sprawdzającym, czy śpię, czy nie. Mogę na nim zawsze polegać.
- Czy obecnie są na świecie współczesne divy operowe?
- Tak, ale bez kaprysów charakterystycznych dla tych z dawnych czasów.
- Czy zagranicą chodzi się do opery na śpiewaków?
- Jak najbardziej! Ale myślę, że w Polsce to też zaczyna się powoli zmieniać.
- Podobno publiczność legendarnych teatrów operowych jest bardzo wymagająca. Czy pani to zauważyła?
- Jak do tej pory, spotykam się wręcz z ogromną przychylnością publiczności. Np. w Royal Opera House na jednym ze spektakli „Matyldy di Shabran” zostałam powitana brawami już w momencie wejścia na scenę, Taki zwyczaj jest wyrazem najwyższego uznania i zdarza się bardzo rzadko…
- Czy śpiewała pani z najsławniejszym z polskich tenorów Piotrem Beczałą?
- Dwa razy. W 2002 roku w „Rigolettcie” w Hamburgu i w ubiegłym roku, w tej samej operze nowojorskiej MET. Na spektakl przyszło bardzo wielu Polaków i czułam, że uczestniczę w polskim święcie narodowym. Brakowało nam tylko barytona Mariusza Kwietnia, również śpiewającego wówczas w Metropolitan Opera, ale niestety w innym przedstawieniu. 
 - Dlaczego zdecydowała się pani zrezygnować z etatu w Operze w Hamburgu?
-Ponieważ miałam tak dużo propozycji gościnnych występów, że nie było czasu na etat w Hamburgu. A poza tym na bycie tzw. wolnym strzelcem nie każdy może sobie pozwolić. Jest to następny etap w karierze śpiewaka.
- Ciekawy jestem, jak wygląda terminarz pani występów w teatrach operowych świata?
- Jest zapisany do 2016 roku.
- Jak znosi pani wielką dyspozycyjność, reżim związany z nieustanną gotowością, poświęcenie prywatności?
- Decydując się na taki rodzaj pracy i życia, miałam świadomość, że tak to będzie wyglądać. Niektórym udało się pogodzić życie osobiste z karierą zawodową, czego i sobie życzę. Ja postanowiłam niczego nie planować i brać życie takim, jakim jest.
- Nie wytrzymało próby czasu pani małżeństwo. On był śpiewakiem?
- Mój były mąż jest śpiewakiem Opery Wrocławskiej. Trudno teraz szukać przyczyn, dlaczego nie udało się to małżeństwo. Gdybym umiała Panu odpowiedzieć na to pytanie, to pewnie nigdy nie doszłoby do rozstania. 
- Kupiła pani apartament w Warszawie. Tylko, czy będzie pani w nim mieszkała, skoro 10 miesięcy w roku jest poza Polską?
- Jestem zakochana w swoim mieszkaniu w Wilanowie i czuję się w nim wyjątkowo szczęśliwą osobą. Gdy będę powracać do Polski, właśnie tutaj będę ładować swoje baterie. Będę mogła delektować się chlebem i smakami, które znam z dzieciństwa i których nie ma gdzie indziej w świecie. Ponadto Polska to moje korzeny: w Nowym Jorku, Londynie i Hamburgu…
- Może kiedyś. Na razie marzę o małym, wiejskim, skromnym domku we Włoszech.
- - Tymczasem żyje pani na walizkach..
- Przyzwyczaiłam się do tego. Gdy jestem dłużej w domu, zaczyna mi czegoś brakować i nie mogę sobie znaleźć miejsca. 
 - Na samym początku miała pani zostać skrzypaczką, a nie śpiewaczką?
- Zgadza się. 12 lat uczyłam się gry na skrzypcach, ale nic z tego nie wyszło. Dorastałam w operze i nasiąkłam miłością do tego rodzaju sztuki.
- Za to w przyszłości będzie pani śpiewała „Traviatę” w Hamburgu, Frankfurcie, Barcelonie, San Francisko, Turynie. Za każdym razem w innej inscenizacji. Jak psychicznie znosi pani nieustanne zmiany koncepcji tej samej roli i tej samej opery?
- Uwielbiam to! Nie pozwala mi znudzić się daną rolą, bowiem każda nowa inscenizacja wzbogaca. Praca z nowymi dyrygentami, reżyserami otwiera nowe spojrzenie na rolę. Zmienia się nieco  interpretacja roli. Po prostu w taki sposób się w danej partii dojrzewa.
- W bardzo młodym wieku zrobiła pani światową karierę. Brakuje tylko płyty?
- Jestem tuż przed podpisaniem kontraktu z bardzo poważną, światową wytwórnią płytową. Ale nie mogę na razie zdradzić szczegółów.
- Jak daleko sięgają pani ambicje zawodowe?
- O Boże! Chyba rzeczywiście osiągnęłam wszystko, co mogłam na tym etapie życia i rozwoju zrobić. Teraz będę musiała tylko utrzymać się na szczycie, co często jest dużo trudniejszym zadaniem od samego wejścia.
- Z natury jest pani osobą ambitną i pracowitą?
- Bardzo! Do tego bardzo krytyczną w stosunku do siebie.
- Tej oszałamiającej karierze podporządkowała pani wszystko. Wygląda na to, że to ona jest dla pani najważniejsza?
- Kocham swój zawód, który jest częścią mojego życia. Ale nie przedkładam go nad szczęście osobiste. Tak jak powiedziałam - Carpe diem, a jak mówi mój tata „wszystko się samo poukłada”.
-Na jakim etapie jest pani według własnej oceny?
- Zaszłam daleko. Spełniły się moje marzenia.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI

BOHDAN GADOMSKI z ALEKSANDRĄ KURZAK na Festiwalu Artystów w 2010 roku


WYWIAD, który nie mógł się ukazać! 
                                      AGNIESZKA ORZECHOWSKA
                                    BOJĘ SIĘ SAMEJ SIEBIE...
                           Rozmawia BOHDAN GADOMSKI 

Zagrała w 7 filmach, niebawem w horrorze, wystąpiła w 7 programach telewizyjnych, m.in. Kuby Wojewódzkiego, Michała Wiśniewskiego, Ewy Drzazgi. Teraz ma poprowadzić nowe show telewizyjne „The Fighters Szkoła Mistrzów”. Tańczy i śpiewa (erotic house). Bierze udział w wielu teledyskach różnych gwiazd. Zasłynęła jako polska Angelina Jolie (duże podobieństwo).
 
-Podobno niczego się nie boisz, zawsze dążysz do celu i jesteś przekonana, że go osiągniesz?
-To prawda, taką mam postawę życiową. Zresztą uważam, że już osiągnęłam swój cel, chociaż mam jeszcze bardzo dużo do zrobienia.
- Jaki jest to cel?
- Moim celem jest być szczęśliwą kobietą, mieć duży dom, kochającego męża i gromadkę dzieci i sukces zawodowy w kieszeni.
- Toż to bardzo prozaiczne marzenia. Teraz przed tobą wielka szansa, bo masz prowadzić nowe show telewizyjne…
- Będzie miało charakter widowiska sportowego, wezmą w nim udział kandydaci do tytułu mistrza walk. Będą oceniani przez Pawła Nastulę. Tytuł roboczy „Szkoła Mistrzów Walk”, ostatecznie „The Fighters Szkoła Mistrzów”. Udział wezmą zapaśnicy wagi niższej od Pawła Nastuli. Będę musiała nauczyć się na pamięć wielu nazwisk, bo nie jestem związana ze sportem i nie znam nazwisk kandydatów do tytułu mistrza. Rejestracja programu ma się odbyć od połowy września.
-Lubisz kamerę, potrafisz się przed nią odnaleźć?
-Kocham kamerę i dobrze się przed nią czuję, bardzo szybko odnalazłam się przed nią.

-Jak wspominasz swoją wizytę u Kuby Wojewódzkiego?
-Bardzo pozytywnie odebrałam prowadzącego. Wcześniej wiele się nasłuchałam na jego temat, oglądałam programy, a tymczasem okazało się, że jest to wspaniały człowiek. Nie bałam się jego podchwytliwych pytań, bo z reguły nikogo się nie boję. Boję się samej siebie.
-Zauważyłem, że Kuba był trochę spięty w rozmowie z tobą, jakby bal się ciebie, dziewczyny wyzwolonej i bezpruderyjnej.
-Bał się mnie, bo chciałam mu usiąść na kolana.
-Tylko dlatego?
-Nie tylko, bał się, że podnieci go ta sytuacja, a byliśmy na wizji, oglądały nas miliony Polaków.
- W końcu usiadłaś mu na kolana?
-Usiadłam, ale po programie, bez udziału kamery.
- I co wtedy?
- Żartowałam. Nie miałam okazji, żeby to zrobić.

- W programie „Opowiedz mi swoją historię” prowadzonym przez Michała Wiśniewskiego, płakałaś i opowiadałaś bardzo smutną historię swojego życia. Dlaczego aż tak bardzo chciałaś odkryć siebie?
- Nie chciałam odkrywać siebie i tych przykrych historii ze swojego życia, moim celem było zebranie pieniędzy dla dzieci. Wygrała je kobieta, która rodzi dzieci za pieniądze, tutaj z ich przeznaczeniem na szkołę tańca koleżanki swojej córki. Widocznie moja historia nie wzruszyła Wiśniewskiego, w przeciwieństwie do ludzi oglądających ten program, czego miałam liczne dowody. Wydaje mi się, że wszystko było ukartowane. Po programie zgłosił się widz, który zafundował święta dla dzieci spędzone w Bieszczadach.
-Jak było w przypadku twojego udziału w innym bardziej popularnym programie „Rozmowy w toku” Ewy Drzyzgi?
- Przekonałam się, że pani Dżyzga jest uroczą kobietą. Tematem było moje podobieństwo do amerykańskiej gwiazdy filmowej Angeliny Joli. Zyskałam popularność, bo „Rozmowy w toku” mają dużą oglądalność. Wystąpiłam także w porannych programach „Kurczak na ostro” w TLE-5, „Salon do kuchni” w TVN, „Blok polskiej  Angeliny” w Disco ITV, disco polo w Polo TV. Ponieważ żadnej pracy się nie boję, występuję jako modelka i tancerka w teledyskach gwiazd disco polo. 
-Jakie zadania były tobie przydzielane w Teatrze Wielkim w Poznaniu?
-Brałam udział w dwóch przedstawieniach operowych. W jednym byłam księżniczką, w drugim damą z dawnej epoki.
- A praca na planie filmowym?
- Wystąpiłam m.in. w „Wojnie żeńsko-męskiej”, „Naznaczonym”, Karierze Nikosia Dyzmy”, „Cudzoziemcu” ze Stevie Segalem.
- Stawiasz sobie coraz wyższą poprzeczkę?
- Tak i właśnie zmieniam umowę menażerską z Sylwią Gołecką. Mam nadzieję, że na bardziej korzystną dla mnie.
- Zamierzasz występować jako piosenkarka czy tancerka?
- Jako aktorka i piosenkarka. Mam już doświadczenie w obu zawodach, bo pracę w filmie i na estradzie oraz nagrania piosenek w profesjonalnym studio w Łodzi.
 -Byłaś w tym roku obecna na Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach. Miałaś dwa występy w nocnym klubie pod molo. Jak je wspominasz?
- Jako pracowite. Gdy występuję, czuję się spełniona, tym bardziej, że lubię pracować, mieć kontrakt z publicznością,
- Było tam tak tłoczno i głośno, że musiałem wyjść po 10 minutach. Jak ty wytrzymałaś tak silne decybele?
-Jestem jeszcze młoda i pewnie, dlatego wytrzymuję.
-Aż ogłuchniesz?
- Tak, czuję, że pewnego dnia ogłuchnę.
- Czy już wiesz, co to jest show-biznes?
- Chciałbym, żebym brała udział w show i miała z tego biznes. Dla ludzi imprezy, w których występuję, są rozrywką, dla mnie pracą.
- Zawsze chciałaś w nim funkcjonować?
-Zawsze, tylko przez długi okres czasu nie potrafiłam znaleźć menadżera.  Kiedy w końcu znalazłam,  mogłam realizować sporo ze swoich pragnień. Ale drogi ludzi często się rozchodzą i obecnie nie mam menadżera. Wszystko wskazuje na to, że będę musiała być samowystarczalna.
- Podoba się tobie funkcjonowanie w naszym show-biznesie?
- Owszem, ale chciałabym, żeby to wszystko z moim udziałem szybciej funkcjonowało.
- W wywiadzie dla ekskluzywnego magazynu powiedziałaś, że nie ma w Polsce celebryty, który podobałby się tobie jako mężczyzna, a przecież przez moment byłaś z Radkiem Majdanem?
-To rzeczywiście był moment i nigdy nie chciałabym powtórzyć tego błędu.
-Aż tak źle?
- Radek twierdzi, że nigdy nas nic nie łączyło, czyli wstydzi się mnie.
- A rzeczywiście coś was łączyło?
- Nie odpowiem na to pytanie.
-Chciałaś by być jego kobietą?
- Absolutnie nie. Nie chciałbym pozostawać w związku z facetem, który wstydzi się swoich czynów.
- Wzorujesz się na Angelinie Jolie, ale ona jest bardzo chuda…
- Nie, nie wzoruję się na Angelinie, bo mam świadomość, że nigdy nie będę taka jak ona. Ja mogę schudnąć, ale Angelina przytyć raczej nie.
- Czy Angelina Jolie wie o twoim istnieniu?
- Nie mam pojęcia. Powinnyśmy się spotkać na kawie.
- Brad Pit jest w twoim typie?
- Nie, jest za niski. Mam 176 cm wzrostu.
-Czujesz, że i ty odniesiesz sukces?
- Dlaczego nie, wystarczy dobry menadżer, a oni oboje takich mieli.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
BOHDAN GADOMSKI i AGNIESZKA ORZECHOWSKA w kawiarni HOTELU AMBER BALTIC w Międzyzdrojach

                                    
                      
                                   W innym świecie...
                      MONIKA BORZYM
Rozmowa MONIKĄ BORZYM, wokalistką jazzową z Los Angeles


3 października br., ukazała się w Polsce pierwsza płyta MONIKI BORZYM. Na urokliwym CD znajdziemy jej interpretacje znanych utworów muzyki popularnej. Nad produkcją w Nowym Jorku czuwał Matt Person, jeden z najbardziej znanych producentów z kręgu jazzu i muzyki filmowej. Całość zaaranżował Gil Goldstein, zdobywca 4 nagród Grammy. Płytę wydała Sony Music Polska. 18 października ukaże się w Ameryce, gdzie wokalistka ukończyła LA Music Academy w Los Angeles, i tam obecnie mieszka.

-Zapewne do dzisiaj pamięta pani rok 2009, warszawską Salę Kongresową, Jazz Jamboree, Michała Urbaniaka i…swój występ na tej prestiżowej imprezie.
-O tak. Był on dość nieoczekiwany, bo Michał Urbaniak zatelefonował do mnie pewnego dnia i zapytał czy nie zaśpiewałabym z nim na koncercie inauguracyjnym Jazz Jamboree w Sali Kongresowej? Odpowiedziałam, że z ogromną radością. Na to Michał: „To świetnie, bo to jest po jutrze”. Byłam przerażona. Miałam wybrać dwie piosenki i zaśpiewać coś dla Milesa Davisa. Szybko zadzwoniłam do mojej profesorki Izy Zając i wspólnie wybrałyśmy dwa utwory.
-Oczywiście była najpierw próba…
-Tylko dźwięku. Dlatego muzycy zaczęli mi grać walc jazzowy na cztery, mimo, że został zapisany na trzy. Gdy zauważyli pomyłkę, błyskawicznie zmienili tempo, ale stres był duży.
-Ile lat pani wtedy miała?
-Dziewiętnaście.
-Nie przypominam sobie, żeby na Jazz Jamboree wystąpiła młodsza od pani wokalistyka?
- Również nie słyszałam o nikim młodszym. Ale na tym koncercie byłam zdecydowanie najmłodsza.
-W recenzji pani występu czytamy: „To było kilka minut niesłychanej magii i mimo, że obok Moniki Borzym wystąpili znakomici muzycy Nowego Jorku i Londynu, to ten moment koncertu należał do niej”. Brawo Pani Moniko! Był to pierwszy sukces tej rangi, jaki mogla pani odnotować swojej krótkiej biografii?
-Pierwszy. Zacytowana przez pana recenzja nie była jedyna. Wszystkie były na moją korzyść, aż się rumieniłam, czytając wszystkie komplementy. Sam koncert nie miał najlepszych recenzji, tym bardziej cieszyły mnie dobre oceny na mój temat. Byłam w siódmym niebie!
Co najbardziej liczy się w życiu zawodowym wokalistek jazzowych?
-Determinacja i ciężka praca. Słuchanie jak największej ilości muzyki z uwagą i pełnym zaangażowaniem, nie mimochodem i powierzchownie. Muzyka jazzowa jest dosyć wymagająca i wymaga dużo cierpliwości i decyzji o zgłębianiu jej przez wiele lat. Ponieważ dopiero wchodzę w ten świat, dla mnie jest on przede wszystkim słuchaniem płyt, ćwiczeniami w domu, samorozwój.
-Od początku myślała pani o śpiewaniu jazzu?
-Śpiewam od trzeciego roku życia, w zespołach dziecięcych, które prowadziła moja mama. W wieku 8 lat poszłam do szkoły muzycznej na klasyczny fortepian i grałam na nim przez 8 lat. Gdy poznałam profesor Izabelę Zając, uczącą wokalistyki jazzowej, postanowiłam zmienić instrument, na własny głos. Wcześniej z panią profesor spotkałyśmy się w Teatrze Muzycznym ROMA w Warszawie, gdzie ona grała Gryzabelę „Kotach” a ja miałam drobny epizod. Gdy spotkałyśmy się w szkole muzycznej, miałam 14 lat i pamiętam, że puściła mi nagranie Elli Fitzgerald, w której glosie i sposobie podawania dźwięku natychmiast się zakochałam. To prof. Zając nauczyła mnie podstaw śpiewania jazzowego. Od tamtej pory nie było dla mnie nic ważniejszego.
-Rodzice od razu zaakceptowali tę zmianę?
-Myślę, że rodzice wiedzieli, że jestem z fortepianem trochę na bakier. Koleżanki i koledzy ćwiczyli po 6-7 godzin dziennie, ja dużo mniej. Nie potrafiłam się wyrazić poprzez ten instrument. Praca przy klawiaturze zajmowała mi dużo czasu i profesor widząc to ratował mnie, dając do przygotowania jakiś współczesny numer, co motywowało mnie, żeby ćwiczyć dalej i zdać egzamin.
-Co było powodem wyjazdu z kraju do Stanów Zjednoczonych i kontynuowania tam nauki w liceum o rozwiniętym programie muzycznym?
- Do Ameryki wyjechałam w wieku 15 lat, po drugiej klasie gimnazjum. Wyjechałam sama do znajomych mamy w Los Angeles, którzy mieli syna w moim wieku. To Polacy mieszkający w Stanach Zjednoczonych od 30 lat. W amerykańskiej szkole były chóry, orkiestra, big bandy, jazzbandy, z którymi grałam na fortepianie i trochę śpiewałam. Zachłysnęłam się Ameryką i typowym amerykańskim swingującym jazzem. Wreszcie mogłam studiować to, co mnie naprawdę interesowało.
-Domyślam się, że w amerykańskiej szkole zajmowała się pani głównie muzyką?
-Tak, akompaniowałam chórowi, śpiewałam w nim, współpracowałam z big bandem. W szkole spędzałam cały dzień, zajmując się wszystkim, co związane z muzyką.
-Nie spotkałem jeszcze nastolatki całkowicie wypełnionej muzyką, zafascynowanej jazzem i uczącej się nieustannie coraz to nowych standardów. W pani domu rodzinnym też ciągle słuchano jazzu?
-Nie, nigdy. Na jazz uwrażliwiła mnie edukacja muzyczna i dlatego tak wcześnie udało mi się wniknąć w tę muzykę i ją zrozumieć. Dosyć wcześnie spędzałam czas w filharmonii i operze, więc muzyka z wyższej półki, trudna, skomplikowana, niezłożona tylko z czterech akordów, nie była mi obca. Nad wszystkim czuwała mama, później profesorowie, do których miałam szczęście i którzy sprawili, że byłam ta muzyką podekscytowana i mimo załamań i problemów, zawsze z nich wychodziłam i brnęłam do przodu. Pomogła mi znajomość języka angielskiego, bo rozumiałam, o czym śpiewam, standardy wykonuje się głównie w tym języku.
 - To zastanawiające, że rodzice wypuścili 15 letnią dziewczynkę w tak daleką podróż, w obce środowisko…
- Rodzice mieli zaufanie do tych ludzi, którzy opiekowali się mną w Los Angeles. Byli to państwo Lila i Piotr Raczkiewicz. Nie zawsze było łatwo, bo ja byłam w wieku zbuntowanej nastolatki. Wzięli na siebie dużą odpowiedzialność. Jestem im bardzo wdzięczna. Miałam swój pokój, pomalowany na mój ulubiony kolor fioletowy. Ich syn Marek tez mnie wspierał. Nie czułam się osamotniona.
- Pobyt tam ułatwiało stypendium…
- W Stanach Zjednoczonych miałam roczne pobyty z przerwami pomiędzy. Otrzymałam tam stypendium na prestiżowej uczelni University of Miami, Frost School of Music, w której nauka rocznie kosztuje 43 tysiące dolarów rocznie. Jest tam jeden z najlepszych wydziałów wokalnych Ameryce.
-Chyba niełatwo jest dostać się do tak renomowanej uczelni?
-Komisja zdecydowała się przesłuchać moje nagranie demo, bo wzięli pod uwagę, jak daleko mieszkam.. Nagrałam na nim trzy utwory i na tej podstawie zostałam przyjęta.
- W każdej szkole pedagodzy uczą inaczej i mają odmienny punkt widzenia na wokalistkę jazzową.
-Dlatego nie byłam do końca zadowolona z programu tam obowiązującego. Był on skupiony na kształceniu wokalistów prezentujących reklamy, było bardzo dużo zajęć chóru jazzowego. Natomiast mało skupienia na indywidualnej jednostce, na rozwoju każdego ze stypendystów, na poszukiwaniu tzw. wewnętrznego głosu. Za dużo grupowych zajęć, za mało takich, które skupiały się nad każdym z nas oddzielnie.
- Zrezygnowała pani z tej szkoły?
- Tak. W nowej szkole była zupełnie odmienna sytuacja. Niesamowici pedagodzy, np. Dorian Holley, który przez 20 lat współpracował, z Michaelem Jacksonem. Wyciągał z nas osobowość. Wartość dla niego miało to, czy odnajdujemy w sobie swoje artystyczne ja. Musieliśmy  pisać bardzo dużo własnych piosenek i byliśmy namawiani, żeby je wykonywać. Była to szkoła, w której nauka była skupiona przede wszystkim na jednostce, co bardzo mi się podobało.
- W Ameryce miała pani szczęście spotkać Doriana Holleya, w Polsce Michała Urbaniaka. Co to spotkanie dało pani?
-Było dla mnie nobilitujące i chyba dopiero wtedy uwierzyłam w siebie i otworzyłam się jeszcze bardziej na muzykę i wszystko, co z nią związane. Michał Urbaniak otworzył przede mną wiele drzwi. To dzięki niemu Sony Music Polska miało okazję mnie usłyszeć. Dodał mi skrzydeł, energii, wiary, otworzył wiele drzwi.
-Na koncercie w Sali Kongresowej, usłyszał panią dyrektor Sony Music Polska, Kazimierz Pułaski, proponując kontrakt i opiekuńcze skrzydła swojej prężnie działającej firmy.
-Po koncercie dyrektor Pułaski błyskawicznie zorganizował spotkanie ze mną, na którym zapytał, co chciałabym robić, jaką wokalistką być. Miałam już zdeklarowaną wizję, chciałam śpiewać jazz. Wskazałam dyrektorowi producenta płyty, z którym chciałabym pracować. Wiedziałam, że to będzie duże wyzwanie dla Sony Music. Kazimierz Puławski dał mi absolutną wolność i powiedział: ”rób, co uważasz”.
- Zrobiła pani?
- Tak, ale gdyby nie Sony Music, nie nagrałabym tak prestiżowej płyty. Dano mi swobodę w doborze repertuaru, co w przypadku debiutantów raczej się nie zdarza.
-Kto właściwie jest pani menadżerką, bo na stronie jest kilka nazwisk z ramienia Sony Music Polska?
- Moją menadżerką jest mama. Obie jesteśmy nowe w tej branży, ale taki był warunek podpisanego kontraktu. Ponieważ nie na wszystkim znamy się dobrze, wspierają mnie pracownicy Sony.
-Wypada porozmawiać o płycie, która właśnie ukazała się w Polsce. Jak powstawała?
-Zaczęło się od poznania Matta Piersona, od wymiany pomysłów muzycznych, piosenek, Gdy mieliśmy otworzone drzwi przez Sony i zielone światło, zaczęliśmy wybierać utwory. Początkowo myślałam, że chodzi o standardy jazzowe, ale Matt zasugerował mi, że mając 20 lat, nie powinnam śpiewać utworów z lat 50-tych czy 40-tych traktujących o bardzo błahych treściach. Wzięliśmy utwory współczesne, z którymi będę mogła się utożsamiać, traktując je jak standardy jazzowe, przesiewając przez jazzowe sito. Był to kilkumiesięczny proces.
-Przesłuchałem płytę jeszcze w zapisie demo i stwierdziłem, że ma wspaniale brzmienie na najwyższym światowym poziomie. Komu to nagrania zawdzięczają?
- Mattowi Pirsonowi i niesamowitym muzykom, którzy wcześniej pracowali z największymi. Gdy usłyszałam te aranże po raz pierwszy, przeszyły mnie dreszcze po całym ciele. Wszyscy muzycy na płycie są zestawem marzeń dla każdej wokalistki.
-Śpiewając znane utwory innych wokalistek nadała im pani własną interpretację. Na tym wam przede wszystkim zależało?
- Na pewno był to jeden z głównych elementów. Starałam się wybrane utwory potraktować jak standardy jazzowe. Niektóre są bardzo emocjonalne i osobiste, więc starałam się zaśpiewać melodię tak jak została pierwotnie napisana, oddać ich urok w oryginalnym przekazie.
- Będą koncerty z płytowym repertuarem?
- Najbliższy w Studio im. Agnieszki Osieckiej w radiowej „Trójce” z transmisją radiową. Mam patronat TVP Kultury, przychodzi telewizyjna „Dwójka”. A potem jestem zaproszona jako gość do Michała Urbaniaka na ponowny koncert w Sali Kongresowej w Warszawie. Po nim wracam do Stanów, gdzie śpiewam koncerty w Nowym Jorku, w Los Angeles, może w San Francisco. Większa ilość koncertów w Polsce jest zaplanowana przez Sony Music na wiosnę 2012 roku.




-Czy nadal będzie pani mieszkała w Ameryce?
-Na razie tak. Ten kraj bardzo mi odpowiada. Mój mąż Makary Janowski, który jest młodym filmowcem, twierdzi, że jest to dla niego adekwatne miejsce do pracy. Ale nie planujemy zostać tam na stałe. Na razie jesteśmy na wizach studenckich.
- Bardzo wcześnie wyszła pani za mąż.
-Moja mama wyszła za mąż w tym samym wieku. Nie szukałam męża, ale gdy poznałam Makarego, poczułam taki strzał Amora, że natychmiast się do mnie przeprowadziłam i po trzech dniach kupiłam mu szczoteczkę do zębów. Po trzech miesiącach od poznania wzięliśmy ślub. Jesteśmy wzorem miłości dla rodziny i znajomych. Jesteśmy w siebie wpatrzeni i gruchamy ze sobą jak gołąbki przez cały czas.
- Jak bardzo wrosła pani w tamten świat?
-Uwielbiam być w Polsce i brakuje mi moich przyjaciół, polskiej mentalności, polskiego jedzenia. Tamten świat jest zupełnie inny, nieco luźniejszy, bardziej otwarty na wszystko, co nowe, inne. Amerykanie nie oceniają ludzi tak szybko jak Polacy. Żyje się tam pod mniejszą presją, na większym luzie, chociaż i w Ameryce widzę bardzo dużo hipokryzji, fałszywego słodzenia, czego ja nie lubię.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI


MONIKA BORZYM między Los Angeles a Warszawą
BOHDAN GADOMSKI w w finale rozmowy z MONIKĄ BORZYM, którą przeczytaliście powyżej...
 
                         Nikt mnie specjalnie nie wymyślał...
                          Człowiek zagadka?
                    BILGUN  ARIUNBAATAR


Rozmowa BILGUNEM ARIUNBAATAREM, showmenem telewizyjnym

Jest nową postacią wykreowaną przez TVN, gdzie najpierw zasłynął jako mongolski reporter w „Szymon Majewski show”, a gdy ten opatrzył się telewidzom, pojawił się w jego w innym programie „HDw3D”. Teraz błyszczy w „Tańcu z gwiazdami”, gdzie jego występ nie jest żartem jak przypuszczano, bo Bilguun stał się jednym z trzech jego faworytów. Ile wspólnego ma kreacja uroczego mongolskiego naiwnego reportera nieistniejącej stacji telewizyjnej U1Bator z jego prawdziwym obliczem - dowiecie się z tej rozmowy. Jednak trzeba wziąć pod uwagę, że nigdy nie wiadomo, co w tym, o czym mówi jest prawdą, a co częścią wykreowanego wizerunku?
-Podobno są trzy różne wersje pana życiorysu. Tylko nie wiadomo, która jest prawdziwa?
-Są trzy różne wersje? Coś podobnego, bo ja znam tylko jedną.


- Czyżby. Podobno wcale nie nazywa się pan Bilguun Ariunbaatar, tylko Marcin Dąbrowski i doskonale mówi po polsku i tylko udaje, że ma z tym językiem problemy.
-Ja Marcinem Dąbrowskim? Ha, ha… To bujda. Albo bardziej po polsku - to kłamstwo. Nie mam pojęcia, kto to jest.
- Ja też go nie znam, więc mówię sobie, zapytam samego Bilguuna, czyli bezpośrednio u źródła. No i proszę, nikogo takiego nie ma. W Internecie jest sporo przekłamań.
- Tak jak z moją znakomitą znajomością języka polskiego, którego się uczę i muszę się panu pochwalić, że z dnia na dzień jestem coraz lepszy.
- Mówi pan coraz lepiej, a balem się, że trudno mi będzie się z panem porozumieć.
-Jaką ocenę otrzymam?
-Na razie bardzo dobrą, ale za miesiąc, dwa, już powinna być szóstka.
-O! Super!
-Wygląda pan w tym, co robi w telewizji na debiutanta, a tymczasem czytam, że w show biznesie kręci się pan od dawna.
-Raczej od niedawna. Zaczynałem od reporterskich działań u Szymona Majewskiego. Wcześniej chciałem nawiązać współpracę z TVP, robić reportaże, ale tam powiedzieli, że się nie nadaję i poradzili, żebym poszedł do bardziej rozrywkowej telewizji, gdzie lubią się wygłupiać i dużo śmiać.
-Tylko tyle? Nie dali panu żadnych zadań do wykonania?
-Nie. Poszedłem, trochę posiedziałem, a oni powiedzieli, że nie mają etatu. W TVN było odwrotnie, Szymon Majewski powiedział, że jestem super. Miły, sympatyczny człowiek. Reżyser castingu dodał, że mam śmieszną twarz i zaprosił mnie na zdjęcia próbne. Wkrótce potem dostałem zadanie zrobienia wywiadów ze znanymi ludźmi, którzy przyszli na premierę nowego filmu Juliusza Machulskiego.
-Jaki udział w wejściu do telewizji miała pana siostra, która zagrała w serialu „Rodzina zastępcza” i trochę znajomości zapewne porobiła?
-Siostra? Przecież, Michael to moja koleżanka.
- Nie pamiętam jej z tego serialu.
-Miała bardzo małą rolę, siostry Oli Szwed.
-, Ale ponoć ma pan siostrę?
-Mam, malutką. Dwa latka. Na imię ma Zuza.
- I braci?
- Sześciu. Wymienić imiona?
-Nie, bo i tak ich nie wymówię i jeszcze źle napiszę.
- Jestem wśród tego grona pośrodku. Moi bracia grają w reprezentacji Mongolii w piłce nożnej. Tylko jeden z nich, najmłodszy z zawodu stolarz, nie gra, bo stolarze nie mogą tam grać w piłkę.


- Co do trzech żon, to oczywiście nieprawda?
- Na południu Mongolii, w stepowej wiosce mam trzy żony, które pilnują i sprzątają jurtę, orzą pole, doglądają jaków.
-Kim są z zawodu?
-Są żonami.
-Jeżeli chodzi o pana, to z wykształcenia jest ponoć lekarzem?
- Studiowałem medycynę, ale zrezygnowałem. Leczyłem dotykiem.
-Czyli był pan uzdrowicielem?
-Każdy może leczyć, jeżeli ma takie właściwości. Np. w Mongolii, gdy kobieta rodzi dziecko, bierze się pazur niedźwiedzia i przejeżdża o brzuchu.
-Jaką metodę pan stosował?
-Leczyłem dotykiem.
-Jakie części ciała?
-Wszędzie…
-Z, jakim efektem?
-Wyprostowałem skrzywionego w pół człowieka. Potem leczyłem pana, który miał zatwardzenie, ale nie udało mi się go wyleczyć i wtedy poczułem, że utraciłem moc i postanowiłem zakończyć przygodę z uzdrawianiem.
-Znajomi mówią, że pana prywatny obraz znacznie odbiega od tego wykreowanego?
-Jestem zdziwiony, bo myślałem, że jest taki sam. No, przynajmniej trochę podobny.
-Kto wymyślił Bilguuna na publiczny użytek?
-Ja, reżyser, operator, dźwiękowiec…Chodziliśmy, rozmawialiśmy… To wyszło samo. Nikt mnie specjalnie nie wymyślał.
-Ale ja widzę pana w pewnej wykreowanej postaci telewizyjnej.
-Chodziłem tu i tam na imprezy, rozmawiałem z ludźmi…


- I proszę, jaki sukces! Piszą o panu: „niezwykle inteligentny człowiek o wielu talentach. Bardzo ambitny i uparty, błyskotliwy, otwarty, komunikatywny, konsekwentnie realizuje swój plan”. Mało tego, w ostatnim wydaniu tygodnika „Wprost” został pan mianowany „Pierwszym Mongołem RP”.
- Sądzi pan, że dzięki temu będę miał obywatelstwo polskie?
- Myślę, że po tylu komplementach, po takiej wielkiej popularności w Polsce i tej rozmowie w Angorze, na pewno pan je dostanie.
-Fajnie by było. Myślałem o tym, żeby połączyć Mongolię i Polskę i zrobić jeden kraj o nazwie „Mongolska”.
- Świetny pomysł. Zawsze frapowała mnie egzotyczna dla Polaków Mongolia, która dzięki panu staje się teraz coraz bliższa. Ale póki, co, jest pan tutaj postrzegany jako „człowiek zagadka”. Słyszał pan o tym?
- Nie wiedziałem, że w Internecie tak dużo się o mnie pisze. Myślałem, że tylko na Facebocku. Muszę się z tym zapoznać,
-Nic pan nie wie, nie czyta, nie ogląda. Czy wie jak był traktowany na warszawskich salonach, gdy wkroczył tam jako reporter mongolskiej telewizji?
- Pamiętam, że wszyscy ze mną rozmawiali i było super miło.
- Nie zauważył pan, że niektórzy celebryci nie traktowali pana poważnie?
-Zauważyłem. Niektórzy nawet uciekali.
-Kto uciekał przed panem?
-Kuba Wojewódzki, Tomasz Karmel, byli też inni, nie wszystkich znam po nazwisku.
-To zastanawiające, że odważny i bardzo pewny przed kamerą Kuba Wojewódzki, unikał pana jak ognia!?
-Też się dziwię, dlaczego się mnie bał!? Powiedziałem mu cześć, on mi odpowiedział cześć, ale gdy chciałem z nim porozmawiać, szybko się odwrócił i zaczął szybko iść przed siebie. Ja nie ustępowałem i szedłem za nim mówiąc: porozmawiamy panie Kubo. Przyspieszał kroku. Ja też przyspieszyłem. W pewnym momencie zaczął uciekać, więc zacząłem go gonić. Tak się zapędził, że zobaczyłem jak przechodzi przez płot i… wywalił się.
-Gdy leżał, mógł pan go dopaść i wtedy nie miałby wyjścia musiałby odpowiedzieć na pana pytania. Tak było?
-Niestety, podniósł się i wszedł do samochodu ubezpieczającego go Tomasza Kammela i szybko odjechali z miejsca zdarzenia.
-W Internecie napisali, że pan go jednak dopadł?
- Nie, był szybszy.
-W rewanżu niech pan odmówi udziału w jego programie.
-Jakiś czas temu zaprosił mnie, ale odmówiłem, bo w programie byli specyficzni goście, z którymi już wcześniej rozmawiałem. Pan Oborski, pani Orzechowska, pani Ramona Ray…
- Wojewódzki dobrze gra swoją rolę w programie, bo poza nim jest zupełnie innym człowiekiem. Wiedział pan o tym?
-Nie, bo ja dopiero wchodzę w świat mediów.


-Kto pana najbardziej zauroczył z celebrytów, z którymi rozmawiał przed kamerą?
-Dariusz, Michalczewski, który zawszenie przy każdym spotkaniu całuje mnie i mówi, że mnie bardzo lubi.
- Szalejący reporter mongolskiej telewizji U1 Bator zniknął. Już nie wróci?
- Zniknął, bo ja teraz tańczę i nie mam czasu chodzić po imprezach. Ale po „Tańcu z gwiazdami” chętnie wrócę do tej roli, w której czułem się bardzo dobrze. Chciałem robić reportaże dla telewizji i je realizowałem.
-Teraz jest pan gospodarzem innego show „HDw 3D”, ale nie jest pan już taki zabawny jak kiedyś, jakoś dziwnie wyciszony…
- Wie pan, dlaczego? W tym programie mamy polityków i tematyka jest poważna. Jestem prowadzącym Wiadomości i ostatnio zawzięcie ćwiczyłem „łokieć” w stylu Kamila Durczoka. Ćwiczyłem też dykcję, żeby dobrze mówić po polsku i swobodnie rozmawiać z politykami.
-Szymon Majewski jest teraz na drugim planie. Czy to celowy zabieg?
- Szymon jest w tym programie prezesem wielkiej stacji telewizyjnej, kreatorem mediów. Ja jego podwładnym
-Ciekawy jestem, co on sobie myśli, gdy czyta „uczeń przerósł mistrza”. Chyba staje się zazdrosny
-Nie ma, o co? Szymon jest ikoną telewizyjną, gwiazdą, nie odczuwam z jego strony cienia zazdrości.
-Ma pan inne pomysły na siebie?
- Teraz tańczę, a chciałbym się nauczyć śpiewać i być fajnym aktorem.
-Zauważyłem, że brakuje w pana autokracji elementu zaskoczenia, że jest pan wciąż taki sam. Czy jest pan przygotowany na rewolucyjną zmianę swojego wizerunku?
- Myślę, że moja osobowość będzie ewaluowała, że będę się stawał coraz bardziej polski i wtedy będę się zmieniał.
-Co, więc w międzyczasie pozwoli panu utrzymać się w show-biznesie?
-Babcia, która mnie bardzo wspiera.


-Do jakiego stopnia poznał pan polski show-biznes?
-Jeszcze w niewielkim stopniu, najbardziej od strony imprezowej, produkcyjnej.
-W Mongolii też funkcjonuje show-biznes?
-Jest dużo śpiewających ludzi, grających, tańczących, ale show-biznes jest tam znacznie mniejszy niż w Polsce.
-W mongolskiej telewizji funkcjonuje show „Taniec z gwiazdami”?
- Jest, tylko ma mniejszy zasięg, bo w sumie jest 70 mongolskich kanałów.
-W, jakim stopniu opanował pan podstawy tańca towarzyskiego?
-Na razie tańczyłem foxtrota, walca angielskiego, dżajfę, sambę, rumbę i poznałem ich podstawy.
-Dlaczego zdecydował się pan na udział w tym show?
-Zrozumiałem, że będę tańczył z gwiazdą, a okazało się, że to ja nią jestem w programie. Trochę się temu dziwię, bo nie powinienem występować w takiej roli, gdyż nie czuję się kimś takim.
-Liczy pan na Kryształową Kulę?
-Nie, bo do tego programu przyszedłem przede wszystkim po to, żeby się pobawić, nauczyć się tańczyć, schudnąć,…Kto zdobędzie Kryształową Kulę zależy od widzów i jurorów.
-Podobno Mongołowie nie są zachwyceni pana obecnością w polskiej telewizji komercyjnej, bo ich zdaniem cyt. „Zgrywa pan głupka, a oni nie chcą, żeby ich naród był tak postrzegany”?
-Dziwne, bo nie uważam się za reprezentanta mongolskiego narodu. Gdy byłem tam na ślubie kolegi, słyszałem same gratulacje i podkreślanie, że jestem jedynym przedstawicielem Mongolii w polskiej telewizji, w której wypadam fajnie.
- Mongołowie być może nie wiedzą, że pana popularność w Polsce rośnie. Odczuwa pan jej ciężar?
-Tak, szczególnie jak ludzie się do mnie uśmiechają, proszą o autograf, robią ze mną zdjęcia. To jest bardzo miłe. Lubię to.
-W Polsce czuje się pan lepiej niż w Mongolii?
-Nie wyróżniałbym, gdzie czuję się lepiej. W Polsce mam pracę, w Mongolii ojczyznę. Oba narody są otwarte, przyjazne, gościnne.
-W Polsce ludzie nie dziwią się, gdy widzą pana na spacerze z białą owieczką na smyczy?
- Nie. Już się przyzwyczaili.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
-
 


SENSACYJNY, SZALENIE OSOBISTY WYWIAD Z z BOHDANEM GADOMSKIM!!!!!

                                           Moja obsesja
                        VIOLETTA VILLAS


Rozmowa z BOHDANEM GADOMSKI, biografem, dokumentalistą kariery i życia prywatnego Violetty Villas oraz jej byłym narzeczonym


Właśnie ukazała się kontrowersyjna książka „Villas –„Nic przecież nie mam do ukrycia” autorstwa Izy Michalewicz i Jerzego Danilewicza. 285 stron. Prolog. Epilog. XX rozdziałów. Dokument, który odziera gwiazdę z resztek jej wielkiej legendy. Tytuł jest odwrotnie adekwatny do tego, co piszą autorzy. Villas nie otworzyła się przed nimi ani na minutę! Autorzy, zastanawiają się, jak to możliwe, żeby wielka artystka, geniusz wokalny, nie zrobiła kariery światowej na miarę swoich możliwości i spędzała starość (73 lata) w całkowitym wyobcowaniu, w atmosferze skandalu i niezdrowej sensacji? Ja odpowiedź znam, oni nie, więc po co ta książka??? Chociaż jest sprawnie napisana przez parę autorów, to jednak nie ma dużej wartości, bo nie udało się im spotkać i porozmawiać z bohaterką tego dokumentu VIOLETTĄ VILLAS.  Syn gwiazdy KRZYSZTOF GOSPODAREK i bliska przyjaciółka MARIOLA PIETRASZEK (dziennikarka!) znaleźli wiele przekłamań i nieścisłości, co też obniża walory książki. Będą one udostępnione m.in. na mojej stronie wszystkim zainteresowanym. W tej książce mógł być jeszcze jeden rozdział XXI „Moja obsesja”, do którego zamierzałem dać materiał autorom, o co mnie prosili. Ale rozmyśliłem się, postanowiłem zachować go dla siebie, może do kolejnej książki o Villas, tym razem własnego autorstwa na podstawie wspomnień jej jedynego syna Krzysztofa Gospodarka, który taka propozycję mi złożył. Ponieważ książka wzbudza ogromne zainteresowanie, postanowiłem opublikować wywiad ze mną przeprowadzony swego czasu przez Krystynę, Pytlakowską (znakomitą dziennikarkę VIVY) który nie ukazał się, bo mój i Violetty przypadek wykraczał poza schematy. Był zbyt osobisty, zbyt szczery, wręcz drastyczny, chociaż prawdziwy, szalenie osobisty, bo spędziłem z Violettą Villas rok życia i wiem o niej wszystko, także bezpośrednio od niej samej. Autorzy wspomnianej książki opierają się jedynie na opowieściach, wypowiedziach różnych ludzi i suchych dokumentach... Jak bardzo byłem związany z wielką gwiazdą przekonajcie się sami czytając ten tekst.


BOHDAN GADOMSKI i VIOLETTA VILLAS
-Dlaczego właśnie Violetta Villas znalazła się w orbicie Twoich zainteresowań i to aż na tyle lat?
-Obserwowałem ją jeszcze jako mały chłopiec, ponieważ przed mutacją miałem głos o podobnej jak ona rozpiętości- 4 oktawy. Byłem tzw. cudownym, śpiewającym dzieckiem - pierwszy koncert dałem mając 6 lat. Potem śpiewałem już tylko jej piosenki, aż do mutacji, która wszystko zmieniła. Natomiast Violetta była wtedy moją idolką. Poświęciłem jej ponad 60 publikacji, nagrałem o niej kilkanaście programów radiowych, wystąpiła w kilku programach telewizyjnych, w którym przypominałem ją i epizody z naszej krótkiej, acz bardzo burzliwej znajomości, która miała w poszczególnych etapach jej trwania różne wymiary. Ale taki prawdziwy wywiad z nią zrobiłem tylko jeden. Był 1979 rok, moje dziennikarskie początki. Mimo bardzo młodego wieku publikowałem w renomowanych tytułach, wśród nich w wysoko nakładowym tygodniku „itd.”, który miał bodajże najbardziej czytany cykl rozmów „RING”. W tym ringu boksowałem się słownie z Andrzejem Sewerynem, z Krzysztofem Krawczykiem, z Kazimierzem Kowalskim i z… Violettą Villas ( „Z Las Vegas do Pruszkowa”)…
-Czyli wasza znajomość właśnie wtedy się narodziła?
-Nieco wcześniej, bo po mojej malutkim, ale szalenie życzliwym artykule dla zapomnianej wtedy gwiazdy, która go przeczytała i jak mi później powiedziała, nabrała do mnie zaufania, a nawet chciała mnie odszukać i poznać Ja też bardzo chciałem poznać Violettę Villas i zrobić z nią rozmowę dla studenckiego tygodnika, „ITD.” Kiedy do niej zadzwoniłem, rozmawialiśmy przez telefon kilka godzin. Jeszcze zanim odwiedziłem ją w Magdalence, gdzie wtedy mieszkała, prowadziliśmy przez dłuższy czas 3, 4 godzinne rozmowy telefoniczne, coraz bardziej czułe i osobiste. Była nieufna, musiała zaakceptować dziennikarza, poznać go trochę, zanim zgodziła się udzielić mu wywiadu. Ale wreszcie umówiliśmy się na spotkanie.
-Domyślam się, że byłeś uskrzydlony?
 -Byłem bardzo podekscytowany i miałem straszną tremę. Pojechałem, więc na ten wywiad w towarzystwie piosenkarza Edwarda Hulewicza i wróżki- Józefiny Pellegrini. Oboje ją znali.
- Czy nie popełniłeś błędu, zabierając bez uprzedzenia obce osoby?
-Teraz wiem, że tak. Ale wtedy potrzebowałem wsparcia duchowego. To było dla mnie niesamowite przeżycie. W każdym razie wysiadłem z samochodu, podchodzę do furtki i co widzę! Na prętach zatknięta jest różowa koperta, a w niej list do mnie i dwa zdjęcia Violetty zrobione w Los Angeles, na których wyglądała zjawiskowo. I podpis: „Całuje pana gorąco i przyjaźnią się dzielę. A w liście czytam:” drogi panie Bohdanie, jestem zmuszona wyjechać z domu, a nie ma nikogo, kto by to panu przekazał. Tym listem, więc ograniczam się do informacji. Musi mi pan wybaczyć, jeśli naprawdę mnie pan lubi. Zatelefonuje do pana wieczorem. Całuje pana i traktuje jako osobę mi najbliższą. Czy pan wie, że płaczę pisząc ten list? Ale będziemy mieć więcej radości ze zwycięstwa i uczucia, które zapewne będzie mocne i piękne. Już dziś czuję do pana wielkie uczucie, które trudno mi na razie nazwać jakimikolwiek słowami”. Zachowałem ten liścik do dzisiaj.
 - Co wtedy poczułeś?
 - To było cudowne, poruszające. Potem dowiedziałem się, że była w domu i obserwowała mnie zza firanki, by potem zrobić mi karczemną awanturę o to, że ktoś przyjechał ze mną i jeszcze z tą „starą babą Pellegrini”. Na następne spotkanie pojechałem, więc już sam.
  Furtkę otworzył mi kamerdyner w liberii i zaprosił do salonu gwiazdy. Czekałem na nią prawie pól godziny, zanim zeszła z pierwszego piętra. Kiedy moje napięcie sięgnęło zenitu, zaskrzypiały schodki, po których wolno, krok po kroku schodziła moja uwielbiana artystka. Idolka, w której byłem śmiertelnie zakochany, marzenie mojego życia - Violetta Villas.
 -Doznałeś szoku, jak myślę?
-Też byś doznała. Miała na sobie bardzo krótką sukieneczkę w biało czerwoną kratkę, spod niej widać było białe majteczki. Talię osy przepasała bazarowym paseczkiem z czerwoną klamerką. Wokół biustu miała białą tiulową falbankę, a na nogach białe buty – muszkietery, za kolano. Na włosach zawiązała czerwoną tiulową chusteczkę. Aha, całości dopełniały czerwone okulary i trzy rzędy czerwonych koralików na szyi. Podobno przygotowywała swój anturage przez 5 godzin. Stanęła, przekrzywiła głowę, a ja zamarłem z wrażenia. Violetta wzięła się pod boki i spytała: „no i co?” Nie mogłem słowa wykrztusić. Ale już nie czekała, co powiem, tylko usiadła i zaczęliśmy rozmawiać.
- Nagrywałeś to?
 -Stenografowałem. Ona wtedy przerwała ośmioletni okres swojego milczenia. Rozmowa była bardzo szczera i wyczerpująca. Patrzyliśmy sobie w oczy. Za tydzień umówiliśmy się na autoryzację. Tym razem furtkę otworzyła mi już sama. Była cała w bieli - spodnie, bluzeczka, buciki, okulary. Wtedy oprowadziła mnie po całym domu, oprócz sypialni na górze, Zeszliśmy do podziemia, gdzie miała kaplicę, a w niej dwa klęczniki, dwie biblie i ołtarzyk. Ukląkłem z nią i odmówiliśmy modlitwę.
- Podobno właśnie z powodu kaplicy jej drugi mąż Ted Kowalczyk rozczarował się tym małżeństwem?
-Podobno. Ja się nie rozczarowałem, byłem wręcz zachwycony! Znajdowałem się pod wielkim wpływem Violetty. Jeszcze nie wiedziałem, jaka to silna osobowość.
 - A ona postanowiła cię uwieść?
 -Może, bo dotknęła wtedy mojego kolana, ale ja nie zareagowałem, tak byłem onieśmielony jej wielkością. Poza tym nie zapominaj, że byłem bardzo młody, to działo się w moim życiu za wcześnie. Ona potrzebowała mężczyzny a nie chłopczyka. Był taki moment, że nie wiedziała, co wymyślić, żeby mnie oszołomić i omotać. W pewnym momencie podniosła falbanki mini sukieneczki, zadzierając ją wysoko w górę i krzyknęła; „o kurwa! Pchła”.
-Zobaczyłeś jej białe figi, czy byłeś podniecony?
-Wyobraź sobie, że nie. Byłem zniesmaczony. Jej wzrok był dziki, co potęgowały grube szkła(-7). Wydawała mi się tedy wulgarna i wyuzdana. Bez klasy…

VIOLETTA VILLAS i BOHDAN GADOMSKI z okresu ich narzeczeństwa, w lesie obok domu gwiazdy w Magdalence
- Ale to za Ciebie chciała wyjść za mąż?
 - Rzeczywiście. Opowiem jednak po kolei. Wróciliśmy do jej saloniku, gdzie dała mi kolejne zdjęcia, unikalne, czarno-białe, na których była w kostiumie bikini. Potem usiadła przy pianinie, grała i śpiewała dla mnie tym swoim pięknym, wielkim głosem. No a później zacząłem jej czytać nasz wywiad. Kiedy dotarłem do pytania: kto sprawuje nad panią opiekę artystyczną i czy nie przydałby się pani reżyser, nagle poderwała się i krzyknęła: „Ja nie potrzebuję reżysera. Jestem gwiazdą światowego formatu, która w Ameryce wygrała mecz piosenkarski z Barbarą Streisand! Pierdolę wywiady i ciebie! I… zsiniała na twarzy. Przeraziłem się i w ostatniej chwili wykonałem unik, bo dostałbym w głowę filiżanką z kawą. A potem rzuciła we mnie ciężką popielnicą. Mogła mnie nią zabić, gdyby trafiła. Nie panowała nad sobą. Już wtedy zauważyłem symptomy jej niezrównoważenia. Ale myślałem, że takie zachowanie jest charakterystyczne dla gwiazd. Po latach jej syn Krzysztof powiedział mi, że już wtedy i dużo wcześniej była chora. Nagle uspokoiła się mówiąc; „Boże, jak ja sobie nabrudziłam…” i zaczęła sprzątać. Później chwyciła za telefon, by zamówić dla mnie taksówkę, ale podziękowałem. „Przyjechałem autobusem i autobusem odjadę”- powiedziałem z godnością.
- I odjechałeś, a z tobą wasze marzenia?
-Tak, szedłem przez ciemny las, na szczęście było blisko do autobusu, który podjechał prawie natychmiast. Był to ostatni autobus do Warszawy w tym dniu. Moje marzenia w jednej chwili zostały unicestwione. Przed tym spotkaniem dzwoniła do mnie codziennie, nieraz o 2 w nocy. Pytała, czy już śpię, czy sam, o czym myślę. Padały między nami miłosne wyznania.To były urocze rozmowy. Zadzwoniła też do mojej mamy, zwierzając się, że miała proroczy sen. Widziała wysoką drabinę, na której szczycie stałem ja. A ona wspinała się do mnie. Ten sen przekonał ją, że jesteśmy sobie przeznaczeni i że powinna mnie poślubić.
- A mama, co na to?
- Mama przyjęła to ze spokojem. Nawet zaczęła się zastanawiać, czy powinna zamieszkać w domu Violetty, czy może powinienem być tam tylko z nią
-Mimo, że byłeś o tyle lat młodszy?
- Nawet ogromna różnica wieku wobec prawdziwej miłości nic nie znaczy. Tak wtedy uważałem. Violetta przekonywała moją mamę, żebyśmy zaczęli się pakować i przenieśli się do niej, do Magdalenki. I my w końcu podjęliśmy taką decyzję. Dobrze jednak, że nie poczyniliśmy jeszcze żadnych życiowych kroków. Nie zdążyliśmy.

VIOLETTA miała w domu w Magdalence domową kaplicę. Miałem okazję modlić się w niej razem z nią
 - Naprawdę miałeś zamiar ożenić się z nią?
-Dziś już sam nie wiem. Wtedy jednak wszystko wydawało się proste. Miałem z nią mieszkać, być jej menadżerem, kierować jej karierą, zrezygnować z zawodu dziennikarza i poświęcić się tylko jej. Jednak ten wybuch złości spowodował, że odkochałem się w ciągu paru minut. Przestaliśmy się do siebie odzywać i już nigdy nie spotkaliśmy się prywatnie. Ale jej mama długo jeszcze mówiła do mnie: zięciu, bo bardzo chciała tego małżeństwa. Kiedy byłem kilka lat później w Magdalence podczas nieobecności Violetty, pokazała mi cały dom i jej sypialnię, której nikt nie widział. Cała w tonacji różowej. Nawet telewizor był pomalowany w różową łączkę, a na podłodze widniała wielka różowa plama. Łóżko było gigantyczne, czteroosobowe. Matka przyjeżdżała tylko wtedy, gdy Violetta wyjeżdżała na koncerty. Mówiła: „Panie Bohdanie, ja bym z nią nie wytrzymała. Jak ona się zjawia, to ja natychmiast się wynoszę. Później dowiedziałem się, że wrzeszczała na matkę, poniżała ją, niszczyła psychicznie. Swoją prostą rodzinę miała za nic. Syn pełnił rolę gońca, służącego. Dawała mu 10 złotych na tydzień!
KRZYSZTOF GOSPODAREK, jedyny syn VIOLETTY VILLAS
- Na ile lat zawiesiliście kontakty po tym incydencie z popielniczką?
 -Dwadzieścia parę. Violetta jest bardzo pamiętliwa, nie przypuszczałem, że do tego stopnia.
-Ale Ty ciągle o niej pisałeś, w radiu robiłeś programy, wręcz seriale tygodniowe, opowiadałeś o niej w telewizji… Towarzyszyłeś jej wszelakim poczynaniom artystycznym. Nie mogłeś się z nią rozstać psychicznie?
-Nie mogłem, stała się moją obsesją. Pisałem o niej i pisałem, bez przerwy śledziłem jej życie i karierę. Zbierałem informacje o niej u tych, z którymi pracowała i u rodziny. Kolekcjonowałem jej wszystkie płyty i nagrania. Niektóre tak unikalne, że ona sama ich nie ma. Niedawno sam wyprodukowałem płytę złożoną z jej najlepszych utworów. W jednym egzemplarzu. Na YouTube jest 75 moich filmików jej poświęconych. Przyznasz, że to swoisty rekord. Dziś mógłbym bez żadnego nakładu pracy otworzyć muzeum poświęcone Violetcie Villas. Ona ciągle jest w moim życiu obecna.
 - I nigdy nie doszło do waszego pojednania?
-Nigdy, chociaż był taki moment, że było ono bardzo blisko. Marek Sierocki za moją namową zaprosił ją trzy lata temu na festiwal w Opolu. A ja w trakcie jej występu miałem wejść na scenę z czerwoną różą ,wręczyć ją jej, pocałować, podać ramie i zejść razem z estrady.
- Kupiłeś na tę okazję nawet srebrny garnitur?
 -Specjalnie dla mnie zaprojektowano srebrny surdut. Wszystko było przygotowane. Nawet odbywaliśmy próby w amfiteatrze. Byłem bardzo zdenerwowany, bo to miało być wielkie pojednanie, mieliśmy do siebie wrócić.
-Dlaczego ten misterny plan spalił na panewce?
-W Super Expresie ukazał się się tekst o naszym pojednaniu, z Violettą i ze mną na okładce. Przeczytała i znowu się obraziła, chociaż to nie ja byłem autorem. Powiedziała menadżerowi, że odwołuje swoją decyzję i że mam nie wchodzić na scenę.
- Jest bardzo chimeryczna?
 -Nieprawdopodobnie chimeryczna i bardzo trudna w kontaktach.
- Nie obawiasz się, że teraz przeczyta to, co mówisz i obrazi się po raz trzeci?
-Nie, ja się niczego już nie boję. Podobno nie widzi, tylko kontury, nie jest w stanie przeczytać książki o sobie. To zauroczenie Violettą jest już poza mną.
- A jednak to ty jesteś jej prawdziwym , jedynym przyjacielem?
- Miała wielu przyjaciół. Niektórych poznałem. Opowiadali o niej nieładne rzeczy. Ona nie nadaje się ani do przyjaźni, ani do małżeństwa. Jej drugi mąż-Ted Kowalczyk - umarł w przytułku dla ubogich. Jego rzekome miliony na koncie okazały się zaciągniętymi kredytami bankowymi. Zabrano mu wszystko.Być może Violetta nawet nie wie o jego śmierci Jej pierwszy mąż Piotr Gospodarek też zmarł. Miał inną rodzinę. Z Violettą i ich synem Krzysztofem zerwał wszelkie kontakty. Syn twierdzi, że zagranicą miała trzeciego męża, ale nie chciał podać szczegółów.
- Pamiętasz jej powrót do Lewina 9 lat temu? To był właściwie początek końca?
 - Zgodnie z przepowiednią wróżki. Jej powrót tam był dla mnie szokiem. Nie powinna tego robić. Tam nie było warunków do życia ani dla niej, ani dla jej zwierząt. Byłem w Lewinie w 1983 roku, aby  zobaczyć się z jej mamą Janiną Cieślak.  Domek skromny, ubogi, na uboczu Jej matka powiedziała wtedy, a jej słowa obiegły potem cała Polskę: -„Nie chcę, żeby córka śpiewała. Ona już nie ma tej energii, co dawniej”. Matka widziała chorobę Violetty. Wspomniała, że córka na nią krzyczy, a nawet, że ją uderzyła.
- Poznałeś kiedyś jej syna?
 -Najpierw rozmawiałem z nim tylko przez telefon. Pierwszy raz, kiedy leżała zaczadzona, a ja zdalnie wysłałem do niej pogotowie. Wtedy syn do mnie zatelefonował: „Niech pan się nie przejmuje, jestem już przy matce.” Ona wówczas mieszkała jeszcze w Magdalence i nie miała tylu psów. Kilka kundelków trzymała przy budach na bardzo krótkich łańcuchach.
- Wspominała ci o swoich relacjach z synem?
- Niewiele, wiem, że były bardzo chłodne. Nie chciała mówić o synu. Przez wiele lat pragnąłem go poznać. Wreszcie spotkaliśmy się. Zaprosił mnie do swojego niedużego mieszkania w Warszawie na uroczysty obiad, wydany na moją cześć. Wtedy poznałem też jego żonę Małgosię i Maćka - wnuka Violetty. Dopiero niedawno syn mi opowiedział, że miał z matką bardzo ciężko. Przeżył z gehennę. Wydaje mi się, że nie kochała go, chociaż on ja tak. Czy ona umie kochać kogoś poza sobą? Gdy zabrano ją do szpitala psychiatrycznego, syn pojechał do niej. Wrócił zdruzgotany. Znalazł ją wychudzoną, jakby zmalałą. Inną. Nie widzieli się ponad 7 lat. Pogodzili się. Obiecał, że będzie się nią opiekował. Mówił mi o tym kilka dni temu, przez telefon. Często ze sobą rozmawiamy.
MACIEJ GOSPODAREK, jedyny wnuk VIOLETTY VILLAS
 - Czy to prawda, że miałeś z Violettą Villas spędzić wigilię?
-Tak. Zapytałem jej syna, czy będzie w wigilię sama., Odparł, że zapewne tak. Postanowiłem wybrać się do niej, bez zapowiedzi, zrobić jej niespodziankę. Tym bardziej, że jak mówił mi jeden z autorów tekstów do jej piosenek, niedawno zareagowała na moje nazwisko smutkiem i łzami w oczach. Pomyślałem, więc, że odtajała i że nie ma sensu tracić życia na kłótnie. Specjalnie dla niej przygotowywałem szynkę, jaką parzę, co roku. Zamówiłem też dla niej cztery rodzaje makowców - uwielbia je. Przez tydzień dzwoniłem na jej numer komórkowy. Nie odbierała. Zrezygnowałem, więc z tego wyjazdu. Nie miałem pojęcia, jak bardzo jest z nią źle, bo mimo wszystko bym pojechał
- Jak sądzisz, co się tam wtedy stało?
 -Była zagłodzona, prawdopodobnie załamała się psychicznie. Nie miała już siły. I wtedy głodne psy o mało jej nie rozerwały. Uratował ją Jan Mulawa, mąż jej nieżyjącej siostry, który ma działkę obok. Byli skłóceni, ale zaniepokoił się, że Violetta nie pojawia się na podwórku, że panuje tam złowroga cisza, wezwał policję i to uratowało jej życie.
- A gdzie była wtedy pomocnica artystki - pani Ela, która wiele lat z nią mieszkała?
 -Jak się dowiedziałem, Violetta kolejny raz wyrzuciła ją z domu, wiec pojechała do rodziny, do Warszawy. Villas była, więc całkiem sama, nie umiejąc sobie poradzić z narastającymi problemami, brakiem pieniędzy, jedzenia, karmy dla psów. Miała odcięty gaz, niezapłacony rachunek za elektryczność- 7.700 zł.
- Życie ją przerosło?
 -Przerosło. Zastano ją siedzącą na bujanym fotelu, półprzytomną, niereagującą na nic i na nikogo, poranioną, w łachmanach, brudną. A jednak nie chciała wyjść stamtąd, mówiła, że sama zrobi sobie opatrunki, tylko żeby dano jej bandaże. W szpitalu rzuciła się na jedzenie. Pielęgniarki stwierdziły, że nigdy jeszcze nie widziały nikogo jedzącego tak łapczywie. W tej chwili jest poddawana terapii. Dobrze, że w końcu zgodziła się tam zostać.
- Co mówił jej syn?
 -Był przerażony, przytłoczony i wybaczył jej wszystko, co mu wyrządziła. Nawet to, że nie chciała kontaktować się ani z nim ani z wnukiem, dziś już dorosłym.
- A Ty? Wybaczyłbyś jej?
.- Gdybym ją zobaczył, był znów przy niej, to z pewnością stary sentyment by powrócił. Naprawdę chciałbym się nią zająć. Może nawet poślubiłbym Violettę, mimo, że spotkało mnie z jej strony tyle niemiłych, anty przyjacielskich słów gestów, czynów. Ale dla jedynego syna była znacznie gorsza. Nie wiem, czy wytrzymałbym to wszystko, co przeszedł Krzysztof Gospodarek. Biorę poprawkę, że dzisiaj Violetta Villas to zupełnie inna osoba, że to bardziej Czesława niż Violetta. Czesławę Cieślak -Gospodarek-Kowalczyk tak naprawdę znam bardzo mało. Mnie wciąż interesuje Violetta Villas, której już nie ma. Jestem usatysfakcjonowany, że dane mi było ją poznać tak blisko, bardzo, blisko, że wiem, jaka jest naprawdę.
Rozmawiała; Krystyna Pytlakowska („VIVA”)

BOHDAN GADOMSKI i VIOLETTA VILLAS w okresie ich poznania i zbliżenia do siebie...

Komentarz nr 1
 Przepiękne zdjęcie Pana i Violetty z 2003 roku z Opola. Następnie jednym tchem przeczytałem cały wywiad dwa razy aby się upewnić czy niczego nie pominąłem. Gdy już skończyłem, czułem się jakbym oglądał film a nie czytał wywiad ! Wszystko realnie i obiektywnie opowiedziane. Realistyczny obraz Violetty oraz całej sytuacji. Wszystkie szczegóły oraz inne detale sprawiały, że wyglądało to raczej jak PROLOG do książki biograficznej o Villas. Oczywiście piękne zdjęcie Pan wybrał :) . No a wywiad to jest po prostu jakieś arcydzieło. Niektóre gwiazdy powinny uczyć się od Pana jak prawidłowo udzielać wywiadów. Nigdy nie myślałem, że przeczytam coś tak wspaniałego i wstrząsającego. Jeszcze raz serdecznie gratuluję i pozdrawiam !!!!!!!
MATEUSZ WORSZTYNOWICZ, Śrem
24.X!.2011
Mateusz Worsztynowicz z  Violettą Villas podczas spotkania w Częstochowie


W świecie od razu zostałam wrzucona na głęboką wodę
 Jak w bajce
Rozmowa z NATALIĄ SAFRAN, międzynarodową modelką, aktorką, piosenkarką z Los Angeles 


Jako 18 latka, z tytułem Miss Wielkopolski, znalazła się w Paryżu, gdzie została jedną z najbardziej rozchwytywanych modelek. Potem podbiła Niemcy, aby wylądować w Nowym Jorku i uzyskać mocną pozycję na amerykańskim rynku mody. Od 11 lat mieszka w Los Angeles, gdzie jest nie tylko żoną znanego menadżera gwiazd i producenta filmowego, ale sama gra w filmach. W Polsce postawiła na rynek muzyczny i muzyka jest obecnie jej największą pasją. Płyta „High Neon” („W samo południe”) spodobała się na naszym rynku i została świetnie wypromowana (Natalię oglądaliśmy we wszystkich stacjach telewizyjnych, słuchaliśmy w czołowych stacjach radiowych). Polka z miasta Aniołów wzbudziła duże zainteresowanie, tym bardziej, że tylko nielicznym rodakom udaje się tam żyć jak w bajce.

-Jak często odwiedza pani Polskę?
-Bardzo często. Za każdym razem, gdy tutaj przylatuję, pozostaję, przez co najmniej kilka tygodni.
-Teraz jest pani wyjątkowo długo, bo promuje swoją pierwszą płytę „High Neon”(„W samo południe”). Chyba wystąpiła pani we wszystkich telewizjach śniadaniowych i nie tylko tam?
-Płyta miała premierę 7 listopada 2011 roku i od tej daty zajmujemy się z moim bratem Mikołajem Jaroszykiem jej promocją. Rzeczywiście odwiedziliśmy wszystkie polskie stacje telewizyjne, co spowodowało, że płyta miała ogromną promocję realizowaną w wielkim pędzie. W TV Polonia nakręcono o mnie osobny program, który powinien być emitowany lada dzień. Dziennikarka tej stacji przyleciała do Los Angeles, aby zobaczyć jak tam żyję. Nie był to dobry termin, bo byłam w przeddzień wyjazdu do Polski, więc prosiłam, żeby zdjęcia trwały możliwie krotko. Film był połączony sesją zdjęciową, która w tym samym czasie miałam.
-Co z promocją radiową?
- Toczy się osobnym torem. Byliśmy gośćmi kilku znanych stacji radiowych. Teraz wybieram się do Trójki…Jesteśmy wszędzie tam, gdzie chcą nas słuchać. Piosenki z płyty już są obecne na różnych antenach radiowych. Mamy zamiar podczas lutowej wizyty w Polsce, zwiększyć ich ilość.
-Nagranie płyty to pomysł pani czy może brata muzyka Mikołaja Jaroszyka?
-Sam pomysł należy do Mikołaja, który namówił mnie jako pierwszy do nagrania piosenek na płycie demo. Potem zasugerował, żeby otworzyć naszą stronę na portalu Sellaband, na co początkowo nie chciałam się zgodzić, ale w końcu uległam. Jak się okazało, jest to międzynarodowa wytwórnia internetowa, która skupia artystów i fanów inwestujących w projekty swoich ulubionych piosenkarzy. Za 10 dolarów można zostać współproducentem przyszłej płyty artysty. Gdy nasze dwie piosenki pojawiły się na tym portalu, otrzymaliśmy pierwsze pieniądze. W rekordowo szybkim czasie wypłynęliśmy na pierwsze miejsce spośród ponad 10 tysięcy artystów z Sellaband i uzbieraliśmy 50 tysięcy dolarów na nagranie płyty. 

- Gdyby nie te pieniądze, to płyta i tak ukazałaby się na rynku?
- Tak. Mieliśmy dużo materiałów przygotowanych do nagrania. Z rodzeństwem pracuje się wspaniale, nawet, gdy się czasami pokłócimy, gdy dyskusje są ogniste. Ale kreatywnie, muzycznie mamy bardzo podobne odczucia i gusty. Brat czysta w moich myślach i nie wszystko musi być między nami dopowiedziane, żeby się zdarzyło muzycznie.
-Będą następne płyty?
- Już mamy na nie pomysł, już jest kilka nowych utworów.
-Pani piosenki są nastrojowe, wyciszone, ale ze sporym ładunkiem emocji. Czy również takich utworów w innych wykonaniach najchętniej pani słucha?
-Najchętniej taką muzykę nagrywam, piszę do niej słowa. Ale  słucham muzyki z ciężkim tąpnięciem, uwielbiam havy metal, nowy metal, hard rocka. Słowem ciężkie klimaty i zespoły grające je na żywo. Nie znaczy to, że nie słucham dobrych wokalistów, dobre teksty. Lubię elektronikę, poezję śpiewaną. Także operę i studiowałam śpiew operowy jeszcze w Polsce. Dobra muzyka porusza mnie wszędzie i zawsze. Nie ograniczam się do jednego stylu. Ale gdy sama nagrywam, najlepiej czuję się w klimatach delikatniejszych.
- Słyszałem, że pani brat ma zespół i gra z nim mocnego hard rocka. To przecież przeciwległy biegun do tego, na którym pani stąpa. Musiał diametralnie zmienić swoje zainteresowania?
-Mikołaj podobnie jak ja, kocha dobrą muzykę i nie musiał się torturować, żeby przenieść się na drugi biegun. My działamy organicznie, do niczego się nie zmuszamy, to wszystko musi wypływać naturalnie. Powiem tylko, że wspaniale mi się z nim pracuje i śpiewa.

-Czy piosenki z waszej płyty dotarły do Hollywood?
-Dotarły tam zanim powstała płyta. Pierwsze cztery piosenki zgraliśmy na CD i podaliśmy kilku znajomym w Los Angeles, ci podali swoim znajomym itd. Nagrania poszły w świat. Wkrótce otrzymaliśmy telefon od kierownika dźwięku w filmie płytowej, który chciał umieścić jedną z nich na ścieżce dźwiękowej komedii romantycznej. Później nasza piosenka została wybrana do płyty z san trakiem. To zdarzenie było oszałamiające i satysfakcjonujące. Obecnie przygotowujemy kilka kolejnych piosenek do amerykańskich produkcji filmowych.
-Jaka muzyka króluje w Los Angeles?
- Wielkie stacje radiowe grają bardzo popularny pop, który najlepiej się sprzedaje, czyli podobnie jak w Polsce. Jest także mnóstwo alternatywnych stacji radiowych. Jest radio satelitarne, które kocham, bez którego nie mogę żyć. Nie ma tam reklam, wyłącznie muzyka świetnie pogrupowana i można słuchać dobrego popu, opery, operetki…Słucham też muzyki na koncertach, bo nie ma prawie nocy w czasie, której nie bylibyśmy na koncertach.
-I, kto by kiedyś przypuszczał, że Miss Wielkopolski, zostanie piosenkarką!?
- Wtedy o tym nie myślałam, chociaż uczyłam się śpiewu operowego, śpiewałam w chórach… Nie, nie, nie przyszło mi to nawet do głowy. Wiedziałam natomiast, że marzą mi się podróże i wielki świat. Chciałam prowadzić ekscytujące życie i robić coś, co mogłabym traktować z pasją.

- Mogla pani zostać Miss Polonią, ale podobno zamiast na kolejne wybory, pojechała pani do Paryża, bo interesowała ją kariera modelki?
- Miałam 17, może 18 lat i stawiałam pierwsze kroki jako modelka w Paryżu. Wyjechałam tam dość niespodziewanie, bo decyzję podjęłam w mgnieniu oka. Na wyborach Miss Wielkopolski zauważył mnie słynny agent Purnell z agencji Carrie, ale także agentka od konkurencji i toczyła się o mnie walka. Byłam w szoku i nie wiedziałam, czego oczekiwać. Przeżyć w świecie mody pomogła mi poznańska racjonalność, bo wówczas ten światek był jeszcze bardziej dziki niż teraz. Zostałam wrzucona na szeroką wodę i musiałam bardzo uważać, żeby nie spalić się na mecie, co często obserwowałam. Wszyscy na mnie nacierali, a ja udawałam, że wszystko jest ok. pod kontrolą. Byłam dziewczynę pewną siebie i zrównoważoną,  z którą nie można sobie pograć i za dużo sobie pozwolić.
- Naprawdę taka była w tak młodym wieku?
-W środku wszystko mi drgało, serce biło bardzo mocno i tak naprawdę nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi.
-Kto opiekował się panią w Paryżu?
-Nikt. Agent sprowadził mnie do Paryża i rzucił na głęboką wodę, patrząc, czy wypłynę? Na nową modelkę czyhały w wodzie rekiny. Jest to okrutny świat, który chce zjeść człowieka od razu, na śniadanie i trzeba się bronić. Na szczęście Polki mają wrodzony instynkt zachowawczy i potrafią się znaleźć w różnych sytuacjach.
- Bez pomocy agenta nie można niczego dokonać w tej branży?
- Nie. Oni znają wszystkich najważniejszych ludzi w branży i umożliwiają z nimi kontakt. Wszelkie kontrakty muszą przejść przez agenta.
-Co na to wszystko rodzice?
-Rodzice myśleli, że to będzie jedna wyprawa i natychmiast wrócę do Poznania. Poznali agenta, który zrobił na nich dobre wrażenie. A tymczasem, to był początek mojej wędrówki po świecie i międzynarodowej kariery jako modelka. 

-W świecie zawsze towarzyszyło pani szczęście?
- Uważam, że urodziłam się pod szczęśliwa gwiazdą i ktoś cały czas nade mną czuwa. Musiałam walczyć o swoje, ale na szczęście to się opłaciło. Narzuciłam sobie dyscyplinę i ciężko pracowałam. Zaczęłam chodzić na wybiegach najlepszych świtowych projektantów: Claude’a Mutanty, Oscara de la Renty, Karla Lagerfelda. Yves’a Saint Laureata, Guya Laroche’a, Johna Galliano, Valentine i w innych czołowych domach mody. Były pokazy, reklamy i katalogi. Z biegiem czasu Paryż był dla mnie bardzo łaskawy, ale parę razy dałam mu popalić. Przyznam się panu, że mody nigdy nie traktowałam bardzo poważnie.
-?
-Pracowałam z różnymi dziwakami, szaleńcami i miałam do tego, co widziałam - lekki uśmiech. Ale z drugiej strony życia nauczyłam się w trakcie modelingu. Były to wspaniałe lata, wiele podróży, spotkań, natchnień, wyzwań.
- Paryż, Hamburg, Monachium, Nowy Jork, Los Angeles. Kiedy poczuła się pani obywatelką świata?
- Duchowy paszport na cały świat zdobyłam w momencie, gdy zjawiłam się w Stanach Zjednoczonych i po pewnym czasie zrozumiałam, że chyba tutaj najbardziej się odnalazłam, że dam sobie radę. Miałam własne mieszkanie w Paryżu, miałam w Nowym Yorku, Czułam się dobrze wszędzie tam, gdzie podróżowałam

-W jakich okolicznościach znalazła się pani w Ameryce?
- Na początku nie chciałam opuszczać Europy, gdzie miałam dobre kontrakty, świetne zarobki. Otrzymywałam propozycje od agentów amerykańskich, ale mogłam wybierać i stawiać warunki. Najlepsza okazała się reklama niemieckiego piwa, która była kręcona w Dallas. Tam poznałam wielu dobrych klientów amerykańskich i mój pobyt przedłużył się do kilku miesięcy. Poznałam też prawdziwych kowbojów śpiewających country. Stamtąd przeniosłam się do Nowego Jorku, kolebki amerykańskiej mody i poczułam się nader swobodnie, bo dobrze odnajdywałam się w nieustającym wirze tamtego życia. W tym mieście jest wszystko na wyciągnięcie ręki pod każdym względem. Mieszkałam tam pond 4 lata. Uwielbiam tam wracać.
-Od 11 lat mieszka pani w Los Angeles. Dlaczego tam?
-W Los Angeles jest najcieplej. Ludzie są tam najbardziej mili i otwarci. Żyje się tam na największym luzie. Ponadto jest tam centrum hollywoodzkie, z którym związałam się od początku pobytu. Tam też prezentowałam modę. Po paru dniach wiedziałam, że będzie to miejsce, w którym będę spędzać najwięcej czasu.
- No i właśnie tam poznała pani swojego męża menadżera hollywoodzkich gwiazd Petera Safrana…
- Poznałam go na pewnym urodzinowym przyjęciu partnera mojej koleżanki scenarzystki Agaty Dominik, która powiedziała, że jest na nim pewien super facet Peter Safran, z którym mogłabym się wspaniale dogadać. Ja zerwałam niedawno z pewnym chłopakiem i nie bardzo miałam ochotę na nową znajomość. Ale los chciał, że poznałam się z Peterem tego wieczoru i zauważyłam, że jest nie tylko bardzo przystojny, ale i interesujący. Był otoczony kobietami, więc byłam dla niego dość oficjalna. On później powiedział, że gdy zobaczył mnie, przeczuwał, że jestem kobietą, która będzie jego żoną. Na drugi dzień zadzwonił do mnie i namówił na lunch, na którym zaiskrzyło między nami na poważnie. Jak się okazało jest Amerykaninem wychowanym w Londynie. Wspaniała mikstura wrażliwości amerykańskiej i europejskiej. 

-Mając za męża menadżera gwiazd, powinna pani zrobić dużą karierę w Hollywood?
- Mąż dzisiaj jest przede wszystkim producentem filmowym. Aktorstwo też mnie pociąga, grałam w filmach amerykańskich, ale nie przyjechałam do Hollywood, aby robić tam karierę aktorską. Co prawda zapisałam się na studia aktorskie Lee Strasberga, ale czułam, że ta profesja nie jest mi pisana. Aby dostać się na pan filmowy czy telewizyjny, trzeba zaliczyć „milion” castingów, na których nie radziłam sobie dobrze. Nie jestem w stanie ubiegać się o role, tracić na to całe dnie, tygodnie, czekać na ostateczny wynik… Tracić mnóstwo energii. Jako modelka byłam przyzwyczajona do świetnych zarobków, a tu mam zagrać w jakimś ogonie i być przez trzy minuty na ekranie?!. To nie dla mnie.
-Słyszałem, że mieszka pani w Beverly Hills, w domu, w którym poprzednio mieszkała legendarna Vivien Leigh?
- Dom ma starą hiszpańską architekturę z 1918 roku, zbudowała go inna słynna gwiazda Loretta Young, który przeszedł do Vivien Leigh w okresie jej najgorętszego romansu z Olvierem. Po raz pierwszy weszłam do tego domu i serce mi mocniej zabiło, bo znalazłam się w pięknym salonie przypominającym kaplicę. Na kominku stało zdjęcie Vivien Leigh, która trzymała Oscara za rolę w filmie „Przeminęło z wiatrem”. Czuć w nim historie. Jest w nim  8 sypialni i 10 łazienek. Proszę sobie wyobrazić, że wszystkie sypialnie są zwykle zajęte.
-Dom jak hotel.
-Pokoje są zajęte, bo wszyscy do mnie przyjeżdżają i zatrzymują się w nim. Do tej pory mieliśmy 6 sypialni, ale musieliśmy dobudować dwie dodatkowe, bo brakowało miejsca. W moim domu nigdy nie jest pusto i cicho, zawsze jest mnóstwo gwaru i śmiechu. Teraz jestem w Polsce, a w moim domu mieszka kuzynka z Santa Barbara, moja przyjaciółka- aktorka z Londynu i francuski scenarzysta oraz… mój mąż.
- Po sąsiedzku mieszkają słynni Beckhamowie. Poznaliście się?
- Tak. Victoria jest zadziwiająco szczupła, mimo, że urodziła czwórkę dzieci. David jest przemiły, dusza towarzystwa. Lubi wyjechać za bramę, otworzyć okno i powoli coś popijać. Uwielbia być oglądany i podziwiany. Poznaliśmy się na jakimiś przyjęciu u wspólnych znajomych. Powiedzieli, że w Los Angeles żyje się na większym luzie, w Europie są pod nieustannym obstrzałem paparazzi. W naszym sąsiedztwie mieszkają większe, słynniejsze hollywoodzkie gwiazdy.
-Czyli prowadzi pani dom otwarty?
- Zdecydowanie, mam otwarte serce, stąd otwarty międzynarodowy dom. Najlepiej czuję się w towarzystwie tych, których kocham i szanuję. Moi rodzice przyjeżdżają do Los Angeles na trzy miesiące, ale wolą mieszać w Poznaniu.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
-

Sukces nigdy nie trwa wiecznie...
Raz jest się na górze, raz na dole
Rozmowa z ŁUKASZEM ZAGROBELNYM, piosenkarzem, artystą musicalowym
Jest jednym z najbardziej wykształconych muzycznie polskich piosenkarzy, dyplomowanym akordeonistą i dyrygentem chóralnym, absolwentem Akademii Muzycznej we Wrocławiu z tytułem magistra sztuki. Na koncie trzy płyty, nagrody na festiwalach w Opolu, w Karlshamn, nominacje do prestiżowej nagrody Fryderyka, przeboje takie jak "Nieprawda","Życie na czekanie","Nie kłam, że kochasz mnie", "Mówisz i masz" pięć głównych ról musicalowych w Teatrze Muzycznym ROMA w Warszawie. Nowy krążek „Ja tu zostaję”, który właśnie promuje, przedstawia jego nowe, ciekawe oblicze. Premiera 27 marca w całym kraju. Stacje radiowe już grają piosenkę singlową zatytułowaną „Ja tu zostaje”, która powoli staje się przebojem. Koncert promocyjny z nowym repertuarem odbędzie się w warszawskim klubie Hybrydy 27 marca
-Przesłuchałem pana nową płytę „Ja tu zostaję” i początkowo nie poznałem...
- A wie pan, że dokładnie taki efekt zamierzałem osiągnąć, bo chciałem całkowicie zmienić oblicze swoich piosenek, ponieważ nie wyobrażałem sobie nagrywać trzeciej płyty, która okazałaby się lepszą lub gorszą kalką od tego, co robiłem do tej pory. Naturalną rzeczą w rozwoju wokalisty jest poszukiwanie, dążenie do czegoś nowego i odnajdywanie w sobie pokładów wrażliwości, o których istnieniu do tej pory nie wiedział. Znalazłem, więc gatunki muzyczne, w którym mógłbym się sprawdzić i na nowo odkryć. Mam nadzieję, że słuchacze też tę zmianę dostrzegą.
- Jak precyzyjnie określić muzykę, którą pan teraz śpiewa?
- Jest to muzyka inspirowana stylem retro, lekko oldschoolowa, lekko vintage'owa, sięgająca do tego, co było najpiękniejsze w latach 60-tych i 70-tych, sięgającą do takich korzeni muzycznych, w których można zaleźć takie zespoły jak BEMIBEK, Ewę Bem, Andrzeja Zauchę i jego pierwszego zespołu Dżamble, Czesława Niemena czy Piotra Szczepanika. Ta płyta jest lekko retro, za to jej brzmienie jest bardzo współczesne. Kompilacja stylów daje satysfakcjonujące połączenie.
-Co jest najbardziej charakterystyczne dla tego krążka?
-Spójność, chociaż piosenki są dynamiczne, liryczne, big-beatowe, lekko rockowe. Słychać w nich ducha dawnych lat polskiego big-beatu, retro, oldschoolu i coś, czego nie zauważam w większości amerykańskich, nowoczesnych produkcji, mianowicie ducha muzyki. Dużą siłą płyty jest to, że ja i producent Bogdana Kondracki bawiliśmy się w czasie jej nagrywania. Bawiliśmy się w muzykę.
- Wyższe wykształcenie muzyczne przydaje się podczas pracy w studio?
-Niekoniecznie. Kończyłem Akademię Muzyczną na kierunku dyrygentura chóralna, który nie jest związany ze śpiewem solowym, a już śpiewałem w „Miss Sajgon” w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie i tam uczyłem się swojego zawodu. Wykształcenie muzyczne przydaje mi się na tyle, abym mógł porozumiewać się zawodowym językiem ze swoimi muzykami, przekazać im wskazówki w sprawie aranżacji, zmian w tonacji itd.
-Poprzednia płyta nie sprzedała się dobrze i nie została złotą. Sprawdził pan, – dlaczego?
- Sprzedaż płyt w Polsce to wielka loteria, a czasy ich sprzedaży w multi nakładach są przeszłością. Poprzednia płyta miała przeboje, ale nie mnie wyrokować, dlaczego nie stała się złotą. Mam nadzieję, że nowe wydawnictwo Sony Music Polska nadrobi te straty.
-Podłamało to pana trochę?
-Nie było totalnego załamania związanego z gorszą sprzedażą płyty. Po prostu trzeba było wziąć się za robotę i myśleć nad kolejnym albumem. Tak samo było z płytami innych wykonawców. Raz jest się na górze, raz na dole.
-Mówiono, że Zagrobelny skończył się w popie, że nie ma nic ciekawego do powiedzenia od siebie...

- Gdybym rzeczywiście skończył się w popie, to zapewne nie wydałbym kolejnej płyty.Nie należy jednak rozumieć, że nową płytą chcę na siłę udowodnić, że mam jeszcze cokolwiek do powiedzenia. Chciałem nagrać kolejny album i pokazać siebie w innej odsłonie. Niekonstruktywne, złośliwe uwagi mam gdzieś i wcale mnie one nie dotykają.
-Może zachłysnął się pan powodzeniem pierwszej płyty i karierką w show-biznesie na, tyle, że odpuścił sobie, co nieco?
-Nie zachłysnąłem się sukcesem, bo byłem przygotowany na to, że być może coś takiego może się ze mną stać, ale byłem zbyt dojrzałym człowiekiem, żeby się temu poddać. W tym roku mija 15 lat odkąd uprawiam ten zawód i patrząc od kulis na show-biznes widziałem jak znoszą swoje sukcesy inni artyści i przekonałem się, że jest to krótkotrwale i trzeba ciężko pracować, żeby ten sukces utrzymać.
-Czyżby sukces trwał krótką chwilę?
-Tak, bo albo za chwilę zostaniemy z tego szczytu zmieceni, albo sami spadniemy. Sukces nigdy nie trwa wiecznie…Po sukcesie pierwszej płyty, nie spocząłem na laurach i nagrałem drugą płytę. Nie celebrowałem  przebojów, tylko cały czas pracowałem.
- Teraz pan wie, że nawet piosenkarz z nazwiskiem musi ciężko pracować, aby istnieć na rynku?
- Ależ ja też jestem człowiekiem i mogę mieć gorsze dni, różne słabości i zawirowania. O swoim zawodzie myślę poważnie. W Polsce osiągnąć sukces dwoma piosenkami jest łatwo, znacznie trudniej jest go utrzymać.
-Jak postrzega pan polski rynek muzyczny?
-Zauważyłem, że ostatnimi laty pojawiło się w Polsce bardzo dużo bardzo dobrych głosów. Ale nic się nie dzieje z tymi nowymi talentami. Dotyczy to przede wszystkim zwycięzców popularnych programów szukających nowych talentów. Ludzie z ogromnym potencjałem nie znajdują opieki, producenta, a przede wszystkim dobrego repertuaru, który by ich pociągnął na szczyt.
-Zmienił pan firmę płytową. Dlaczego?
-Przyszedł czas na zmiany, które są każdemu potrzebne, szczególnie w zawodach artystycznych, ale to jedyna zmiana, bo jeżeli chodzi o ludzi z którymi pracuję, to nadal mam tą samą fantastyczna menadżerką Joannę Gajewską,  tą samą asystentkę Marysię Wasilewską i innych pomagających mi ludzi. Zmieniła się firma i jestem ciekawy, co z tej zmiany wyniknie. Póki, co Sony Music, oferuje mi absolutny profesjonalizm i dlatego nie żałuję tej zmiany.
-Na, czym polega ten profesjonalizm?
-Na bardzo poważnym i odpowiedzialnym wywiązywaniu się ze swoich zadań, które wcześniej założyliśmy i omawialiśmy. Mam z ich strony zapewniona bardzo profesjonalną promocję płyty, co w dzisiejszych realiach jest rzeczą nieodzowną.
-Jak ważne dla piosenkarza jest posiadanie zaplecza w postaci firmy płytowej?
-Bardzo ważne, ale jeszcze ważniejszy jest menadżer, który wykonuje wielką pracą mającą na celu pomóc podopiecznemu, ukierunkowuje go, radzi, pomaga. Nie wyobrażam sobie egzystowania na polskim rynku muzycznym bez swojej menadżerki, która jest jedną z najbardziej doświadczonych. Znalezienie profesjonalnego, oddanego swojemu artyście menadżera jest bardzo trudne. Z Joanną Gajewską pracuje od 5 lat. To dzięki niej i Jackowi Jagłowskiemu jestem dzisiaj tym, kim jestem.
- Czy dzisiaj mógłby pan w każdej chwili zadyrygować chórem?
- Myślę, że nie, bo od czasu, gdy ostatni raz dyrygowałem zespołem chóralnym i orkiestrą minęło 9 lat. Od tego czasu nie miałem batuty w ręku i musiałbym porządnie przysiąść, żeby przypomnieć sobie jak dyrygować chórem, jak pokazywać napięcia harmoniczne, crescenda, decrescenda, diminuenda.
-Wyobraża pan dzisiaj siebie w tym zawodzie?
- Absolutnie nie. Nie wyobrażam sobie siebie stojącego przed wielkim chórem i odpowiedzialności za taki zespół. Dyrygowanie to nie tylko machanie rękami, tak naprawdę zawód dyrygenta polega na przygotowaniu zespołu, na rozczytaniu z chórem materiału muzycznego, na nauczeniu partii na sopran, tenor, alt, bas, a to jest bardzo ciężka praca. To wszystko wymaga olbrzymich pokładów cierpliwości, której chyba by mi dzisiaj brakowało.
- Jest pan także wykształconym akordeonistą. Mógłby pan dać jutro koncert na akordeonie?
-Przez 13 lat uczyłem się gry na akordeonie, ale nie podjąłbym się zagrania takiego koncertu, bo nie grałem na instrumencie przez 6 lat. Edukację zakończyłem wraz z egzaminem końcowym w szkole muzycznej II stopnia i na tamtym etapie radziłem sobie bardzo dobrze. Grałem wtedy preludium i fugi Bacha, sonaty Scarlattiego, trudne, współczesne utwory pisane na akordeon, Teraz jest już za późno na powrót do tamtego poziomu wykonawczego, bo jak każdy inny instrument, akordeon wymaga bardzo olbrzymich poświęceń i dużo czasu spędzonego na ćwiczeniach i miłości do instrumentu. Dla mnie ona przeminęła.
- Lubi pan posłuchać jak inni grają?
- Bardzo, bo akordeon nadal jest jednym z moich ulubionych instrumentów. Cieszę się, że jest coraz bardziej doceniany i pojawia się w wielu utworach z pogranicza popu. 
- Teraz dyryguje pan swoim głosem. W jaki sposób stara się pan utrzymać go w nienagannej kondycji?
- Mój głos przyzwyczaił się do regularnego śpiewania i cały czas jest w dobrej formie. Obliczając godziny spędzane w studiu nagraniowym czy na scenie, doszedłem do wniosku, że ja tym głosem bardzo dużo pracuję, w czym pomaga mi technika, której się kiedyś nauczyłem. Od czasu do czasu nie odmawiam sobie picia zimnego napoju czy mocniejszego alkoholu.
- Jaką technikę wokalną stosuje pan w teatrze musicalowym?
-Śpiewanie musicalowe wymaga operowania trochę większym głosem, używania szerokiego pasma śpiewania. Wykorzystuję maksymalnie szerokie brzmienie i częstotliwość brzmieniową swojego głosu, bo taka jest potrzebna do emocjonalnych, czasami tragicznych scen, wymagających prawie krzyku na scenie. Dodatkowo podparte bardzo wysoką i szeroką, tesyturą, co wymaga ode mnie bardzo intensywnego śpiewania. Na płycie operuję zupełnie innymi środkami, inną barwą, melorecytacją, intymnym szeptem, ale udaje mi się pogodzić ze sobą różne dyscypliny.
- Oglądałem pana w musicalu „Nędznicy”, który właśnie schodzi z afisza. Jak wspomina pan tę pracę?
- Na początku była to dla mnie bardzo ciężka praca, bo wróciłem do Teatru „Roma” po prawie 3 letniej przerwie, wypełnionej moją solową karierą. Przyznam się, że czułem ogromną tremę przed pojawieniem się na deskach „Romy”. W trakcie prób okazało się, że pewne rzeczy muszę sobie przypominać od początku. Musiałem się oswoić ze stricte aktorskim podejściem do roli, którą z biegiem czasu pokochałem całym sercem i z żalem będę się z nią rozstawał. 
-Dlaczego nie śpiewa pan w nowej premierze „Deszczowa piosenka”?
- Nie wiem, co będzie się działo w październiku, bo wtedy jest planowana premiera. Póki, co chcę się skupić na promocji mojej płyty, na graniu koncertów, bo trochę zaniedbałem swoich fanów czekających na występy solowe.
- Kiedyś był pan na rozdrożu, co wybrać: estradę czy teatr. Jak jest dzisiaj?
-Już dawno sobie uświadomiłem, że nie będę niczego wybierał. Zdecyduję się na to, co w danej chwili jest dla mnie interesujące, co da mi satysfakcję. Zresztą wszystko jest do pogodzenia, wymaga tylko dobrej organizacji.
- Powiedział pan, że nigdzie się nie spieszy, bo i tak wszystko, jest zaplanowane. Czy przekonał się pan o tym na własnym przykładzie?
-Tak, w wiekiem, z doświadczeniem, wiem, że trzeba zaufać losowi, sile wyższej. W pewnym momencie wydaje się nam, że coś się nie udaje, nie idzie po naszej myśli, ale przeszkody są do pokonania.
-Tęskni pan za rodzinnym Wrocławiem?
-Czasami tęsknię, za kształtem rodziny, którą kiedyś miałem, za mamą, mieszkającą wtedy w Polsce, do której mogłem pojechać. Tęsknię za beztroskimi latami szkolnymi i studenckimi, które minęły bezpowrotnie zatopione nowa rzeczywistością. 
-Pozostając tam, nie mógłby pan kontynuować kariery piosenkarskiej...
-Wiem o tym. Gdy zaczynałem, Warszawa dawała mi więcej możliwości i tu tak naprawdę śpiewając zacząłem zarabiać na życie.
-Podobno zmienił pan apartament?
-Trzy lata temu przeprowadziłem się z dwupokojowego mieszkania do prawie 80 metrowego z dosyć dużym tarasem. Wziąłem na to kredyt, który pewnie będę spłacał do końca życia. Ale jestem szczęśliwy i zadowolony, że teraz, gdy za moment będzie wiosna, wyjdę na zadrzewiony taras i wypiję kawę bez zazdrosnych spojrzeń sąsiadów.
-Podobno zmienił pan także samochód?
- Jeździłem szwedzkim Saabem, przesiadłem się do niemieckiego BMW, a teraz być może będzie to Audi. Motoryzacja to moje hobby. Jestem na bieżąco z wszelkimi nowinkami motoryzacyjnymi, znam nowe modele, nowe silniki. Samochody mnie fascynują. Popadłem w nałóg. Wręcz obsesyjnie śledzę prasę motoryzacyjną.
-Kupił pan także psa, chociaż od 8 lat ma kota.
-Mam najmniejszego psa świata rasy długowłosy Chihuahua, zabieram go wszędzie ze sobą. Kafar kocha muzykę, bo gdy śpiewam, siedzi koło mnie wpatrzony i z zaciekawieniem się przygląda.
-A kot?
- Diesel jest jednym z największych domowych kotów świata rasy main coon. Wielki, waży 12 kilogramów. Najpierw z dużą ostrożnością obserwował Kafara, teraz obaj nie wyobrażają sobie życia bez siebie, wszędzie chodzą razem i razem się bawią.
- Przyznał się pan, że jest kochliwy, ale wciąż jest singlem. Nie pasuje jedno do drugiego.
- Obrałem pewną drogę i trzymam się pewnych zasad. Oddzielam życie prywatne od zawodowego.
-Czyli nic pan nie powie?
- Mogę opowiadać, jakie są moje piosenki, w jaki sposób nad nimi pracuję. Kieruję swoją karierą tak, aby nie opierała się na tym, z kim sypiam, co dzieje w moim życiu prywatnym, lecz na tym, jakie są moje piosenki, jakie płyty nagrywam i jakim jestem wokalistą. Jestem ekshibicjonistą w swoich piosenkach i zainteresowani będą wiedzieli, jakim jestem człowiekiem. Tam jest wszystko jak na dłoni.
 - I tak sprawdzę, co dzieje się za kulisami pana życia prywatnego, tym bardziej, że tak bardzo pan je chroni. Albo prawda jest taka, że wszystko postawił pan na jedną kartę.
-Mianowicie...
- Na karierę.
-Ależ ja nie powiedziałem, że jestem osobą samotną.
- Z pana wypowiedzi wynika, że tak jest.
-...
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI


Wszystko zaczynam od początku
Jestem grafomanką
Rozmowa z KRYSTYNĄ MAZURÓWNĄ, tancerką i choreografem z Paryża

Była solistką Teatru Wielkiego w Warszawie. Sama założyła zespół tańca nowoczesnego „Fantom”, a następnie „Balet Mazurówna” Wygrała casting na rolę tancerki do filmu „Życie jak długa, spokojna rzeka”. W sumie wystąpiła w 4 polskich filmach. Dużą popularność w latach 60-tych zyskała dzięki licznym telewizyjnym programom baletowym. Od 1968 roku mieszka w Paryżu, gdzie m.in. tańczyła w spektaklu legendarnej Josephiny Baker i w słynnej rewii „Casino de Paris”|. Obecnie jest felietonistką w nowojorskim tygodniku „Kurier Plus”. Jest autorką choreografii do show TVN „You Can Dance”. W Polsce ukazała się jej 334 stronicowa biografia „Burzliwe życie tancerki”.
-Pisze pani w swojej książce, że wiele razy musiała wszystko zaczynać od początku. Na jakim etapie drogi życiowej jest dzisiaj?
-Obecnie wszystko zaczynam…od początku. Znalazłam pomysł na pisanie książek. Jedna już wyszła, druga jest w szufladzie, myślę o trzeciej, mam pomysł na czwartą.
- W związku z tą pierwszą, biograficzną, przypomnijmy najważniejsze etapy z pani życiorysu.
- Drogę życiową nakreśliłam w wieku lat trzech i postanowiłam, że będę tancerką i matką trzech synów; Kacpra, Melchiora, Baltazara, bo historyjkę o nich opowiadała pani w przedszkolu. Pierwszy miał się urodzić w Warszawie, drugi w Paryżu, trzeci w Nowym Jorku. Te plany prawie zrealizowałam, bo pierwszy syn urodził się w Warszawie, drugi w Paryżu, tylko zamiast trzeciego na świat przyszła dziewczynka blondynka. Uważam się za Polkę, która mieszka w Paryżu i uwielbia Nowy Jork. Swoje plany życiowe realizowałam konsekwentnie, ale także przez głupi upór. Chodziłam do szkoły baletowej przez wiele lat, aby pojawić się po dyplomie jako łabędzica w operze, a następnie jako wolny ptak to tutaj, to tam. Występowałam na różnych scenach, od najgorszych do najlepszych, wychodząc z założenia, że żadna praca nie hańbi.
- Słyszałem, że tańczyła pani nawet w kopalni węgla?
- To prawda, także w kopalni soli, na statku z okazji Dnia Morza i na torach kolejowych z okazji Dnia Kolejarza i sama jedna na wielkiej scenie w warszawskiej Sali Kongresowej, ale także i na niedużej estradzie na Bielanach, w Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, a nawet w knajpie „Melodia”, która była najgorszą w Warszawie
-Co pani tańczyła?
-W różnych konfiguracjach w spektaklach tańca klasycznego, hiszpańskiego, także tańce ludowe i ruskie, nawet typowe kabaretowe.
 - Aż w końcu zdecydowała się pani opisać swoje bogate życie tancerki. Czym inspirowana?
- Napisałam książkę, dlatego, że jestem grafomanką. Zresztą pierwotny tytuł książki miał brzmieć „Burzliwe życie tancerki grafomanki”, ale zaprotestowało wydawnictwo. Wykreślono „grafomanka”. Ale gdy zaczęłam pisać pierwsze dwie strony, to tak się rozpędziłam, że z trudem zatrzymałam się na 334 stronach.
-Dlatego nie sposób rozmawiać o wszystkim, czego się z niej dowiadujemy. Wybrałem, więc tylko pewne rozdziały, aby dowiedzieć się więcej niż jest w książce. I tak, dlaczego zdecydowała się pani uciec z domu?
-Każdy z nas na swojej drodze rozwojowej przechodzi przez okres buntu i… ucieka z domu. Najczęściej dzieje się to na drodze dojrzewania, u mnie nastąpiło to trochę wcześniej, bo miałam trzy lata, gdy o tym pomyślałam i… uciekłam. Poszukiwałam własnej drogi życiowej.
-Czy to możliwe, żeby po obejrzeniu spektaklu baletowego w  wieku 3 lat, od razu podjęła pani decyzję o zostaniu tancerką?
-Jest to możliwe, bo jestem tego żywym przykładem. Zadecydował o wszystkim przypadek, bo gdyby tata zaprowadził mnie na pokaz mody, to pewnie chciałabym być stylistką, a jeżeli do muzeum pewnie wtedy wzięłabym się za rzeźbę.
 - Tatuś nie bardzo wierzył, że poradzi pani sobie z tańcem i zasugerował, żeby poszła pani w kierunku matematyki. To po nim odziedziczyła pani ścisły umysł?
-Tatuś przez długie lata utrzymywał, że mam talent matematyczny i gdy już przestanę zarabiać nogami, to zacznę głową. Jestem przeciwnego zdania i wiem, że nie mam głowy do wyższej abstrakcyjnej matematyki, tylko do rachunków. Ale prawdą jest, że miałam umysł ścisły i najlepiej szły mi przedmioty typu matematyka i fizyka, ale polonista też był ze mnie zadowolony. Profesor od gry aktorskiej w szkole baletowej stwierdził, że z moim talentem absolutnie powinnam być aktorką.
- Może oni wszyscy nie wiedzieli, że najbardziej lubi pani ruch, pędzący tłum, nerwowy pośpiech i atmosferę stresu, czyli to, czego ludzie najczęściej nie znoszą. Taka postawa też miała wpływ na to, co chciała pani robić w życiu.
-Chyba tak, czyli nieustannie chciałam zmieniać wszystko. Stres i trema są dla mnie czymś wspaniałym i budującym. Dlatego nie znoszę wakacji, jeżeli już muszę na nie jechać, to do Nowego Jorku, żeby pędzić po Brooadwayu, z jednego spektaklu na drugi. Lubię wyłącznie czynny tryb życia i musi się wciąż coś dziać. Nuda i bezczynność są dla mnie zabójcze.
- Zawsze wyróżniały panią różnokolorowe włosy. Skąd wzięło się zamiłowanie do tego typu fryzur?
- Podejrzewam, że w poprzednim wcieleniu byłam papugą, albo będę nią w następnym. W każdym razie takie zamiłowania miałam zawsze, tylko usiłowałam, je powstrzymać. Starałam się być grzeczna, ubierać się poprawnie, co było wbrew mojej naturze. Teraz jestem na takim etapie życia, że nie muszę niczego udowadniać sobie, ani innym, robię to, na co mam ochotę.
-Aktualnie, w jakich kolorach są pani włosy?
- W kolorze blond z czerwonymi pasemkami.
 -Nie obrażała się pani, gdy słyszała, jak ludzie mówią o niej „pani papuga”?
- Kiedyś kreowałam rolę papugi i wszystkie dzieci na Starówce, tak na mnie wołały, co ja przyjmowałam jako komplement.
- Jak czuła się pani w klatce na szczebelku, przystrojona kolorowymi piórkami?
- Wspaniale! Było to o wiele bardziej przyjemne aniżeli tańczenie po ziemi. Mogłam improwizować, owijać się dookoła szczebla, wisieć głową w dół i wykonywać różne łamańce, które bardzo lubię.

-Przez lata tańczyła panik z Witoldem Grucą. Jaki był jako partner i prywatnie?
-Jako partner był bardzo dobry w przeciwieństwie do innych partnerów-tancerzy. Nie był świetnie wyszkolony technicznie, ale posiadał fantazję twórczą, za co go szalenie ceniłam. Prywatnie bardzo miły, chociaż nie do końca facet.
- Tańczyła pani także z wielkim indywidualistą wśród tancerzy Stanisławem Szamańskim. Jaki był?
-Rzeczywiście wielki indywidualista, świetny tancerz, który wprowadził nowy sposób tańczenia, leciutki, skoczny. Miałam okazję tańczyć z nim taniec cygański i mówiono, że jestem w nim Cyganem, a Staszek Cyganką. Co nie przeszkadzało, że razem tworzyliśmy dobrana parę.
-Na, czym polegał jego wielki indywidualizm?
-Na inności, był inny od pozostałych tancerzy.
 -Najlepiej wypadała pani w duecie niezapomnianym Gerardem Wilkiem. Jak się poznaliście?
- Był to niezwykle utalentowany tancerz. Przeciwieństwo Szamańskiego, którego imitowali inni tancerze z jego rocznika. Gerard był ciężki w ruchu i w budowie, co mnie w nim niesłychanie pociągnęło. Podeszłam do niego i zapytałam: czy kolega chciałby, ze mną zatańczyć? On się zdziwił, ale zgodził i tak się zaczęło.
-Podobał się pani także jako mężczyzna?
-Tylko jako kolega. Był przecież gejem i mieliśmy wspólne sympatie męskie.
-Czy to prawda, że był kochankiem Maurice Bejarta?
-Nie. Miał bardzo niedobrą pozycję u Bejarta, chociaż niewątpliwie był jednym z jego najlepszych tancerzy. Owszem, obsadzany w pierwszoplanowych partiach, ale zawsze w drugiej obsadzie, bo w premierowej amant Bejarta, Jorge Donn.
 -Pani nie tańczyła u Bejarta, za to miała własny zespół baletowym Fantom. Jak długo utrzymał się na fali powodzenia?
-Tuż po moim powrocie ze stypendium w Paryża, gdzie dowiedziałam się, że istnieje taniec jazzowy, zamiast wydawać pieniądze na restauracje, przeznaczyłam je na lekcje tego typu tańca. Złożyłam wymówienie z Teatru Wielkiego i zaczęłam tańczyć taniec jazzowy z Gerardem Wilkiem. Dołączyło do nas kilka tancerek i kilku tancerzy z tego teatru. Poszło nam tak dobrze, że oni też złożyli wymówienie. Zespół istniał 2-3 lata.
-Domyślam się, że bardzo przeżyła pani śmierć Gerarda Wilka?
-Bardzo, byliśmy związani ze sobą przez długie lata. Gdy wyjechałam do Paryża, on też tam przyjechał w drodze do Belgii, gdzie otrzymał propozycję pracy od Maurice’a Bejarta. Ale na afiszach zawsze był tylko Bejart, inne nazwiska tam nie istniały, chociaż wspaniale tańczyły na czele z Gerardem.
-Nie została pani żoną Wilka, ale za to poślubiła słynnego w tamtych czasach publicystę Krzysztofa Teodora Toeplitza. Za nic nie mogę sobie wyobrazić was jako tradycyjnego mieszczańskiego małżeństwa?
-Byliśmy tradycyjną mieszczańską parą, ale nie mieliśmy ślubu. W życiu przerobiłam wszelkie możliwe konfiguracje damsko-męskie. Najpierw miałam nieślubne dziecko z Toeplitzem, co było aktem odwagi jak na lata 60-te. Po zakończeniu związku utrzymywaliśmy poprawne kontakty towarzyskie.
-Potem była pani związana z kilkoma innymi panami, ale nie o wszystkich pisze pani w swojej biografii?
-Piszę o tych najważniejszych.
 -A propos. Czym zajmuje się dzisiaj wasz syn Kasper?
-Jest kompozytorem muzyki współczesnej, chociaż ukończył filozofię. Jest autorem opery, która dostała pierwszą nagrodę na międzynarodowym konkursie. Otrzymał roczne stypendium w Berlinie, trzymiesięczne w Tokio, dwumiesięczne w Nowym Jorku… Jego utwory są grane na całym świecie.
-Tuż po Toeplitzu, przy pani boku pojawił się znany aktor Tadeusz Pluciński. Czy wzięliście ślub?
-Niestety, tak.
-Dlaczego, więc zdecydowała się pani na ślub?
- Tatuś powiedział, że nie wypada mieszkać w jednym mieszkaniu z mężczyzną bez ślubu. Szybko zorientowałam się, kto to jest.
- Mimo to, zdecydowała się pani na kolejny związek, tym razem ze słynnym pianistą Wacławem Kisielewskim, ale z nim też pani się rozstała!?
-Wacław nie był moim ślubnym mężem, to kolejny partner na kocią łapę. Nie mieliśmy dziecka.
 - No i w końcu ślubny mąż, gitarzysta francuski, Jean Pierre Bluteau, z którym ma pani córkę Ernestynkę i syna Baltazara. W książce wspomina go pani jako bardzo dobrego męża. To, dlaczego pewnego dnia uciekła pani od Jeana?
-Może, dlatego, że taki dobry, wzorcowy mąż, nie jest mi do niczego potrzebny.
- No wie pani!
- Gotował, prał, sprzątał, zajmował się domem i dziećmi. Zamieniliśmy się rolami, bo ja przejęłam w tym małżeństwie rolę mężczyzny, biegałam, załatwiałam sprawy, kupowałam mieszkania, zarabiałam pieniądze.
-Słowem same niepowodzenia osobiste, ale być może, dlatego, że jest pani zbyt silną, dominująca osobowością i do tego ma pani trudny charakter...
-Uważam, że były to powodzenia osobiste, bo z ostatnim mężem Jeanem Pierre pozostawaliśmy małżeństwem 13 lat, co uważam za sukces. Dlaczego trzeba żyć ze sobą przez 50 lat? Rozstaliśmy się, ale żyjemy w przyjaźni. Mieszkamy na tej samej ulicy, naprzeciwko, po jej drugiej stronie i widujemy się prawie codziennie.
- Obecnie jest pani sama?
-Na razie żyję życiem starego kawalera.
-Podobno ma pani wiele mieszkań w Paryżu. Ile?
- Aktualnie 16, ale to się zmienia z roku na rok. Kupiłam je po rozwodzie z mężem już po ukończeniu 50 roku życia, nie tańcząc. W tym czasie wykonywałam 17 zwodów. Najbardziej malowniczym był majster na budowie.
- Jest pani nie tylko ich właścicielką, ale jednocześnie administratorem?
- Tak, to praca jak każda inna. Nie zatrudniam żadnych pracowników, poza paniami do sprzątania.
 - Czyli pożegnała się pani z tańcem?
-Nie pożegnałam się, bo ciągle jeszcze tańczę. Nie robię już skakanych szpagatów kankanowych, ale zwykle szpagaty jeszcze mogę zasuwać. Ruch to coś, co na zawsze ma się w sobie. Ja go mam i na pewno nie opuści mnie on do końca.
-Praca w słynnym Casino de Paris w Paryżu to szczyt tego, co osiągnęła pani na Zachodzie?
-Przyznam, że bardziej interesowało mnie prowadzenie własnego zespołu „Balet Mazurówna”. Jako solistka szczytem była praca w zespole Józefiny Baker. Finansowo - objazdy z moim baletem. W poszukiwaniach twórczych, robienie choreografii w paryskim teatrze. Miałam burzliwe życie jako tancerka, w którym raz było lepiej, innym razem gorzej.
- Nadal jest pani felietonistką w nowojorskim Kurierze Plus?
-Tak, od 17 lat. To też nietypowe zajęcie dla zawodowej tancerki. Swój felieton w „Kurierze Plus” piszę, co niedzielę i nie zdarzyło się, żebym opuściła, chociaż jedną niedzielę.
- To pani powinna zasiadać w jury programu tanecznego „You Can Dance”, a tymczasem powierzono tam pani rolę choreografa. Jest pani usatysfakcjonowana?
-Jak najbardziej, bo nie interesuje mnie zasiadanie w jakimkolwiek jury, zwłaszcza w sprawie ocen baletowych. W tańcu oceny są subiektywne i mogą być bardzo krzywdzące. O wiele bardziej wolę robić choreografię.
- Napisała pani w książce: „72 lata? Co to jest za wiek dla młodej kobiety” Na ile lat pani się czuje?
-Czuję się na 72 lata, bo nigdy nie ukrywałam swojego wieku i nie miałam kompleksów z tym związanych.
- Z książki i z naszej rozmowy wynika, że dla pani życie wciąż jest piękne. Czy wciąż ma pani w sobie niepohamowany optymizm?
- Tak, bo życie jest coraz piękniejsze. Ludzie często mówią, że najpiękniejsze jest dzieciństwo, żałują szybko odchodzącej młodości, a potem powoli się starzeją. Dla mnie dzieciństwo było koszmarne, rodzice się rozeszli, ja pozostałam sama z ręką w nocniku. Młodość była przepełniona przesadnym poczuciem obowiązków, ciągle tańczyłam i ćwiczyłam ponad miarę. Potem walka o byt, o życie, o pęd do doskonałości, teraz o nic nie musze zabiegać, za to mogę robić to, na co mam ochotę. Jestem w nieustannej podróży, co bardzo lubię i to jest mój najlepszy okres.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI


O świrowanie w tym zawodzie nie jest trudno
Jestem robotem
Rozmowa z MICHAŁEM ŻURAWSKIM, aktorem filmowym, serialowym, teatralnym

Niewiele można się dowiedzieć o tym intrygującym 33 –letnim aktorze urodzonym w Chorzowie, absolwencie Akademii Teatralnej w Warszawie (dyplom w 2002 roku), chociaż zagrał już w 15 filmach kinowych, 22 serialach. Niedawno pojechał z polską ekipą filmu „W ciemności”, (Antoni Bortnik) Agnieszki Holland do Hollywood. Film nie zdobył Oscara, ale aktor doskonale zapowiada się w Polsce, gdzie wciąż czeka na swoją rolę i swój czas.
-Jak poczuł się pan na słynnym czerwonym dywanie przed Kodak Theaatre w Los Angeles, gdzie odbyły się tegoroczne Oscary?
-Na tym dywanie byli: Agnieszka Holland, Juliusz Machulski i Robert Więckiewicz, pozostała część polskiej ekipy pozostała w hotelu, bo nie było możliwości, żeby wszyscy tam weszli. Byłem w tym gronie.
-Ale my w kraju widzieliśmy pana w wejściach ekipy TVN, w pięknym garniturze, z wyróżniającą go brodą, którą w kraju w Internecie ostro krytykowano. Czytał pan?
-...
-Broda już zgolona?
- Tak.
-Hollywoodzki świat pełen autentycznych amerykańskich gwiazd, nie przytłoczył pana, nie oszołomił, nie powodował, że czuł się nieswojo w fabryce snów?
-Nie, czułem się bardzo dobrze, bo do takich rzeczy trzeba podchodzić bardzo rozsądnie. Na początku myślałem, że wszystko mnie przytłoczy i coś zleci niespodziewanie na głowę, ale nic takiego się nie wydarzyło. Mam nadzieję, że przy dzisiejszych realiach zaczniemy tam częściej przyjeżdżać, że stanie się regułą.
- Jak ocenia pan ceremonię wręczania Oskarów?
-Trochę było nudno. Tego typu ceremonie, festiwale, transmitowane na żywo, zaczynają mi się kojarzyć ze sportem, nie odpowiadają mi takie gale i dlatego trochę nudziłem się.
-Pani reżyser, Robert Więckiewicz i pan zapewne liczyliście na Oskara za film „W ciemności?
- Bardzo na to liczyłem. Ale ucieszyłem się, że dostał go w tej samej kategorii film irański, nieporównywalny do „W ciemności”. Moim zdaniem otrzymał Oscara bardzo słusznie. Nasz film mówi o uniwersalności pewnych zachowań w minionej epoce, a ,Rozstanie,, opowiada o dzisiejszym prawdziwym życiu w konkretnym kraju. Poza tym nominacja w tej kategorii jest już jak zwycięstwo, tutaj wybiera się tylko 5 filmów z całego świata, wiec sama obecność wśród nominowanych jest jak zakwalifikowanie się na olimpiadę.
-Jak duże było napięcie wśród polskiej ekipy?
-Miałem wrażenie, że towarzyszyła nam atmosfera totalnego wyciszenia i spokoju. Największa nagonka była na psychikę Agnieszki Holland, ale reżyser była wyluzowana i dzielnie udzielała niezliczonych wywiadów. Miała w sobie mimo wielkiego zmęczenia energię, która braliśmy od niej.
-Jak pan się poczuł, gdy ogłoszono, że zwyciężył w waszej kategorii film irański?
- Wydawało mi się, że będę kontrolował swoje emocje podczas tego wieczoru, a tymczasem wzruszyłem się w momencie, gdy była prezentacja naszego filmu.
- Film „W ciemności” był pokazywany na 6 innych międzynarodowych festiwalach, na wszystkich nagradzany, więc satysfakcja twórców i aktorów i tak zapewne jest duża?
-Jest ogromna! Spełniają się sny. Film był prezentowany m.in. w Toronto. Mam nadzieję, że powalczymy jeszcze o jakieś nagrody.
-Jaka rolę zagrał pan w filmie „W ciemności”?
- Zagrałem Antoniego Bortnika, przyjaciela sprzed wojny Leopolda Sochy, z którym obaj siedzieli polskim więzieniu we Lwowie i zaprzyjaźnili się. Mój bohater podczas okupacji nakłada mundur milicjanta, kolaborując z Niemcami, bo wierzył, że u boku Hitlera Ukraina odbuduje swoje państwo.
-Aktorzy musieli posługiwać się językami, z którymi wcześniej nie mieli do czynienia(idisz, uliczna gwara lwowska, ukraiński). Jak długo pan opanowywał język ukraiński?
-Nie miałem na to zbyt wiele czasu. Nauczyłem się tylko kilku kwestii, tym bardziej, że mówię w filmie po polsku z akcentem ukraińskim. Było to moje drugie zetkniecie z tym językiem, bo wcześniej grałem w rosyjsko-ukraińskiej produkcji ze zdjęciami kręconymi w większości na Ukrainie. Ponieważ uwielbiam historię, jeździłem od Lwowa po Zaporoże(Chocim leży zaledwie kilka km od Kamieńca). Będąc w tych miejscach, starałem się chłonąć tamtą atmosferę. Zdobyta wiedza przydała się w roli Bortnika w filmie Agnieszki Holland.
-W jakim stopniu poruszany w filmie „W ciemności” temat był panu bliski?
- Polska z uwagi na położenie jest bramą między Wschodem Zachodem. To, co mnie podnieca poza całą dramaturgią, jest Lwów, pokazany jako kosmopolityczne miasto, wielonarodowościowe. Ponadto, moja rodzina ze strony ojca pochodzi z kresów, a ja urodziłem się na Śląsku. Rodzina matki w 1/8 to Żydzi. Czyli płynie we mnie krew wszystkich, którzy tędy przechodzili. Grając Bortnika dobrze go rozumiałem. Nie starałem się osadzać go, lecz chłonąć, jakim według mnie mógłby być.
-Wiem, że warunki na planie nie należały, do najłatwiejszych. Jak reagował pan na trudności związane z dramatyzmem postaci, którą grał?
-Podszedłem do swojej roli od strony historycznej i w ten sposób ją prowadziłem. Robert Więckiewicz miał znacznie trudniejsze zadanie przed sobą, bo musiał się nawet fizycznie zmienić do tej roli i kosztowało go to znacznie więcej niż mnie. Zagrać taką postać jak Bortnik jest frajdą dla aktora i starałem się to wykorzystać w stu procentach.
-Agnieszka Holland zawsze stara się pokazywać ludzi w ich totalności. Zdążył się pan o tym przekonać?
- Agnieszka Holland posiada niezwykły dar postrzegania ludzi i obsadzając aktora trafia w punkt. Początkowo uczestnicząc w castingu byłem przekonany, że nie jest to rola dla mnie i co ja tam robię.
-Dla pana, dla pana, bo przecież Żurawski każdą rolę zagra...
- Tak pan sądzi? Bardzo mi miło. Dziękuję bardzo. Po pierwszych dniach zdjęć byłem załamany, bo nie dostałem żadnych uwag, ale Robert Więckiewicz powiedział do mnie;” stary, ona ci zacznie dawać uwagi jak będziesz coraz gorzej grał„. W ten sposób uspokoił mnie.
-Pojawiły się w końcu uwagi reżyserskie, czy nie?
- Były, były, najbardziej trafne. Pani Agnieszka ma świetne podejście do aktorów, traktując nas jak dzieci. Mnie to szalenie odpowiada.
-W nowym filmie „Kac Wawa” gra pan rolę Tomka. Film zbiera fatalne recenzje, szczególnie ostro wypowiedział się Tomasz Raczek, co spowodowało oburzenie producenta. Zapowiada się proces o odszkodowanie. Przejmuje się pan takimi opiniami?
-Nie widziałem polemiki, bo nie mam telewizora, prasę coraz rzadziej kupuję, słucham tylko radia, a poza tym nie chce mi się rozmawiać na temat tego filmu. Mnie ten film nie interesuje.
- Jak to, przecież zagrał pan w nim?
-Owszem, ale nie chcę o nim rozmawiać, a przez to promować go choćby w taki sposób.
- Co powie pan o trzech poprzednich, w których zagrał w 2011 roku?
- W „Los numeros” miałem tylko jedną scenę. W filmie ”Być jak Kazimierz Dejna” grałem miejscowego żigolaka w miejscowej społeczności. Zapowiada się ciekawy film, zobaczymy, co z tego wyjdzie. O roli w „W ciemnościach” już rozmawialiśmy.
- Zauważyłem, że nie gra pan głównych ról, raczej drugiego planu. Wydaje mi się, że powinien pan bardziej wnikliwie segregować propozycje dla siebie.
- Jak do tej pory nie byłem w sytuacji, w której mógłbym coś wybrać dla siebie. Zdaję obie sprawę z tego, jakie są realia w naszym kraju, więc nie mam na to wpływu.
- W filmie „Czarny” Dominika Matwiejczyka z 2008 roku, zagrał pan rolę tytułowego bohatera, ale film przeszedł niezauważony.
- Ale za to dostał kilka nagród na festiwalach filmowych w Polsce. 12 marca br. miał premierę w „Canal plus”.
- W pańskiej filmografii jest długa lista ról. Które z nich dały panu największą satysfakcję?
- Jest wśród nich Robert Nimski w „Pitbulu”, bardzo ciekawa postać, typowy anty bohater, policjant-łobuz, który schodzi z dobrej ścieżki, a potem na nią wraca. Film bazował na autentycznych historiach i wielka frajdą było brać udział w takim projekcie. W „Egzaminie z życia: zagrałem szefa agencji dla modelek Była to moja pierwsza serialowa rola. ”Oda do radości” niosła ciekawy temat, akcja toczy się na Śląsku, a ja pochodzę z Chorzowa. Ale nie mam jednej roli, która dawałby mi największą satysfakcję, jest nią dla mnie sama praca. Lubię się zagłębiać w pracę
-Podobnie jest z pracą w teatrze?
- Grałem w pięciu teatrach, obecnie mam przerwę. Nie mam z teatru propozycji, a sam nie pójdę do dyrektorów i nie poproszę o etat. Tylko raz tak zrobiłem, bo widocznie było mi to potrzebne. W obecnej sytuacji panującej w teatrach, nie chciałbym tam na razie pracować.
-Ale podobno tylko w teatrze aktor się rozwija?
-Jak najbardziej, ale bycie w teatrze, w którym praca przynosi więcej goryczy i rozczarowanie niż nie granie, nie interesuje mnie.
-Niebawem zostanie pan ojcem, dojdą nowe obowiązki...
- Mam już dziecko z poprzedniego związku, więc wiem, na czym  polega rola ojca.
- Słyszałem, że pobraliście się z Romą Gąsiorowską w dniu katastrofy smoleńskiej
- Tak się zdarzyło.
- Poznaliście się na planie serialu Londyńczycy”?
- Tak podaje internet, ale znamy się z Romą od 10 lat, więc nie mogliśmy poznać się w trakcie pracy w „Londyńczykach”.
-No to mamy sprostowanie. Czy graliście razem?
-Tak. Graliśmy w filmie „Zero”, ,,Odzie do radości,, i w serialu „Londyńczycy”.
- Film za filmem, serial za serialem.  W jaki sposób najlepiej się pan relaksuje?
- Mam swoje sposoby.
-Nie może pan o nich opowiedzieć?
-Nie chciałbym o tym mówić.
-Wyjdzie pan na robota.
- Coś w tym jest i rzeczywiście jestem robotem. Nie interesuje mnie życie prywatne moich kolegów, więc swego strzegę.
-Zadałem to pytanie, bo wiem jak bardzo spala się pan w pracy, gra całym sobą i musi czerpać z dodatkowej energii. Konkretnie skąd?
-Może powiem banał, że czerpię ją, gdy widzę szczęśliwych ludzi na ulicy.
-Sam czerpie pan z życia garściami?
-Oczywiście.
-Nigdy nie miał pan kryzysu? Nie zatracił pan rzeczywistości wykreowanej na potrzeby spektaklu?
-Miałem. Aktorzy mają choroby zawodowe i nie wszyscy radzą sobie w show-biznesie. Jest to strasznie frustrujące. Granie według mnie jest wtedy, gdy mam kontrolę nad tym, co robię i nie będę świrował, o co nie trudno w tym zawodzie. Zawsze mam świadomość, że ten zawód polega na okłamywaniu ludzi. Im lepiej ktoś ich okłamuje, im sprawniej oszukuje, tym lepszym jest aktorem. Jest to grząski temat.
- Ważniejsza dla pana jest praca czy rodzina?
- Rodzina.
-Jako młody człowiek też tak pan myślał?
-Nie, zupełnie inaczej. Mając dwadzieścia lat, myślałem, że można podbić cały świat.
-Marzenia się spełniają?
-Od, kiedy poznałem moją żonę, mogę powiedzieć, że tak.
-Skąd wziął się pomysł, żeby zostać aktorem?
- Z lenistwa.
-W rodzinie tylko pan jest aktorem?
-Nie, jeszcze brat Piotr, gra w „Czasie honoru”.
-Nie miał pan innego pomysłu na siebie?
-Wybierałem się na ASP w Krakowie.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI



Myślałam, żeby zostać pilotem
Dasz wiarę?
ROZMOWA Z MAŁGORZATĄ SOCHĄ
Rolą Violi Kubasińskiej, (sekretarka w domu mody) w „Brzyduli”, przedstawiła się polskim telewidzom i weszła do grona znanych aktorek serialowych. W pewnym okresie grała równocześnie w trzech serialach: „Na Wspólnej”, „Brzydula, „Tylko miłość””. Teraz w prywatnym teatrze Michała Żebrowskiego i Eugeniusza Korina „Szóste piętro” zagrał aż siedem postaci (!) w sztuce Woody’ego Allena „Zagraj to jeszcze raz”. Będzie się tam nieustannie przeobrażać i… przebierać, co prywatnie ponoć uwielbia. Niestety, została wyłącznie aktorką serialową i celebrytką. Trzy role grane równolegle w serialach nie wpłynęły korzystnie na jej rozwój aktorski (zatrzymała się w miejscu, powiela wypracowane środki aktorskie), za to bryluje na galach i bankietach, zmieniając kreacje jak rękawiczki i pozując do niezliczonych zdjęć.
- Słyszałem rozmowę na ulicy, jak jakiś pan mówił do drugiego: „Dasz wiarę, Socha ma grać w drugiej części „Brzyduli” główną rolę, którą teraz będzie sekretarka Violetta Kubasińska, a Julia Kamińska (Ula Cieplak) ma zejść na plan dalszy. Ale się narobiło, co?” Zastanawiam się, czy dać wiarę anonimowemu rozmówcy?
- Podobno nic z tego nie będzie.
- Naprawdę?
- Mhm…
- Ale zapewne chciałaby pani dostać główną rolę w jakimś przebojowym serialu?
- Och, każdy aktor zapewne marzy, żeby zagrać główną rolę w filmie, teatrze, czy serialu. Ja też dążę do realizacji tego marzenia.
- Nie miała pani do tej pory głównej roli w serialu?
- Nie.
- Hity „Brzydula” i „Niania” to tylko sitkomy, najniższa kasta w tym gatunku.
-Mówią, że „Brzydula” jest sitkomem?
-Mówią i piszą…
- Sitkom przede wszystkim polega na tym, że są wmontowane śmiechy. Jest zamkniętą całością, której historyjka toczy się w jednym miejscu. Natomiast „Brzydula” w założeniu miała być serialem obyczajowym z elementami komediowymi. Ale wyszło, że jest to serial komediowy z elementami obyczajowymi i chyba dobrze mu to zrobiło, w czym duża zasługa aktorów.
- Zaskakująca jest sympatia telewidzów dla Violetty Kubasińskiej, bo to przecież niezbyt pozytywna postać, a odbiorcy seriali najbardziej lubią pozytywnych bohaterów.
- No właśnie, święta prawda! Dlatego bardzo obawiałam się przyjąć tę rolę, biorąc pod uwagę, że w pewnym momencie emisji serialu mogę być zlinczowana. Nie dość, że Violetta nie jest perłą intelektu, to jeszcze na dodatek jest czarnym charakterem i przez półtora roku ma męczyć główną bohaterkę, która jest uosobieniem wszelkich cnót.  Nic więc, nie zapowiadało, że Viola stanie się postacią, odbieraną przez widzów z tak dużą sympatią. Przyznam się panu, że na początku byłam przygotowana na kupowanie mrożonek, bo na świeże warzywa na targu nie miałam, co liczyć.
- A jednak…
- Teraz widzowie ze zrozumieniem traktują aktorów serialowych, bo pamiętają ich z różnych ról i wiedzą, że oni tylko grają jakąś postać, a prywatnie są zupełnie innymi ludźmi. Zauważyłam to właśnie w trakcie emisji „Brzyduli”, gdy ludzie podchodzili do mnie i gratulowali dobrze wykreowanej postaci. Nie kojarzyli mnie prywatnej z sekretarką Violą.
-Jak więc była Violetta Kubasińska w scenariuszu?
- Na początku serialu jej postać nie była rozbudowana tak bardzo jak inne, ale już wtedy miała problemy ze związkami frazeologicznymi. Była złośliwą, plastikową dziewczyną.
- A w ostatecznym wizerunku na małym ekranie?
- Przede wszystkim była człowiekiem ze wszystkimi słabościami, marzeniami, tysiącem pomyłek, które chciała naprawić, ale ciągle popełniała te same błędy. Aby wydobyć komizm jej postaci, niektóre jej zachowania były bardziej podkreślone niż w scenariuszu. Dodawałam pewne ozdobniczki od siebie. Doszłam do wniosku, że  Viola powinna mówić swoim własnym, charakterystycznym językiem. Dlatego ma on swoją składnię i zdarzało się, że jej wypowiedzi nie miały często sensu. Miała swoje powiedzonka, jak „kurde blaszka’, ”dasz wiarę”, które stały się uniwersalne w każdej sytuacji. 
- Gdzie podsłuchała pani te powiedzonka?
- U Kazika Mazura, kolegi z planu serialu „Na Wspólnej”, który w ten sposób podpierał się w różnych sytuacjach, opowiadając różne anegdoty. Było to bardzo zabawne i pomyślałam sobie, że mogłabym je wprowadzić do postaci Violi z „Brzyduli”.
- Czy to pani wymyśliła: „”A co ty się tak lampisz?”, „Nie dla psa kaszanka”, „ Ale ty oschły jesteś jak podwawelska”, „Z kapustą na głowę się zamienił”?
- To nie ja. To scenarzyści. Nad serialami pracują tęgie głowy. Ludzie, którzy zaczepiają mnie na ulicy i mówią”: -„matko, jak pani to wszystko zgrabnie wymyśla!”. Tymczasem nie zdają sobie sprawy, że postaci porozumiewają się językiem wymyślonym przez  scenarzystów. To dzięki nim, sceny mają swój rytm, dobre tempo, mówią o czymś, są materiałem dla aktorów do zagrania. Siłą tego serialu jest scenariusz. Czasami coś tam dodałam, ale generalnie przykładałam się do jak najlepszego zagrania tego, co zostało napisane.
-Powiedzonka zrobiły furorę, weszły do mowy potocznej i nie dlatego, że tak trafnie wymyśli je scenarzyści, ale także dlatego, że pani tak uroczo je wypowiadała. Zastawiam się, ile z Violi jest w pani i odwrotnie?
- Poza skórą, to chyba niewiele. Rozczarowałam pana?
- Trochę. Przykro mi, bo bardzo polubiłem Violettę.
- Ale ja Małgorzata też nie jestem najgorsza, pani Bohdanie.
- Przecież żartuję.
- Aktorstwo daje mi możliwość wcielania się w przeróżne postaci, więc mogłam być tak abstrakcyjna i szalona, jak Violetta Kubasińska. Przyznam się, że czasami chciałabym coś przejąć z niej, być tak asertywna, przebojowa. Od siebie dałam jej wrażliwość, sentymentalizm, ludzkie odruchy.
- Będzie pani tęskniła za swoją rolą, kolegami, za samym serialem?
- Zdjęcia zakończyły się w połowie października i zdążyłam przywyknąć do rozstania z serialem i rolą. Na pewno będę tęskniła za tym, co się skończyło. Tym bardziej, że ludzie, którzy się tam spotkali, byli fantastyczni. Udało się zebrać świetną grupę aktorów, ekipę techniczną. W niezmienionym składzie dotrwaliśmy do końca. Będę bardzo szczęśliwa, gdy przyjdzie nam razem znów coś zrobić.
- Za kim najbardziej będzie pani tęskniła?
- Za małą Jagódką, bo jest uroczą, bezpośrednią dziewczynką, szczerą i spontaniczną. Za niepowtarzalną atmosferą na planie, która nas wszystkich trzymała. Za wariactwem, które pojawiało się podczas zdjęć. Chociaż jako Violetta, byłam najmniej skłonna do różnych żartów, bo rola wymagała ode mnie nieustannego skupienia. Im bardziej gra się serio, tym bardziej jest się wiarygodnym w takiej postaci.
- Przywiązuje się pani do granych postaci, czy tuż po zakończeniu pracy, znikają szybko z pani życia?
- Nie przywiązuję się do nich, traktując je jako zadania aktorskie. Na szczęście dosyć łatwo jest mi przeistoczyć się w inne postaci. Podczas pracy na planie „Brzyduli” grałam jednocześnie w dwóch innych serialach „Na Wspólnej” (Zuza), „Tylko miłość” (Dorota), co wymagało ode mnie niezłej kondycji psychicznej. Ponieważ dostaję tak różne propozycje, udało mi się nie zaszufladkować do jednego typu ról, z czego się bardzo cieszę.
- Mało kto, wie, że kandydowała pani do roli tytułowej, czyli Uli Cieplak.
- Tan naprawdę, to kandydowałam w tym serialu do wszystkich ról. Dowcipnisie z produkcji twierdzą, że mogłabym zagrać nawet Marka. Tymczasem najbardziej chciałam zagrać rolę Pauliny, bo wydawała mi się postacią bardzo ciekawą i bardzo prawdziwą.
- Z sondaży wynika, że widzowie bardziej pokochali Violę, niż Ulę. Czy aktorka-amatorka Julia Kamińska o tym wiedziała?
- Bardziej? Wydaje mi się, że telewidzowie na równi kochali jedną i drugą, bo sama postać Uli jest uniwersalna, pochodzi ze sfery bajkowej. Zwykła, brzydka dziewczyna przemienia się w pięknego łabędzia. Ludzie kochają bajki, więc pokochali Ulę.
- Jest pani nazywana „polską Emanuelle Seinger”…
- Szczerze mówiąc, nie wiem dlaczego. Zauważyłam, że mamy podobny zarys brwi, kolor włosów, może dlatego…Ale porównanie do niej jest dla mnie komplementem, więc nie będę się opierać i mówić, ależ skąd, nie, nie…
- Gra pani bardzo dużo, tak duża zajętość zawodowa nie odbija się na funkcjonowaniu domu, wypełnianiu roli żony…
- Nie, tym bardziej, że mam bardzo wyrozumiałego męża, który nie jest z tego środowiska, ale świetnie sobie radzi z tym wszystkim, co wiąże się z show-biznesem. Krzysztof też jest bardzo aktywny zawodowo i też odnosi sukcesy w swojej branży. Bardzo sobie cenię chwile, w których jesteśmy razem i staram się, żeby było ich jak najwięcej. W weekendy jesteśmy tylko dla siebie.
- Czy to prawda, że prosto z wesela pędziła pani na plan filmowy?
- Nie, nie, nie. Po weselu dostałam dwa dni, żeby odsapnąć i dopiero wtedy popędziłam na plan „Brzyduli”, którą właśnie zaczęliśmy kręcić.
- Noc poślubną spędziliście w dalekiej Kenii. Dlaczego w Afryce?
- W podróż poślubną mogliśmy wybrać się w czasie świąt i  wybraliśmy Kenię. Daleko, zawsze ciepło i piękna pogoda. Nasz stół wigilijny był przykryty obrusem w zebry, co było dość zabawne. Krzysztof uwielbia przyrodę, naturę i zawsze chciał zobaczyć parki narodowe w Kenii i zwierzęta, które mogą żyć na wolności. Niesamowite przeżycie.
- Pojechałaby pani tam ponownie?
- Oczywiście. Spotkaliśmy się ze znajomymi z Kenii i planujemy, żeby tam jeszcze raz polecieć. To kraj ciągle nieodkryty, z miejscami, które trzeba zobaczyć. Za pierwszym razem nie widzieliśmy nosorożca i lamparta i choćby - dlatego, musimy się tam wybrać.
- Krzysztof był ratownikiem na nadmorskim kąpielisku, a pani nastolatką, która się topiła?
- Nie, bo to byłoby zbyt banalne. Ale faktem jest, że poznaliśmy się na plaży i do dzisiaj śmieję się, że wykopałam go sobie z piasku. Była to miłość wakacyjna, która teoretycznie nie miała szans na przetrwanie. Ja miałam 16 lat, on 19. Na serio zaczęliśmy być razem dopiero po studiach. On początkowo nie rozumiał mojego świata. Powoli oswajałam go ze swoim zawodem, a on się w tym znakomicie odnalazł i dzisiaj moi znajomi są jego przyjaciółmi.
- Jakie studia ukończył Krzysztof?
- Jest inżynierem, ukończył Politechnikę Poznańską (wydział inżynierii i ochrony środowiska). Pracuje w budownictwie.
-Wydawałoby się, że mąż jest pani niepotrzebny, bo sprawia pani wrażenie osoby samowystarczalnej i niezależnej.
- Jak to? Małżeństwo to najcudowniejsza instytucja na świecie. Daje kobiecie bezpieczeństwo, poczucie spełnienia, a dodatkowo mnie aktorce daje równowagę. Dzięki temu nie jestem osobą rozchwianą emocjonalnie.
- Co was doprowadziło do punku, w którym teraz jesteście?
- Może trochę mojej determinacji, ponieważ w sprawach osobistych, to ja zawsze przejmowałam inicjatywę i mówiłam, kiedy trzeba zalegalizować nasz związek, kiedy wziąć kredyt na mieszkanie…Nie czekałam aż mój książę się zdecyduje. Dzisiaj jesteśmy dla siebie partnerami, przyjaciółmi, a to, że także małżeństwem wcale nie sprawiło, że nasze uczucie stało się bardziej powszednie. Nadal wychodzimy razem na randki, na które ja stroję się jak dawniej. Razem podróżujemy. Na dzieci dajemy sobie jeszcze czas. Chcemy się nacieszyć tym, co robimy w swoich zawodach.
- Dlaczego zrezygnowała pani z etatu w teatrze?
- Nie dałabym rady pogodzić tych ról, a chciałam być uczciwa wobec siebie i Teatru Ateneum. Dostałam propozycję grania w „Brzyduli”, w której moją postać postanowiono rozbudować.
- Czyżby nie miała pani świadomości, że aktor tak naprawdę rozwija się tylko w teatrze?
- Nieprawda. Wszystko zależy, jakie ma zadania do wykonania. Owszem, teatr jest fantastycznym i ważnym miejscem dla aktora. Jest świątynią sztuki, ale praca w serialach uczy gotowości do szybkiego odnalezienia się w różnych sytuacjach, uczy elastyczności, odporności na stres, zachowania ciągłości w kreowaniu postaci. Nie bronię się przed teatrem i właśnie zaczynam próby w prywatnym teatrze Michała Żebrowskiego i Eugeniusza Korina „Szóste piętro”. W sztuce Woody’ego Allena „Zagraj to jeszcze raz sam” będę grała siedem różnych postaci kobiecych.
  
- Zawsze chciała pani być aktorką?
- Nie. Zawsze chciałam uprawiać zawód, w którym będę czuła adrenalinę. Dlatego będąc dzieckiem, myślałam, żeby być pilotem, ale wtedy nie przyjmowano dziewcząt do szkoły oficerskiej w Dęblinie. Postanowiłam tego poszukać w szkole teatralnej, do której dostałam się za pierwszym razem.
- Dzisiaj jest pani znaną, cenioną, zawodową aktorką. Czy popełniła pani jakiś błąd, którego żałuje?
-Tak, ale nie chciałabym o tym mówić.
- A szkoda.
- No dobrze, są role, których nie powinnam zagrać i powinnam być bardziej asertywna. Ale tego się uczymy. Byłam młoda i niedoświadczona, co zostało wykorzystane. Dzisiaj jestem już inną osobą, bardziej świadomą siebie i tego, co dzieje się wokół mnie.
-Jak dzisiaj postrzega pani swój udział w „Tańcu z gwiazdami”?
- Jako niesamowita przygodę. Nigdy w życiu tyle nie ćwiczyłam, co wtedy, adrenalina sięgała zenitu, ale to nie było dla mnie. Zrozumiałam, że nie jestem typem showmenki, że to inny świat, w którym nie umiałam przedstawić siebie jako osobowości tanecznej. Pogubiłam się. To mnie przerosło. To nie był mój świat. To nie byłam ja.
- Mówi pani tak teraz, bo przegrała to show.
- Nawet nie marzyłam o tym, żeby wygrać, nie byłam brana pod uwagę jako jedna z faworytek, nigdy wcześniej nie tańczyłam. Za to nieustannie musiałam pokonywać własny strach i lęk, co było bardzo trudne.
- Domyślam się, że nie weźmie już pani udziału w podobnym show?
- Już nie. Wiem, że to nie dla mnie. W tej samej stacji telewizyjnej TVN wróciłam do serialu „Na Wspólnej”, gdzie moja rola Zuzanny będzie bardziej eksponowana.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI

SENSACYJNY WYWIAD BOHDANA GADOMSKIEGO Z  WALDEMAREM KOCONIEM!
         Wróciłem z Ameryki do Polski, żeby rozliczyć się z przeszłością...  


                                   KOCHAM POLSKĘ, JAKA JEST

                        Rozmowa z WALDEMAREM KOCONIEM


WALDEMAR KOCOŃ, popularny piosenkarz i hodowca dzikich kotów afrykańskich (jedyny w Europie ma w domu serwala, a teraz także savannah). 19 lat spędził w Chicago, do Polski powrócił odmieniony, ze śmiałym spojrzeniem na naszą rzeczywistość i obyczajowość. Niedawno wystąpił w programie TVN „Rozmowy w toku” i w Telewizyjnej Jedynce w programie „Zwierzowiec”(film Doroty Sumińskiej poświęcony jego życiu z dzikimi kotami), zakończył nagrywanie płyty „Waldemar Kocoń the best” (na koncie ma 17 CD i longplayów), występował z recitalem na mityngach wyborczych Andrzeja Leppera. Poniży wywiad dla tygodnika ANGORA był jedynym w tamtym czasie tak obszernym i tak szczerym, jakiego udzielił po powrocie z Ameryki. Może dlatego, że prywatnie od lat był zaprzyjaźniony z autorem BOHDANEM GADOMSKIM.

-Ewa Drzyzga w „Rozmach w toku” powiedziała, że pana imię i nazwisko figurowało na gejowskiej stronie internetowej, co sugeruje, że jest pan homoseksualistą. Co pan wtedy odpowiedział dziennikarce?

- Chciałem odpowiedzieć, że mówi się o niej, iż jest lesbijką, na co wskazywałby image, zachowanie i tematyka jej programów, ale w ostatniej chwili z tego zrezygnowałem i powiedziałem, że jeżeli w towarzystwie ktoś poniża Żydów lub gejów, jeśli jawnie ich dyskryminuje, to natychmiast jestem Żydem lub pedałem. Jak pan dzisiaj chce, też mogę być. Mało tego, wobec ostatnich zajść w Poznaniu z P i S-owską policją, chcę być gejem.

-Przecież ten program miał być o polskich artystach mieszkających w Ameryce, ich życiu i pracy tam, a nie o ich preferencjach seksualnych?

- Idiotka. Szukając sensacji, rozmowę ze mną zaczęła od gejowskiego portalu, a potem wytknęła mi udział w festiwalu piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu, jakby występy na nim były grzechem. Wreszcie zaatakowała mnie Lepperem.

- Jak pan się wtedy poczuł?

- Jak przed komisją śledczą.

- A propos. Czy jest pan Żydem?

- Nie jestem, ale mam wielu przyjaciół wśród Żydów. Nasze kultury bardzo się miksowały przez te wszystkie lata, dlatego dzisiaj dzielenie Polaków tak bardzo wrośniętych w kulturę żydowską jest nie na miejscu.

- Ale Polacy nie lubią gejów i Żydów?

- Wiek XX spowodował zetknięcie się dwóch ideologii dotyczących Żydów, ideologii hitlerowskiej –holocaust z milczącym katolickim przyzwoleniem. Ten zajadły antysemityzm głoszony jest (zwłaszcza w Radiu Maryja) wbrew posłaniu Chrystusa. A co do gejów, to w kościele jest ich ogromna ilość. Koloratka i sutanna są świetnym kamuflażem do ukrycia ich zainteresowań.

-Sądzi pan, że publiczne ujawnienie własnych preferencji seksualnych przez artystę mogłoby mieć wpływ na przebieg jego kariery?

- Wydaje mi się, że to z kim, śpię, kogo kocham, dzisiaj nie ma najmniejszego znaczenia. Dzisiaj przede wszystkim liczy się człowiek, to, kim jest i co robi dla innych.

- Jak to przebiega w dość purytańskiej Ameryce?

- Ameryka przy całym swoim purytanizmie jest bardzo otwarta i tolerancyjna, wręcz akceptująca wszelkie inności kulturowe, etniczne i obyczajowe. Nie każdy musi manifestować swoją przynależność seksualną. Jeżeli ktoś jest gejem, to nie jest to powód ani do dumy, ani do wstydu. Po prostu kocha inaczej. Ameryka zawsze była zafascynowana innościami ludzi najsławniejszych.

- Czy brał pan udział w którymś z marszów czy wieców Równości w Polsce?

- W ubiegłym roku występowałem podczas Wiecu Wolności na Placu Bankowym w Warszawie. Zostałem zaproszony przez ówczesnego senatora, prof. Marię Szyszkowską. Z kolei w tym roku, na zaproszenie polskiej Sekcji Międzynarodowej Organizacji Gejów i Lesbijek występowałem w klubie „Paradiso” tuż po czerwcowej Paradzie Równości w Warszawie. Ponad godzinny koncert dzieliłem wtedy z Alicją Majewską.

-A w Ameryce?

W 1990 roku występowałem jako jedyny wykonawca z Polski w wielkim koncercie „Walk For Life” nad jeziorem Michigan w Chicago, pod patronatem ONZ. Dochód z tej imprezy był przeznaczony na walkę z AIDS.

-Czy nie uważa pan, że te marsze i parady są odbierane przede wszystkim jako promocja homoseksualizmu?

- Nie sadzę. Poza gejami i lesbijkami na tych paradach najwięcej jest heteryków, którzy wraz z nimi domagają się prawdziwej wolności i demokracji, nie ich karykatur. Przy tej okazji przypomina mi się myśl prof. Tadeusza Kotarbińskiego, który mówił: -„Kiedy wygasa tolerancja dla tolerancji, rodzi się tolerancja dla przemocy”. Potwierdzeniem tych myśli jest to, co niedawno działo się w Poznaniu, Krakowie i innych miastach.

-Dlaczego wrócił pan z Chicago do Warszawy?

- Wróciłem, bo na ojczyznę można patrzeć z daleka tylko do czasu. Kocham tę Polskę, jaka jest, Z jednej strony jest święta, z drugiej skurwiona, ale to moja Polska. Poza tym wróciłem z powodu syna i żeby rozliczyć się z przeszłością.

- Ale syn Robert jest z nieprawego łoża?

- Mam go z nieślubnego związku z pewną Polką. Nie wiedziałem, że pan o tym wie.

- Nie tylko o tym. Wiem również o pewnym księdzu, który pana uwiódł...

- Miałem 15 lat, kończyłem szkołę podstawową w Zalesiu Dolnym. Tam zwrócił na mnie uwagę pewien ksiądz i umówił się ze mną pod szkołą. Pamiętam jak otworzył drzwi eleganckiego wozu i zaczął rozmowę o szkole i o fizyce, której uczyła mnie rodzona siostra prymasa tysiąclecia Stanisława Jarosz-Wyszyńska, pytał - jak sobie z nią radzę. Potem opowiadał o Prymasie (narodowym bohaterze), o życiu. Następnie przerzucił temat na dziewczyny, zagadywał, czy już mam i czy się nimi interesuję. Na końcu mówił o życiodajnym nasieniu i eliksirze życia, którego musi skosztować, aby mógł mi powiedzieć, czy jestem dobrym zadatkiem na męża i ojca.

- Zgodził się pan od razu?

- Nie dawał mi chwili do namysłu, bo pochylił się, otworzył szeroko usta i... zrobił mi dobrze. Płonąłem z niedowierzania, a może ze wstydu. Ksiądz przytulił mnie po ojcowsku. Poczułem coś, czego nigdy nie doświadczyłem od własnego ojca, bardzo powściągliwego w okazywaniu uczuć. Potem usłyszałem, że wszystko widzi Bóg i jeżeli cokolwiek powiem komuś, to kara Boża natychmiast mnie dosięgnie.

- Zgwałcił pana w tym eleganckim samochodzie?

- Ssał mojego członka i pił moją spermę.

- Czy spotkał pan go później?

- Tak, 31 maja 1981 roku na ulicy Miodowej, przed rozpoczęciem uroczystości pogrzebowych prymasa Wyszyńskiego.
 -Dzisiaj nie znosi pan ludzi w sutannach?

- Znam wielu księży oddanych Bogu i ludziom. Jednak jestem przeciwko tym księżom, którzy jakby „sprywatyzowali” Boga i posługują się Nim jak narzędziem, najczęściej biczem do załatwiania swoich interesów. Ta ostentacyjna manipulacja biednymi owieczkami, wiszącymi między Ziemią a Niebem, między zbawieniem wiecznym  a wieczystym potępieniem jest dziś nie do przyjęcia nawet przez urodzonych i wychowanych katolików. Moim zdaniem jest nie do przyjęcia budowanie wiernym Królestwa Bożego w Niebie, a sobie królestwa na Ziemi. Najlepszym tego przykładem jest działalność Ojca Rydzyka. Jeśli ojciec dyrektor nazywa ten cały, radio maryjny twór dziełem, to jak nazwać wszystko to, co po sobie zostawił Jan Paweł II, uznawany przez świat już jako święty, i większy niż życie?

- Jest pan stałym słuchaczem Radia Maryja?

- Zacząłem go słuchać po przyjeździe do Polski, bo chciałem się dowiedzieć, co stało się z wieloma milionami dolarów, jakie 1997 roku zbierano na ratowanie Stoczni Gdańskiej w wielu ośrodkach polonijnych Ameryki. Gdy ojciec Rydzyk przyjechał do Chicago, zorganizowano w stacji radiowej W.P.N.A specjalny Radio ton na ten cel. Ludzie i firmy wpłacali ogromne sumy, bo dla Polonii, Stocznia Gdańska to symbol Solidarności, wolności i demokracji. Zebrano miliony.

- Dowiedział się pan, co stało się z tymi milionami dolarów?

- W Radiu Maryja usłyszałem, że osoby, które chciały wycofać swoje pieniądze mogły wystąpić o ich zwrot. Tylko, kto z paruset tysięcy mieszkańców Ameryki śledził losy i przeznaczenie kilku, kilkudziesięciu, czy paruset dolarów? Kto z nich otrzymał jakiekolwiek zwroty? Polonia została nabita w butelkę podobnie jak nabijani są codziennie otumaniani radiosłuchacze, którym wciska się jadowitą, wrogą wobec wszelkich inności propagandę, z polityczną włącznie.

- Mówi się i pisze, że Radio Maryja znalazło monopol na prawdę i moralność narodu.

- Temu facetowi odbiło. Jemu zdaje się, że tylko on i cała wytresowana przez niego rodzina Radia Maryja mają taki monopol i od czci i wiary potrafią odsądzać tych, którzy ośmielają się skrytykować Ojca Dyrektora lub jego przyjaciół.

- Co wtedy krzyczy z odbiorników Radio Maryja?

- Krzyczy, że ci, którzy ich krytykują to esbecy, komuchy, pedały i Żydzi. Wszyscy oni stają się natychmiast dewiantami, wrogami Boga, Kościoła, narodu i całej Polski. O tym wszystkim nie tylko mówię, ale i śpiewam w swoich piosenkach.

- Wcześniej, w 1985 roku śpiewał pan z ogromnym zaangażowaniem dla Prymasa Glempa w Detroit, a w 1990 roku występował w Kościele Św. Brygidy w Gdańsku...

- Tak i raz jeszcze dwa lata temu. Przed moim pierwszym w Polsce koncertem, ksiądz Jankowski osobiście podejmował mnie obiadem. Poza Brygidą występowałem także w innych kościołach i katedrach. Np. w Sali Jana Pawła II na Jasnej Górze, u Św. Stanisława Kostki w Warszawie, w bazylijce Św. Jacka w Chicago, w katedrze Św. Patryka w Nowym Yorku i wielu innych kościołach w USA, Kanadzie, Australii i Polsce.
-Z repertuarem religijnym?
- Nie, patriotycznym, który często mylono w religijnym.
- Czy z takim zaangażowanym repertuarem występował pan na wiecach i mityngach kandydata na prezydenta Andrzeja Leppera?
- Marszałek Lepper i jego doradcy wyprosili u mnie ten repertuar, który miał być antidotum na inscenizacyjne szaleństwo ICH TROJE.
-Drzyzga wytknęła panu występy w przedwyborczej kampanii Samoobrony. Dlaczego przyjął pan tę propozycję?
- Przyjąłem za sprawą posła Krzysztofa Sikory, który w imieniu pana Andrzeja Leppera mnie zaprosił. Okazało się, że pan marszałek znał mój repertuar z początku lat 80-tych i zgadzając się na moje warunki wybrał sporą część takiego repertuaru. Marszałka Leppera można lubić bądź nie, ale na pewno jest to człowiek z charakterem.
- W ten sposób znalazł się pan w doborowym towarzystwie przedstawicieli komercyjnego popu: Michała Wiśniewskiego, Iwana Komarenko i Trubadurów.
- Dzięki ogromnej popularności Michała Wiśniewskiego, Samoobrony i Andrzeja Leppera miałem okazję swój poetycki komentarz do rozdartej emigracyjnej duszy, do aktualnej rzeczywistości zaprezentować przed wielotysięcznymi tłumami głównie młodzieży i dzieci na stadionach, lotniskach, skwerach, w ogromnych amfiteatrach. Mój godzinny występ, piosenki „długie, ale za to nudne” były przyjęte wspaniale, niekiedy owacyjnie.
- ICH TROJE zarobiło trzy miliony złotych, Trubadurzy około milion złotych, a pan?
- Dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają.
- Na co wydał pan te pieniądze?
- Kupiłem dekoder do Telewizji „Trwam” i parę skrzynek wódki, bo na trzeźwo podobno nie da się tego oglądać. Zainwestowałem w sto moherowych berecików, które powędrują do przyjaciół i znajomych jako prezenty każące za niesłuchanie radia, głoszącego jedyne i słuszne racje.
-Kto wraża najczęściej agresywną, nietolerancyjną postawę do gejów?
- Przeważnie ci, którzy mają kompleks małego fiuta, z jajami wielkości ziaren kawy, bo normalny facet, heteryk, nie będzie stróżem niczyjej moralności.
- Czym jest dla pana sex?
- Krówką ciągutką, a może popularnym cukierkiem o nazwie kukułka?
- Krówkę ciągutkę mogę zrozumieć, ale kukułkę już nie?
- To odpowiednik ptaka - męskiego członka i gniazda - cipki.
- Jeszcze pana tak bardzo rajcuje seks po 50-tce?
-Jeżeli rano przed lustrem widzę wciąż kawał mężczyzny, to wszystko gra.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI

  BOHDAN GADOMSKI ze słynnym serwalem WALDEMARA KOCONIA



                                   ROZMOWA TYGODNIA
                                              EXPRESS ILUSTROWANY

                                       MICHAŁ MALINOWSKI
              AUTOSTOPEM  PRZEZ EUROPĘ
Jest na IV roku wydziału aktorskiego PWSFTviT w Łodzi, ale jego dyplomem nie będzie spektakl teatralny, lecz główna rola Wojciecha Szczepańskiego w 100 odcinkowym serialu TVP1 „Wszystko przed nami”, w której oglądamy go od poniedziałku do czwartku. Wcześniej zagrał w „Barwach szczęścia”, „Ojcu Mateuszu”, „Lekarzach”, „Prosto w serce”, „Hotelu 52”...

 -Pana rodzice są kaskaderami. Czy gen aktorski odziedziczył pan po nich, chociaż nie są stricte aktorami?
-Fakt, że moi rodzice byli kaskaderami miał duży wpływ na to, jaką uczelnię wybrałem i w jakim kierunku pragnę podążać. Sporą część dzieciństwa spędziłem w Szwecji, gdzie rodzice wraz ze swoimi końmi prezentowali pokazy w maleńkim miasteczku wystylizowanym na westernowe z prawdziwym parowozem, kolejką sprzed stu laty, rzeką, którą pływał prawdziwy parowiec, wreszcie ogromną areną, na której te pokazy się odbywały. Ja również uczestniczyłem w tym wielkim show przed 7 tysięczną widownią. Rodzice prezentowali swoje pokazy nie tylko tam, ale brali udział w filmach, zawsze z końmi.
-Jakie miał pan zadania?
- Bardzo różne. Najpierw pomagałem technicznie, czasami podstawową tresurę z ręki, z koniem, a czasami strzelałem z bata i wykonywałem różne  inne zadania. Oprócz tego, uczestniczyłem jako dziecko na castingach filmowych m.in. do filmu „Pręgi”. Brałem udział w warsztatach teatralnych, zacząłem tańczyć..

- Od początku chciał pan być aktorem?
-Najpierw chciałem zostać lekarzem. Uczyłem się w liceum biologiczno-chemicznym i do tej pory mam takie zainteresowania. Ostatecznie przeważył bakcyl  aktorski. Dzisiaj widzę, że nie pomyliłem się.
- Prawdopodobnie nie będzie pan robił tradycyjnego dyplomu z kolegami z roku w teatrze. Czy grając w wieloodcinkowym serialu nauczy się pan podstaw zawodu aktora?
- Bardzo dużo uczę się na planie zdjeciowym. Mam niepowtarzalną okazję spotkania i pracowania z bardzo dobrymi i doświadczonymi aktorami, reżyserami, operatorami i innymi czlonkami ekipy od których wiele mogę się nauczyć. Robimy wspólnie czasami nawet 11 nowych scen dziennie, a każda z nich  jest dla mnie bardzo cennym zadaniem aktorskim. Nie mówiąc już o oswajaniu  spraw czysto technicznych na planie jak   jak kadrowanie, ustawianie się do światła na które w szkole nie było za wiele czasu, a tu są bardzo ważne. Ten serial jest dla mnie  wielkim doświadczeniem zawodowym  i szansą, bardzo się cieszę, że dostałem taką możliwość.   
 -Po dyplomie standardowa praca na aktorskim etacie?
 Chciałbym rozwijać się w wielu  kierunkach. Bardzo chciałbym zagrać w teatrze, tez w offowym, artystycznym, ale  o etatach nie myślę, to nie ten etap.
-Póki, co, gra pan główną postać nowego serialu „Wszystko przed nami”. Co wspólnego posiada pan z Wojtkiem Szczepańskim?
-Wspólna jest sytuacja życiowa, w której obaj się znaleźliśmy. To, że dostałem rolę w tym serialu jest analogiczne do sytuacji mojego bohatera, który powrócił z Mediolanu do Lublina i dostał od rodziców kamienicę, którą będzie zarządzał. Gdy otrzymałem informacje o castingu do tej roli byłem w Alpach i rano miałem wyjeżdżać do Mauretanii. Myślałem, że najpierw będę podróżował, poznawał ludzi i świat, dojrzeję a dopiero potem zdarzy się możliwość  grania. Wyszło odwrotnie. Obaj, Wojtek i ja, mamy przed sobą ogromną szansę. Obaj jesteśmy otwarci na ludzi, do których się bardzo przywiązujemy.
 -Czy to prawda, że od kilku lat spędza pan wakacje przemierzając Europę autostopem?
-Od trzech lat mam taki sposób spędzania wakacji. W ubiegłym roku objechałem w ten sposób 17 krajów Europy, nie mając specjalnych środków na takie podróże, korzystając z pomocy napotykanych ludzi, nocując w przeróżnych miejscach z klasztorem na włącznie. Taki rodzaj podróżowania dawał mi poczucie wolności, swobody, możliwość przeżywania przygody.
-Wygląda na to, że żyje pan aktywnie?
- O tak. Od dziecka uprawiałem różne sporty. Karate, judo, jiu-jiysu, kraw maga, wspinaczki, jazdę na rowerze, jeździectwo konne, biegi, taniec(formacja V3 EDS), wspinaczka i trekking, szermierka, akrobatyka, pływanie. Bardzo lubię wspinać się, nawet  na drzewa, w ogóle na wszystko, co się tylko da.
-Jakie miejsce w tak różnorodnej gamie sportów zajmuje jeździectwo i konie?
- Był taki okres, że  to był priorytet dla mnie. Byłem wtedy czynnym zawodnikiem i brałem udział w mistrzostwach Polski w konkurencjach szybkościowych. Teraz dużo mniej jeżdżę, ale jak tylko mogę, wsiadam na konia, żeby nie zapomnieć tego, czego się nauczyłem, a przede wszystkim, dlatego, że to lubię.
-Posiada pan tytuł Mistrza Polski Juniorów w konkurencjach szybkościowych. Mówi pan, że nie wyobraża sobie życia bez jazdy konnej, a jednak nie poświęcił się zawodowo tej dyscyplinie sportu?
- Poczułem, że to nie jest to, co chciałbym robić przez całe życie. Zdobyłem kilka tytułów mistrzowskich.
-Jak często odwiedza pan stadninę i konie?
-Jak tylko mogę. Miałem konia, którym się opiekowałem przez wiele lat, nazywałem go...Wojtek. Uczyłem się na nim jeździć i pracować z koniem. Miałem wtedy 12 lat. Dzisiaj powrócił do właścicieli

- Jak pan godzi pasje sportowe z pracą w serialu i studiami?
- Tak się złożyło, że praca jest częścią moich studiów, serial dyplomem, a pasje sportowe na chwilę poszły w odstawkę, z braku czasu. Choć jak miałem ostatnio trzy dni przerwy w pracy nad serialem, wsiadłem w pociąg i poszedłem w góry. W górach  też poznaję niezwykłych ludzi, od których zawsze można się dużo nauczyć.
-W Internecie czytam, że na ekranie zadebiutował pan jako 17 latek w niekończącym się serialu „Barwy szczęścia” w roli Mieszka, czyli było to jeszcze w liceum?
-W „Barwach szczęścia” pojawiłem się  po drugim roku studiów razem z rolą w „Hotelu52”.  Rok wcześniej był „Ojciec Mateusz” i „Prosto w serce”, potem ”Lekarze”.
-Co dały panu zadania w tych serialach?
- Pozwoliły  zweryfikować i wykorzystać nabyte w szkole umiejętności w mniej ochronnej atmosferze, w kontakcie z zawodowymi  ekipami zdjęciowymi. Były dużym wyzwaniem, ale jednocześnie wspaniałą zabawą.
-Do, jakiego stopnia jest pan związany z postaciami, które grał?
 - Staram się wczuwać w  sytuacje postaci, które gram, staję się  je bardziej rozumieć. Np. dylemat Jędrka w „Ojcu Mateuszu”, który  zawiódł przyjaciela w imię  innych priorytetów. Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Mogłem zrozumieć jak to jest. Uczę się od swoich postaci.
- A z tą najnowszą rolą, Wojtkiem z serialu „Wszystko przed nami”?
-Z Wojtkiem jestem bardzo związany, on mnie nie opuszcza, wstaje ze mną, pije ze mną herbatę zieloną słodzoną miodem. Omawiamy z Wojtkiem jego problemy, czasami zastanawiamy się nad moimi. Ponad 20 dni  w miesiącu spędzam na planie serialu, pracując często od 6 rano do 18 wieczorem. Cały czas jestem  z nim, praktycznie nie mam czasu na coś innego. Ciągle myślę jak by tu rozwinąć postać Wojtka,  staram się zrozumieć jego problemy i rozterki. 
 - Żadnego marginesu na własną prywatność?
-Jestem otwartym człowiekiem, mam  oczywiście swoje życie prywatne, ale ostatnio je  trochę zaniedbuję, bo  teraz dominuje  serial „Wszystko przed nami”, moja praca i jest OK.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
 Wszyscy rozmówcy, którzy odwiedzają red.BOHDANA GADOMSKIEGO w Łodzi, są podejmowani pysznymi obiadami w Restauracji Gwiazd "POLSKA" przy ul.Piotrkowskiej 12. MICHAŁ MALINOWSKI wystawił mistrzowi kuchni restauracji "Polskiej" najwyższą ocenę. Spotkanie trwało ponad trzy godziny. Fragment wywiadu na żywo jest dostępny także na kanale BOHDANA GADOMSKIEGO na YouTube!



                                                ROZMOWA TYGODNIA
                              MATEUSZ JANICKI
                                      TRUDNE ZADANIE
Oglądaliśmy wspaniale zapowiadającego się 29 letniego aktora w tytułowej roli filmu telewizyjnego „KRZYSZTOF”, w którym wcielił się w postać zamordowanego Krzysztofa Olewnika. Wcześniej w serialach: „Pierwsza miłość”, „Przystań”, „Naznaczony” oraz w filmach kinowych „Lejdis”, „Miłość na wybiegu”, „Idealny facet dla mojej dziewczyny”. Teraz gra w serialu „Czas honoru”, a zobaczymy w nowym serialu TVN „Prosto w serce”.

- Mówi się sporo o pana roli Krzysztofa Olewnika w filmie „Krzysztof”. Trudne zadanie w poruszającym filmie z cyklu „Prawdziwe historie”. Co było najtrudniejsze w budowaniu tej postaci?
-Jednym z trudniejszych wyzwań, które stanęło przede mną i wszystkimi twórcami tego filmu, było dotknięcie prawdziwej sytuacji wzbudzającej do dzisiaj wiele emocji. To temat do końca nie wyjaśniony. Na etapie przygotowań do tej roli, miałem w sobie pokusę poszukania dużej ilości faktów i materiałów prasowych na temat tragedii Krzysztofa. Ale do akcji wkroczył reżyser Dariusz Twaróg i powiedział, że nie robimy dokumentu, tylko film fabularny inspirowany tymi wydarzeniami. To, że dotykaliśmy tematu bardzo wrażliwego, żyjącego cały czas, a teraz szczególnie, bo jak się dowiedzieliśmy, zaistniały nowe fakty, było największą trudnością.
- Skupił się pan na Krzysztofie jako swoim rówieśniku?
- Tak, bo gdy zaczynaliśmy pracę nad filmem, byłem dokładnie w wieku porwanego, czyli miałem 26 lat. To był chłopak robiący pierwsze kroki w dorosłość, miał w sobie mnóstwo energii i uśmiechu. Do momentu przetrzymywania go w piwnicy, nie do końca mogłem czuć to, co on wtedy czuł. Nie potrafiłem tego ogarnąć wyobraźnią emocjonalną. Dopiero, gdy weszliśmy do piwnicy, zimnej, chłodnej, obskurnej, gdzie w porwanym ubraniu położyłem się na materacu, dopiero wtedy zdałem sobie sprawę o promilu tego, co mógł czuć mój bohater. Proszę nie zapominać, że przez dwa lata był przetrzymywany w totalnych ciemnościach przykuty łańcuchem. Bity, odurzany narkotykami. Zero kontaktu ze światem zewnętrznym.
- Spotkał się pan z rodziną zamordowanego?
- Nie spotkaliśmy się. Z rodziną kontaktowali się jedynie producenci filmu.
- Sądzi pan, że oprawcy Krzysztofa Olewnika byli normalnymi ludźmi?
- -Na sto procent nie byli. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że ktoś normalny mógł się dopuścić takich czynów. 

- Wcześniej i obecnie w powtórce oglądamy pana w roli Adriana w serialu „Przystań”. Co to za chłopak?
- To bardzo ciekawa rola i miałem dużą satysfakcję ze stworzenia postaci Adriana. Na początku jawi się jako typ spod ciemnej gwiazdy, bo nie bardzo wiadomo, dlaczego upatrzył sobie główną bohaterkę serialu Ankę, która przyjeżdża na kurs ratowniczy, a on za nią i jest jej prześladowcą próbującym ją skompromitować. Okazuje się, że ma ku temu konkretny powód, bo stracił ojca (jest sparaliżowany) przez Ankę, która potrąciła ojca samochodem. Uważa, że wymiar kary, jaką za ten czyn otrzymała jest nieproporcjonalny do szkody, jaką wyrządziła. Ale wygrywa w nim człowiek i rezygnuje z zemsty, chociaż nie przebacza Ance.
- A Klaudiusz z głośnego filmu „Lejdis”?
- To śmieszna postać młodego chłopaka, który kocha się w swojej nauczycielce, usiłując ją podrywać w dość niekonwencjonalny sposób. Przynosi jej różne, coraz to większe serca, a w nich zatopione różne eksponaty biologiczne. Przyznam się, że byłem dość zestresowany, gdy miałem zagrać swoją pierwszą scenę erotyczną i to z tak znaną aktorką jak Edyta Olszówka.
- Edyta Olszówka też była zestresowana?
- Była też przerażona, bo zobaczyła gówniarza, z którym ma zagrać scenę erotyczną. Jak to zobaczyłem, to stres kompletnie ustąpił, tym bardziej, że atmosfera na planie była bardzo sympatyczna.

- Na małym ekranie zadebiutował pan główną rolą męską Pawła Krzyżanowskiego w tasiemcowym serialu „Pierwsza miłość”. 60 odcinków to jak 60 filmów! Dlaczego zrezygnował pan z tej roli?
- Nie mogłem pogodzić tak długiego serialu do dzisiaj emitowanego ze studiami aktorskim, byłem po drugim roku studiów w krakowskiej PWST. Na początku nie do końca zdawałem sobie sprawę, że wchodzę w coś, co ma tak długo funkcjonować. Trzeba było dokonać wyboru: albo studia albo serial. Wybrałem studia.
-Niedawno zagrał pan w nowym serialu TVN „Prosto w serce”, który oczekuje na emisję. Jaką rolę?
- Gram tam dwuznaczną postać chłopaka, który zostaje wyrzucony z firmy i nie może się z tym pogodzić. Postanawia użyć pewnych argumentów, żeby zaszantażować właściciela i zemścić się. Serial pojawi się, gdy zejdzie z ekranu „Majka”.
- Przyjmuje pan także małe role?
- Tak, bo mam świadomość etapu, na którym obecnie jestem. Małe role często też są bardzo ciekawe. Są szkołą aktorskiego warsztatu i stanowią nowe wyzwania. Do nich zaliczam Staszka w trzeciej serii „Czasu honoru”, obecnie emitowanym w Dwójce. Gram brata Janka, dochodzi do konfliktu między braćmi znajdującymi się po dwóch stronach barykady.
 - Co z teatrem?
- Jestem czynnym aktorem teatralnym, ale ze świadomego wyboru nigdzie się nie zaangażowałem. Dzięki temu mogłem zagrać w Starym Teatrze w Krakowie, w Teatrze Łaźnia Nowa, w Stowarzyszeniu Teatralnym Badów.
-Podobno tylko teatr zapewnia prawidłowy rozwój młodego aktora?
- Teatr jest czystą szkołą aktorstwa, bo tam, nie ma miejsca na powtórki w trakcie przedstawienia. Nikt i nic nie może zmanipulować kontaktu, jaki istnieje między aktorem a widzem. W kinie można wiele poprawić.   
   - Dlaczego przy tak dużej zajętości zawodowej, zdecydował się pan na drugie studia w Wyższej Szkole Europejskiej w Krakowie?
- Polityka zawsze za mną chodziła. Mam poczucie, że to jak wygląda nasze państwo i kraj, w którym żyjemy zależy w stu procentach od nas. Wciąż w to wierzę. Miałem studiować stosunki międzynarodowe, ale w międzyczasie pojawił się teatr, z którym byłem związany jako dziecko. Ostatecznie, trochę w ostatniej chwili, zdecydowałem się na szkołę teatralną, do której dostałem się za pierwszym razem. Teraz kontynuuję dawne zainteresowania na drugiej uczelni i w tym roku będę bronił pracy licencjackiej.
- Co dały studia teatralne?
- Przede wszystkim nauczyły mnie warsztatu. Dzięki nim wiem, co to jest teatr i czym może być. Spotkałem się z wybitnymi postaciami teatru, w którym zacząłem się zakochiwać.
-Kraków to pana rodzinne miasto?
-Tak, jestem nudnym krakusem z trzeciego pokolenia.

- Czy nie utrudnia to panu przebijania się na aktorskim rynku bardzo obecnie konkurencyjnym?
- Bronię się przed decyzją przeniesienia do Warszawy, bo lubię rodzinne miasto, w którym mam przyjaciół. Moja żona Olga też tu pracuje, ukończyła szkołę teatralną i matematykę stosowaną. Ale w Warszawie mam wynajęte mieszkanie.
- Co najbardziej interesuje pana w tym zawodzie?
- Aktorstwo cały czas daje mi możliwość bycia małym chłopcem, który może z kijkiem pobiegać po lesie. Ten kijek jest karabinem, a w lesie atakują Niemcy, ja go bronię. Uprawiając ten zawód mogę rozmawiać z ludźmi na tematy, które mnie interesują.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI


              Nigdy nie chciałem być idolem
        
Rozmowa z MACIEJEM MUSIAŁEM, aktorem serialowym, filmowym, dubbingowym

Talent aktorski odziedziczył w genach po rodzicach artystach. Pierwszą rolę zagrał w wielu 5 lat. 11 Lutego kończy lat 18. Na koncie 12 ról. Nie ukrywa, że jest uzależniony od grania, dlatego przedmiotem jego studiów będzie aktorstwo. Największą popularność przyniosła mu rola Tomka Boskiego w serialu „Rodzinka.pl”, w międzyczasie świetnie wcielił się w postać Łukasza w „Hotelu 52”, jeszcze wcześniej w Michała w „Ojcu Mateuszu”. Zagrał także m.in. w filmach „Ja to mam szczęście”, „Krew z krwi”, „Offline”, „Futro” i kilku znanych serialach. Niebawem odbędzie się premiera filmu fabularnego „Jaś, mój biegun” z jego udziałem i wszystko wskazuje, że na dobre zadomowi się także na dużym ekranie.
  -Pisze się i mówi w telewizji, że oprócz aktorstwa interesujesz się także modą. Czy dzisiaj w „Dzień dobry TVN” byłeś ubrany w sweterek własnego projektu?
- Nie, zaprojektowałem tylko kilka rzeczy, teraz wszyscy mnie o to pytają… Ja tylko pomagam znajomym, którzy to robią. Staramy się przy tym dobrze bawić. To rzeczy kolorowe i odjazdowe, które można włożyć na imprezę.
-Gdzie to wszystko będzie można kupić?
- W sklepie internetowym. Nasze pokolenie kupuje głównie w takich sklepach. Adres: www.yummybearshop.com
  -Od kiedy moda znalazła się w kręgu twoich zainteresowań?
- Zawsze miałem bałagan w swoim pokoju. Byłem totalnym bałaganiarzem, ale z czasem moda zaczęła mnie wciągać i stałem się bardziej uporządkowany. Zrazili mnie tym znajomi starsi ode mnie o kilka lat.
-Czy teraz sprzątasz swój pokój bardziej dokładnie?
-Jeszcze nie, ale zwracam uwagę jak się ubrać. Kiedyś nie miało to dla mnie znaczenia. Kto w wieku 14 lat, idąc z kolegami pograć w piłkę, myśli w co ma się ubrać. (śmiech)
-Kto by przypuszczał, że najbardziej zainspiruje cię moda uliczna w Tokio?
- Japończycy są mocno zakręceni! Uwielbiają modę i robią z nią bardzo dziwne rzeczy. Czasami nawet przebierają się za postaci z filmów. Jest to inspirujące dla światowych projektantów, bo właśnie Japończycy w kwestii mody mają najbardziej niesamowite pomysły.
-Czyżbyś lubił ludzi przebranych a nie ubranych?
- Lubię wszystkich, ale bardziej podoba mi się styl ogólnie obowiązujący, czyli klasyczne ubrania. Gdyby przyszło nam na codzień żyć według japońskich pomysłów, mogłoby się pomieszać od kolorów. Takie podejście do mody wymaga dużo czasu, który ja wolę przeznaczyć na lekturę dobrej książki lub posłuchać muzyki. Moim zdaniem moda powinna być dodatkiem. Są rzeczy dużo ważniejsze od niej. I tak naprawdę rzadko chodzę po sklepach z ciuchami.
- Zostawmy modę, bo to, jak sądzę twoje chwilowe zainteresowanie, Skupmy się na aktorstwie, bo to jest twoja prawdziwa pasja i cel w życiu. Na koncie masz pond 12 ról. Kiedy zdążyłeś je zagrać mając zaledwie 17 lat?
- Nie chodzę na imprezy jak moje koleżanki i koledzy, przynajmniej nie w takiej ilości. Bardzo dużo czasu spędzam na planach zdjęciowych i... opuszczam szkołę. Ale udało mi się wszystko pogodzić, z czego bardzo się cieszę.
-Na Wikipedii wyczytałem, że śpiewałeś w operze ,,Otello” To prawda?
- Ha, ha... Na szczęście nie. To pewnie jakiś żart. Każdy może wpisać, w Wikipedii, co tylko chce. 
 -Czy żartem są również informacje o twoich rolach na dużym ekranie?
- Nie. Gdy miałem 5 lat zagrałem w filmie „Futro”, a dwa lata temu w filmie „Jaś, mój biegun”, który był pokazywany na świecie, zdobył parę nagród i dopiero teraz ma być pokazywany w Polsce.
-A pierwsza poważniejszą rolę, kiedy zagrałeś?
- Zagrałem ją w serialu „Hotel Pod Żyrafą i Nosorożcem”. Byłem w piątej klasie szkoły podstawowej. Miałem 11 lat.
- Talent odziedziczyłeś po rodzicach. Jakie znaczenie na twój rozwój i myślenie o zawodzie dla siebie miał ten fakt?
- Moi rodzice mają teatr dla dzieci. Od małego patrzyłem jak robią próby w domu, w którym zawsze było dużo rekwizytów i kostiumów. Niedaleko naszego domu był Teatr Guliwer, do którego często chodziłem. Miałem kartę stałego widza. Po kilku wejściach na spektakle otrzymywało się maskotkę i byłem dumny z tego powodu. Czułem, że to mnie fascynuje, a potem spełniałem swoje dziecięce marzenia.
- Znam twojego tatę Andrzeja Musiała, aktora filmowego, serialowego i teatralnego. Patrząc na ciebie zauważam, że masz coś z niego...
- Z pewnością, przecież to mój ojciec.
-Co masz z mamy Anny Musiał?
-Jeżeli mam w sobie jakikolwiek spokój i opanowanie, to tylko z mamy. Ludzie mówią, że jestem właśnie do niej podobny.
-Co zadecydowało, że mama została twoją agentką?
- Na początku byłem w paru agencjach, które nie do końca dbały o moje sprawy. Chodziło im przede wszystkim o to, żebym pracował jak najwięcej na planie, zarabiał dla nich jak najwięcej pieniędzy. Zdarzało mi się w wieku 12 lat pracować po 12 godzin dziennie, co jest niedopuszczalne. Zabrania tego nasze prawo, ale agencje o to nie dbały. W końcu zrezygnowałem z takiej opieki i postanowiliśmy, że moją agentką zostanie mama. 
- W przyszłości chciałbyś grać także w teatrze?
- Oczywiście, przecież teatr to miejsce, z którego wywodzi się sztuka aktorska. Mam świadomość, że to o wiele trudniejsza praca, aniżeli granie w filmie czy serialu. Ale chciałbym spróbować.
-Chciałbyś być w teatrze na etacie?
- Tak, ale teraz jest tendencja odchodzenia od etatów, więc nie wiem, co będzie, gdy skończę szkołę teatralną i jaki będzie obowiązywał status aktora. Tylko w Teatrze Narodowym są etaty aktorskie.
-Nie możemy pominąć twojej pracy w dubbingu.
- Praca w dubbingu jest bardzo specyficzna. Jedni ją kochają, inni nienawidzą. Albo ma się umiejętność wczuwania głosem w daną sytuację na ekranie, albo nie. Nie jestem w tej pracy najlepszy, ale dubbing sprawia mi przyjemność i jeżeli mam czas idę do studia. Siedzę tam przez 6 godzin na krzesełku przed mikrofonem i patrzę w malutki ekran z zaszyfrowanym obrazem, który często jest przekreślony. Na szczęście jest reżyser, który pomaga, a ja przy okazji dokształcam się.
-Które z dubbingowanych postaci szczególnie dobrze wspominasz?
-Może najpierw powiem, które kiepsko. Np. serial animowany, o Billu Cosby, który jako Afroamerykanin ma specyficzny sposób mówienia. Kiepsko mi się to grało. Dobrze wspominam Robina, z którym się identyfikowałem.
-Aktualnie pracujesz nad nowym dubbingiem?
- Teraz robimy dubbing do serialu „Szczury laboratoryjne”, rzecz o ludzkich robotach. Dubbinguję Chase.
-Jak godziłeś pracę na planie w 5 serialach w 2011 roku i w 4 serialach w 20012 roku plus dubbing?
- Na stałe grałem w trzech serialach, w innych dodatkowo. Wszystkie na szczęście były jeden po drugim, dlatego mogłem pracę w nich pogodzić ze sobą.
- No i wreszcie szkolny temat. Jesteś w jednym z najlepszych liceów warszawskich. Czy przyznano ci indywidualny tok studiów?
-Nie chciałem indywidualnego toku, bo nie miałbym kontaktu z klasą i nie mógłbym uczestniczyć w szkolnym życiu. Jak na razie udaje mi się godzić normalny tryb z pracą aktorską. Gdy rozpocząłem naukę w tym liceum, poszedłem do dyrektora i zapytałem, czy będzie możliwość, żebym zaliczał wszystko w późniejszym terminie. Wygląda to najczęściej tak, że rano jadę na plan, a później przyjeżdżam innego dnia i zaliczam wszystkie przedmioty hurtowo.
 - Jak jesteś postrzegany w klasie?
- Normalnie. Wybierając się do liceum, początkowo obawiałem się tego, ale po paru uwagach na temat jakieś roli, rówieśnicy przechodzili do spraw szkolnych i to mi się podobało, że nikt nie robi ceregieli z tego, co robię poza szkołą.
-Jaka jest średnia twoich ocen?
- W zeszłym roku miałem 3,9. Jak grałem mniej, średnia była wyższa.
-Już zrozumiałeś jak wielką wartością jest prywatność?
-Chyba tak. Gdy pewnego dnia pojechałem rano do szkoły, podszedłem do kiosku, żeby kupić gumę do żucia. Zobaczyłem siebie na okładce z papierosem w ręku. Wtedy zrozumiałem, że trzeba zacząć uważać, bo już jestem na świeczniku.
-Zaczynasz być śledzony przez polskich paparazich...
- Czuję to. Najpierw zostały zrobione zdjęcia przed moją szkołą na festiwalu teatralnym. Potem fotograf pojechał za nami metrem do centrum. Tam wszedł do baru i po kryjomu robił zdjęcia. Troszkę się nachodził. W ogóle go nie widziałem. Teraz jestem czujniejszy.
 -Będzie coraz gorzej, bo zainteresowanie twoja osobą rośnie.
- Chyba muszę się pilnować.
- Czy masz świadomość, że masz duży wpływ na nastolatki?
- Nie wiem. Nigdy nie chciałem być idolem, to media zrobiły ze mnie kogoś takiego. Nie chciałbym, żeby naśladowano jakieś moje złe zachowania. Ale każdy ma prawo do normalnego życia.
- Zapewne zobaczyłeś jak amerykańskie tabloidy uczyniły idolem Justina Biebera?
-W polskiej prasie jestem porównywany do Biebra. Więc zacząłem zwracać na to uwagę. Widzę, że ma gorzej niż ja, że po prostu ma przechlapane.
-Co sądzisz na temat jego fenomenu, bo bezsprzecznie nim jest w amerykańskim show-biznesie?
-Rzeczywiście jest fenomenem. Brakowało takiej osoby. Myślę, że pojawił się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie.
-Kariery nastolatków w show-biznesie bywają krótkie. Wystarczy, że dorosną, zmienią się warunki zewnętrzne...
- Zwykle zapamiętujemy te nieudane kariery, ale jest sporo udanych, czego przykładem Justin Timberlake, jemu udało się przejść ten etap w pięknym stylu. Wydaje mi się, że potrzebny jest albo zdrowy rozsadek, albo ktoś, kto delikwenta przypilnuje.
- Powiedziałeś, że jesteś uzależniony od grania, a tym czasem już całkiem niedługo nie będziesz mógł grać, gdy przyjdą solidne studia aktorskie. Co wtedy?
- Aktorstwo uzależnia. Gdy nie grałem, pytałem, czy nie ma jakiegoś castingu do nowej roli. Jeżeli chodzi o studia, obostrzenia występują tylko na pierwszym roku. Pociesza mnie, że później można grać i studiować.
-Nadal myślisz o studiach w Londynie, czy skupisz się na Warszawie?
- Każdy ma swoje marzenia i dąży do ich spełnienia, które zweryfikuje przeznaczenie Nie chcę później żałować przez całe życie, że nie spróbowałem.
 -Czyli będziesz zdawał do angielskiej szkoły aktorskiej?
- Przynajmniej spróbuję.
- I aktorstwo będzie twoim sposobem na życie?
-Zobaczymy. Zweryfikuje to samo życie.
-Póki, co, wciąż żyjesz w totalnym chaosie?
- Codziennie wstaję o innej porze, codziennie mam inne obowiązki, ale to i się podoba.
- Co najchętniej robisz, gdy pojawia się wolna chwila?
-Staram się spotykać ze znajomymi, aby podtrzymać kulejące kontakty towarzyskie. Gram na pianinie, to mnie uspakaja, podobnie jak słuchanie muzyki. Lubię ją sam tworzyć na swoim komputerze i bawię się tym. Nikomu tego nie pokazuje. Lubię grać w piłkę nożną, gram z kolegami na hali. Pływam.
- Doszło śpiewanie, myślę o twojej przesympatycznej interpretacji piosenki zespołu Dwa plus Jeden. Podobno bałeś się profesjonalnego spotkania z piosenką w studio i jego efektów na płycie „Dżentelmena”?
- Zaśpiewałem tylko, dlatego, że to akcja charytatywna.
-Czego jeszcze chciałbyś spróbować w artystycznej wypowiedzi?
-Lubię pisać, ale to wymaga czasu, a ostatnio go nie mam…
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI




                      Chciałbym spróbować swoich sił w języku angielskim
                                   HAMLET W HOTELU
                            KRZYSZTOF KWIATKOWSKI
Rozmowa z KRZYSZTOFEM KWIATKOWSKIM, aktorem teatralnym i telewizyjnym.
Jest 26-letnim człowiekiem sukcesu. Utalentowany muzycznie, zna tajniki pantomimy, tańca współczesnego i jazzowego. Ale najlepszy jest w aktorstwie. To jemu powierzono arcytrudne legendarne role Irydiona, Hamleta, Konrada, chociaż masową popularność zyskał jako recepcjonista z serialu „Hotel 52”. Już w wieku 13 lat wiedział, co chce robić. Za pierwszym razem dostał się do dwóch szkół teatralnych w Krakowie i Wrocławiu. Ukończył tę pierwszą. Dzisiaj jest jednym z najwyżej ocenianych aktorów swojego pokolenia. I zawsze ma bardzo dobre recenzje.

- Wszystkie czasopisma teatralne piszą, że „Irydion” w reżyserii Andrzeja Seweryna w Teatrze Polskim w Warszawie, mógłby przejść bez echa, a jednak publiczność na kolejnych szeregowych przedstawieniach na stojąco dziękuje aktorom. Szczególnie panu. Pomysł odarcia Irydiona z koturnowości, posągowości i patosu należy do pana?
- W trakcie pracy nad postacią Irydiona proponowałem reżyserowi Andrzejowi Sewerynowi różne rozwiązania poszczególnych scen, sposoby na to jak Irydion działa, jak funkcjonuje, a Andrzej Seweryn wybierał. Patrzył na to z boku, więc mógł oceniać, co dobre, a co złe. Postać Irydiona lepiliśmy wspólnie. Ja chciałem, żeby to był człowiek z krwi i kości. Młody mężczyzna taki jak ja, którego pojawienie się na scenie jest bardzo umotywowane. Te motywacje są różne, ale bardzo konkretne. Chciałem, żeby był każdemu bliski i wzbudzał zainteresowanie widzów.
- Akceptował pan momenty, gdy reżyser niebezpiecznie balansował na granicy kiczu i dobrego smaku, co w recenzjach było mu stawiane jako zarzut?
- Uważam, że w naszym spektaklu nie było takich momentów, bo bardzo mocno trzymaliśmy się scenariusza i nie rozszerzaliśmy interpretacji tekstu o prowokacyjne konteksty dotyczące współczesności. 

- „Irydion” to dzisiaj legenda. Wiedział pan o tym przystępując do pracy w teatrze?
- Czytałem sporo o tamtych spektaklach „Irydiona”, o rolach Józefa Węgrzyna i Michała Pawlickiego. Ale gdy przystąpiłem do kreślenia postaci, odrzuciłem całą wiedzę teoretyczną, bo chciałem skupić się na tym, żeby postać Irydiona była tylko moja.
-Irydion jest zarówno idealistą jak i trzeźwo patrzącym cynikiem. Jak usystematyzował pan wszelkie subtelności jego postaci?
- Zaczynam na początku od kreślenia głównego portretu jego postaci. Wyciągam jej dominujące cechy charakteru, główne motywacje działania, a gdy mam już nakreślony ogólny rys osobowości i tego jak się zachowuje, pracuję nad niuansami.
-Do, jakiego stopnia jest on zaślepiony zemstą, dla której wykorzystuje innych ludzi i poświęca najbliższych?
- Zemsta jest punktem wyjścia dla Irydiona. To swego rodzaju trauma, którą przeszedł. On od małego chłopca jest zaprogramowany na zemstę, co jest jednocześnie fascynujące jak i przerażające, i musiałem to sobie wytłumaczyć, bo ja nigdy się nie mściłem i nie wiem, co znaczy prawdziwa zemsta. Musiałem ją sobie przybliżyć i odpowiedzieć na pytanie, czym ona jest? Sięgnąłem, więc do literatury, do tych kwestii, które mnie poruszają, czyli do ludobójstwa. Patrzyłem jak ci ludzie się zachowują, jak mówią.
- Pana bohater bardziej kieruje się emocjami niż rozumem?
- Na początku kieruje się rozumem i to wszystko, co robi, jest świetnie przemyślane. Irydion ma ułożony plan od początku do końca, w każdym szczególe. Gdy rusza lawina zdarzeń, działa wyłącznie emocjonalnie.

-Tekst Krasińskiego jest bardzo trudny, a mimo to, tylko pan z młodych aktorów potrafi go podać ze zrozumieniem. Czyżby pomogła panu poprzednia rola Hamleta w Teatrze Stu w Krakowie?
- Hamlet i Konrad z „Wyzwolenia” pomogli mi ugryźć język Krasińskiego, który rzeczywiście jest trudny. Pomogli mi zrozumieć język Irydiona.
-Mówi się i pisze, że krakowski „Hamlet” to widowisko prawdziwie filmowe.
- To bardzo duże przedsięwzięcie, jest w nim spadająca woda, biegające szczury... Bardzo dużo się dzieje na scenie, to wszystko robi wrażenie. Aktorstwo jest szalenie intensywne. Jak w dobrym filmie.
-Czyli, jaką wizję miał Krzysztof Jasiński?
- Reżyser przedstawienia cały czas podkreślał, że Hamlet paradoksalnie nie jest intelektualny, że nawet jego słynny monolog „Być, albo nie być” nie jest monologiem intelektualnym, że jest to człowiek potwornie emocjonalny, że jego monolog jest na takim diapazonie emocjonalnym, iż mogłoby się wydawać, że wychodzi z głowy, podczas gdy tak naprawdę wychodzi z serca. Mój Hamlet z jednej strony jest inteligentny i błyskotliwy, a z drugiej kieruje się emocjami. Jednocześnie jest silny i władczy. Nie jest delikatny, wystarczy popatrzeć jak traktuje matkę i Ofelię.

ytyk miał na myśli, co chciał przez to powiedzieć. Myślę, że chodziło o to, że Hamlet nie jest cały czas w rozterce, bo mój Hamlet jest w nieustannym emocjonalnym działaniu i waha się tylko momentami. On nie hamletyzuje, owszem ma
-Od razu reżyser Jasiński przekonał pana do takiej postaci Hamleta?
-Tak, dlatego, że możliwość zagrania Hamleta to spełnienie marzeń każdego młodego aktora. Kiedy więc otrzymuję taki materiał do zagrania, pozostaje mi słuchać reżysera i wypełniać jego uwagi. To, co proponował dyrektor Jasiński odpowiadało mi, zgadzałem się z tym, ale proponowałem także swoje przemyślenia.
Rola Hamlet była dużym etapem mojego rozwoju i poczułem, że przekroczyłem w sobie pewne zahamowania.


-Co różni obie postaci?
- Irydion jest przede wszystkim żołnierzem, z założenia twardy i mocny, Hamlet jest młodym intelektualistą, bardzo emocjonalnym.
-Która z ról jest trudniejsza warsztatowo?
- Z jednej strony mamy Szekspira, z drugiej Krasińskiego. Tekst Szekspira niesie, jest bardzo plastyczny, tekst Krasińskiego jest dosyć hermetyczny, ma bardzo dużo metafor i trzeba bardzo dużo pracować, żeby dokopać się do jakiejś głębi. W sensie warsztatowym i włożonej pracy, Krasiński jest zdecydowanie trudniejszy.
-Jest jeszcze trzecia bardzo trudna rola, to Konrad w „Wyzwoleniu”Wyspiańskiego, które wchodzi w skład tryptyku „Wędrowanie”?
- Postać Konrada to wcielona w ludzkie ciało idea wyzwalania, działania, czynu. Gdy pracowaliśmy z reżyserem Jasińskim nad „Wyzwoleniem”, towarzyszył nam prof. Maciej Szybist, który wspierał nas od strony teoretycznej i literaturoznawczej w zrozumieniu tej sztuki. Jest ona potwornie trudnym tekstem, zwłaszcza rozmowa z 22 maskami, skomplikowana i wielowątkowa. 

-Czy Jerzy Trela grający ongiś Konrada w „Wyzwoleniu” Konrada Swinarskiego, widział pana w tej samej roli?
-Widział i powiedział mi, że wiem, co mówię.
-Tylko tyle?
- Tak, ale dla mnie jest to wielki komplement, naprawdę. Oglądałem tamten spektakl na nagraniu, trwał 4 godziny Było to wielkie przeżycie. Niesamowite.
-Teraz czeka na pana czwarta wielka rola, czyli Poeta w „Weselu”. Na jakim etapie przygotowań jest pan obecnie?
-Pracuję nad tekstem. Uczę się go. Spotkamy się w czerwcu już na scenie.
-Jaką rolą debiutował pan na scenie?
- W warszawskim Teatrze Studio, w sztuce Witkacego „Nienasycenie” zagrałem głównego bohatera, który przechodzi inicjację we wszystkich sferach. To spektakl o dojrzewaniu, o przechodzeniu pewnych granic. W jednej ze scen pojawiałem się nago w punktowym świetle, przepoczwarzając się z robaka w człowieka. 
 - Jak ważny dla pana jest teatr i praca w nim?
-Bardzo ważny. Cały czas jest w centrum mojej uwagi. Ktoś powiedział, że teatr to siłownia, gdzie pracuje się nad sobą, a pracując w filmie czy w serialu, pokazuje się rezultaty swojego treningu.
- Znacznie większą popularność niż wielkie postaci teatralne, dala panu rola recepcjonisty w serialu „Hotel 52”. Jak traktuje pan tę pracę?
- Serialową popularność traktuję jako bonus. Rola Artura była moim debiutem przed kamerą. Przygotowując się do niej obserwowałem pracę recepcjonisty w hotelach. Do tego czytałem jak pracują hotelarze, jacy są oficjalnie, a jacy po godzinach pracy. Chciałem, żeby Artur był zasadniczy, pozytywny, z traumą z dzieciństwa, kiedy to był molestowany przez wujka.
- Były jeszcze dwa inne seriale.
- W serialu „Prosto w serce” zagrałem gościnnie w kilku odcinkach postać Żonkila Kwiatkowskiego, zawodowego uwodziciela, który ma uwieść i zdobyć pieniądze. W „Układzie Warszawskim” zagrałem prostego chłopaka, stajennego, który macza palce w kradzieży jednego z lepszych koni pewnego milionera. Ścigała mnie policjantka, którą grała Olga Bołądź.
- Debiut w kinie jest ciągle przed panem. Na jaką rolę pan czeka?
- W kwietniu mają się zacząć zdjęcia do filmu o nielegalnych wyścigach motocyklowych, więcej nie mogę powiedzieć, bo to dopiero wstępne rozmowy. Muszę zrobić prawo jazdy na motocykl. To ma dopiero być, a co już jest?
- Gram w serialu „Pierwsza miłość, w którym jestem nowym bohaterem – Natanem, lekarzem, który pojawia się na drodze jednej z głównych bohaterek. Będzie posądzony o popełnienie błędu w sztuce lekarskiej.
 -Pana rodzinnym miastem jest Kraków. Ale zdecydował się pan na przeprowadzkę do Warszawy.
-Mimo, że urodziłem się w Krakowie i ukończyłem tam studia w PWST, to po dyplomie chciałem wyjechać z tego miasta. Wybrałem Warszawę, gdzie wynajmuję mieszkanie. Kraków mi się znudził, bo należę do tych osób, które potrzebują dużego miasta, energii, ruchu. W Krakowie można się zapomnieć, stracić rachubę czasu i nic nie zrobić w życiu. Potrzebowałem czegoś więcej. Akurat pojawiła się propozycja z warszawskiego Teatru Studio i otrzymałem rolę w serialu. Nie kupuję tutaj mieszkania, bo chcę pracować także zagranicą, może w Londynie. Chcę spróbować swoich sił w języku angielskim.
- No tak, w Polsce zagrał pan wszystkie największe role teatralne. Co w takim razie panu pozostało?
-To, co mnie spotkało jest dla mnie wielkim wyróżnieniem i traktuję to jak zaszczyt. Wiem, że dostałem wielką szansę, za co dziękuję losowi i Bogu. Teraz chciałbym grać takie postaci, które pozwolą mi się rozwijać, szukać moich nowych twarzy, nowych kolorów. Jestem otwarty i zobaczymy, co los przyniesie.
-Podobno relaksuje pana jazz skandynawski?
- Jest to jeden z gatunków muzycznych, który mnie relaksuje. Bardzo lubię muzykę instrumentalną. Uwielbiam jazz skandynawski, a w nim wycieczki w przestrzenie zimne i szerokie. Jest to nostalgiczna muzyka, dająca sporo do myślenia. Lubię też bluesa, dlatego jadę na koncert Erica Claptona, którego słucham od lat. Wszystko zależy od nastroju.
 -W jakich okolicznościach poznał pan swoją dziewczynę?
- W Krakowie, w Teatrze STU, do którego często przychodziła. Zaczęło się od krótkiej rozmowy na foyer. A potem były następne spotkania w teatrze.
-Co powiedziała, gdy zobaczyła pana w „Irydionie”?
-Podobały się jej poszczególne sceny, jedne mniej, drugie bardziej. Podeszła do spektaklu krytycznym okiem, co mi się spodobało.
-Gra pan na gitarze. Na jakich instrumentach chciałby pan jeszcze zagrać?
- Gram także na pianinie. Lubię pośpiewać standardy jazzowe lub bluesowe. Kiedyś chciałem grać na skrzypcach i na saksofonie.
-Czy nadal uprawia pan sport?
-Kiedyś bardzo dużo pływałem, a gdy mi się to znudziło, przerzuciłem się na ćwiczenia ogólnorozwojowe z elementami boksu i kickboxingu. 
 - Nie żałuje pan, że nie został piłkarzem, o czym marzył w dzieciństwie?
-W dzieciństwie oglądałem mecze piłkarskie, którymi pasjonowała się moja babcia, do dzisiaj pozostająca fanką tego sportu. W liceum to zainteresowanie minęło, może, dlatego, że cztery razy skręciłem nogę w stawie skokowym, co powodowało, że nie mógłbym uprawiać sportu wyczynowego. Za to lubiłem się uczyć i liceum ukończyłem z wyróżnieniem i wysoką średnią ocen.
-Na studiach też był pan wzorowym studentem, a pracę magisterską napisał na bardzo dobrą ocenę?
- Nigdy nie miałem większych problemów z żadnym przedmiotem w szkole teatralnej. Pracę magisterską obroniłem na ocenę bardzo dobrą. Jej temat brzmiał: „Czy aktor może być człowiekiem? O działaniu teatralnej metempsychozy”.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
 BOHDAN GADOMSKI i KRZYSZTOF KWIATKOWSKI podczas nagrywania rozmowy dla  YouTube. Jest dostępna na oficjalnym kanale redaktora...


                                                   MAM SWÓJ ŚWIAT


          Rozmowa z JULIĄ PIETRUCHĄ, aktorką filmową i serialową
Modelka. Miss Polski Nastolatek 2002. Aktorka. Na koncie role filmowe i serialowe. W horrorze węgiersko-amerykańskim „Styria” zagrała wampirzycę Carmillę. Największą popularność przyniósł jej serial „Blondynka”(Sylwia). Teraz oglądamy ją w jednej z głównych ról w serialu „Galeria”(Anita Woydatt). W Teatrze 6. Piętro w Warszawie gra Juliet w „Central Park West”. Śpiewa. Komponuje, pisze teksty. Pasjonują ją podróże do egzotycznych krajów. W planach trzymiesięczna podróż do Indii.
- Piszą o pani, że od dwóch lat jest na topie. A przecież pierwszą rolę zagrała pani w 2003 roku w serialu „Na Wspólnej” i to podwójną, bo siostry bliźniaczki?
- Kiedy cofniemy się jeszcze dwa lata, to będzie rola Gerdy w spektaklu muzycznym „Królowa Śniegu” w Teatrze Syrena w Warszawie. Miałam wtedy 11 lat i grałam tę rolę przez dwa lata.
-Co wyznacza u nas top popularności i pozycji w zawodzie aktorki?
- Są aktorzy, którzy przez całe życie są na topie, ale są gwiazdy, które gasną po paru sezonach. Jeśli chodzi o mnie, zawsze byłam zainteresowana sztuką i nie wyobrażam sobie, żebym robiła w życiu coś innego. Niedawno skończyłam czytać biografię Eugeniusza Bodo i zachwyciłam się jego nieustającą świeżością i pasją. Kochał to, co robił. Był człowiekiem sukcesu. Zdarzały mu się jednak porażki, które są wkalkulowane w ten zawód. System go zabił, a jego ogromna rola w polskim kinie przedwojennym dopiero teraz zaczyna być doceniana. Nie mam w życiu aktorskiej misji, ale cieszy mnie to, co robię i staram się wykonywać to jak najlepiej.
-Nie od razu myślała pani o aktorstwie, bo zaczynała jako modelka i studiowała psychologię.
-Modelingiem zaczęłam zajmować się po konkursie „Miss Polski Nastolatek”, który wygrałam. Miałam wtedy 14 lat. Jako 14 latka wyjechałam do Stanów Zjednoczonych, gdzie zamierzałam zostać i pracować jako modelka. Ale nie byłam zachwycona tym, co robiłam i stylem życia Amerykanów. Ciągle tęskniłam za Polską. Dzisiaj uważam, że dobrze zrobiłam, bo w życiu trzeba się kierować sercem. Do Ameryki jeździłam dwa razy w roku na kontrakty, kończąc w tym czasie liceum. Ostatecznie zrezygnowałam z modelingu, bo zrozumiałam, że nie tak powinna wyglądać moja przyszłość.
- Po powrocie z innego świata, podjęła pani poważne studia uniwersyteckie na kierunku psychologia. Dlaczego właśnie psychologia?
- W liceum uczyłam się w klasie IB z międzynarodową maturą. Wśród przedmiotów była psychologia, która bardzo mnie zainteresowała -do tego stopnia, że zdecydowałam się ją studiować. Po 1, 5 roku doszłam do wniosku, że to też nie jest moje miejsce.
- Skoro na bardzo poważnie związała pani swoją przyszłość z aktorstwem, to, dlaczego nie wybrała pani którejś ze szkół aktorskich w kraju?
-Nie wierzę w instytucje szkolne. Po maturze od razu nie zdawałam, bo nie czułam takiej potrzeby, tym bardziej, że już pracowałam jako aktorka, a w szkole teatralnej jest wiele obostrzeń. Na pierwszym roku nie można pracować w zawodzie- grać w filmach i serialach. Znajomi opuszczający szkołę mówili, że chcieliby wrócić do tego, jacy byli przed szkołą. Opowiadali, że chcą nie chcąc szkoła wtłacza w pewne ramy, zabija indywidualizm, pozbawia świeżości. Wydaje mi się, że aktorstwo jest profesją, której nie da się nauczyć. Najważniejsza jest ciężka praca i nieustanna obserwacja ludzi i samego siebie. Istotna jest wrażliwość na świat, która bardzo pomaga w tworzeniu postaci. Raz podchodziłam do egzaminów wstępnych. Zdawałam do szkół aktorskich w Warszawie i Krakowie. Po drugim etapie egzaminów odpadłam.
- Nadal nie wierzy pani w nieomylność i autorytet szkól kształcących aktorów?
-Nie wierzę. Dlatego też zdecydowałam się zrezygnować z psychologii. Nie potrafię się dać rozłożyć na czynniki pierwsze i poskładać według konkretnego planu. Zdawałam do szkoły muzycznej w Warszawie, ale na trzecim etapie egzaminów usłyszałam, że muszę przestać śpiewać i tworzyć własną muzykę, bo w tej szkole nauczą mnie jak powinnam to robić. Nie spodobało mi się to i ostatecznie nie poszłam do tej szkoły, bo wolę pozostać taka, jaka jestem, czyli prawdziwa…Chciałabym spotkać pedagoga, który wyciągnie do mnie dłoń i powie, chodź pokaże ci coś ciekawego, fascynującego, a nie kogoś, kto powie – nie rób tego, co robisz do tej pory, bo robisz to źle, pokażę ci, jak to trzeba robić.
-Czyli zdecydowała się pani uczyć zawodu w praktyce, na planie zdjęciowym, podpatrując starszych aktorów, bardziej doświadczonych...
-Staram się z tego korzystać. Oglądam mnóstwo filmów, podpatruję jak aktorzy konstruują swoje postaci. Gram w „Galerii” złożoną bohaterkę- dziewczynę z wyższej klasy społecznej, zupełnie inną niż ja prywatnie. Cały czas ją poznaję i jestem ciekawa, co się będzie z nią działo, bo scenariusz pisany jest na bieżąco.
-Kiedy porównują panią do młodej Beaty Tyszkiewicz, traktuje to pani jako komplement?
-Tak, chociaż tylko w Polsce lubi się porównywać ludzi do innych osób. Nikt nie może być sobą, tylko jakaś znaną postacią lub jej odzwierciedleniem. Uwielbiam panią Beatę i porównanie do niej to dla mnie nobilitacja. Niesamowita, przepiękna kobieta z klasą
- Mało, kto wie, że to pani ma koronę Miss Nastolatek.
-Oprócz korony pozostały i dobre wspomnienia. Podchodziłam do tego konkursu z dużym dystansem. Pamiętam, że dobrze się bawiłam. To była przygoda z okresu, gdy byłam modelką.
-Dlaczego po tym sukcesie, nie startowała pani w poważniejszych, bardziej prestiżowych konkursach?
- Nigdy nie zastanawiałam się nad tym. To była przygoda i tak traktuję ten epizod.
-Czy praca modelki jest dzisiaj zamkniętym rozdziałem u pani?
-Zawód aktorki zmusza mnie to korzystania z 'modeling owego doświadczenia'. Bez przerwy biorę przecież udział w sesjach fotograficznych, pokazach mody. Dzięki zdobytej wiedzy wiem jak pozować do zdjęć, jak się poruszać w obcasach na scenie.
- W Ameryce była pani fotomodelką czy modelką wybiegową?
- Bardziej fotomodelką, ale brałam udział również w pokazach mody na wybiegach.
- Miała pani zaledwie 15 lat i mogła na stałe przenieść się do Stanów Zjednoczonych, a jednak wróciła pani do Polski?
- Mogłam zostać i zrobić w Ameryce karierę, ale nie czułam tego zawodu, brakowało mi pasji. Bałam się tamtego świata mody i urody, że wciągnie mnie tak bardzo, że już nie wypuści. Byłam wtedy grzeczną i łatwowierną dziewczyną, która nie pasowała do tamtego świata, który często rządził się "prawem dżungli". Co prawda nigdy nie spotkała mnie żadna krzywda i trafiałam na uczciwych, mądrych ludzi, ale z drugiej strony, żeby w nim swobodnie funkcjonować, trzeba było szybko dorosnąć.
- Dorosła pani tam czy tu?
- Dorosłam w normalnym trybie w Polsce, rozwijając swoją karierę, ale tam dorastałabym szybciej, z dnia na dzień. Wolałam sobie tego oszczędzić. Nie miałam na tyle siły, żeby poświęcić swoje ideały, dostosowując go do świata, gdzie musisz myśleć tylko o sobie, by coś osiągnąć. W świecie modelingu trzeba wiedzieć, czego się chce i wytrwale do tego dążyć. Ja mam swoją definicję świata i życia w nim.
-Kto się panią w tym okresie opiekował?
- Miałam agentkę - Maggie Haese, u której mieszkałam, pozostałe modelki mieszkały razem w apartamentach, co częściowo chroniło mnie przed konfrontacją z tak zwanym prawdziwym światem. Opiekę miałam pierwsza klasa.
-Przeczytałem, że pani delikatna uroda idzie w parze bezkompromisowym charakterem?
- A to ciekawe. Nie wiedziałam, że tak jestem postrzegana. Myślę, że to kwestia odbioru mojej osoby przez ludzi, którzy sugerują się pierwszym wrażeniem. W gruncie rzeczy, jak się okazuje po latach, ten nasz polski rynek jest równie bezwzględny, jak ten w Stanach. Ja staram się być otwarta na dialog, próbuję dojść do porozumienia, do spotkania się gdzieś w pół drogi. W pewnych momentach trzeba stać przy swoim,  mieć głowę na karku i nie dać się wmanewrować w coś, co nam nie odpowiada. Takie sytuacje zdarzają się na każdym kroku.
- To jeszcze nie koniec opinii na pani temat. Piszą, że Julia Pietrucha nie wie, co to są marzenia, bo to, co chce zrobić natychmiast realizuje.
- I to jest prawda. Życie jest tak krótkie, że nie ma, co marzyć, w zamian trzeba postawić przed sobą konkretne cele. Spełnione marzenia to tylko pytanie-, co robić dalej? Ja staram się realizować swoje projekty, grałam w teatrze, jeżdżę po świecie, śpiewam, piszę- biorę się za kolejne projekty, za to, co mnie akurat w danym momencie interesuje. Po co czekać na spełnienie się marzeń, strata czasu.
- Bardzo trafne. Ale zdarza się, że buntuje się pani. Przeciwko czemu i komu?
-Buntuję się, gdy widzę, że coś lub ktoś jest nie w porządku nie tylko wobec mnie, ale także wobec innych ludzi.
- Jak radzi pani sobie w rodzimym show-biznesie?
-Chyba dobrze. Mam ogromny dystans do niego. Nie imponuje mi.  Bywam 'na salonach', ale nie przejmuje się tym, co o mnie napiszą. Nie dobieram sobie przyjaciół z tego środowiska. W wywiadach jestem szczera, ale niezbyt wylewna. Mam swój świat, nie czuję się celebrytką, chociaż mogę być tak postrzegana. To przecież i tak wyłącznie poza, jakaś maska.
-Podobno ma pani własny zespół muzyczny?
- Mam coraz to nowe projekty i skład zespołu muzycznego ciągle się zmienia. Sama piszę muzykę i teksty. Jestem w trakcie nagrywania materiału na pierwszą płytę. Praca utknęła na etapie aranżacji.
-Jaki to rodzaj muzyki?
- Jest trochę swinga, trochę rock and rolla, trochę muzyki współczesnej. Gitarowe granie. Każdy utwór jest z innej bajki. Łączy je mój głos i energia.
-Podobno jest pani idealistką, jak więc budowała postać Sylwii Kobus, bohaterki serialu „Blondynka”, która była altruistką?
-Didaskalia w scenariuszu były niezwykle rozbudowane. Tuż przed zdjęciami pojechałam do gospodarstwa treserów, którzy współpracowali z nami przy serialu. Jeździłam na koniach, bawiłam się ze zwierzętami, łapałam od nich dobrą energię. Wiele ze zwierząt funkcjonowało odpowiednio na planie tylko dzięki ludziom, którzy się nimi zajmują. Praca z nimi podczas zdjęć, świadomość że nie da się ich wyreżyserować, dała mi dużo . Sylwia daje z siebie jak najwięcej, bo widzi, że otaczający ją ludzie tego potrzebują. Zapomina o sobie. Grając Sylwię w „Blondynce”, wytwarzałam pozytywną energię, dlatego udało mi się z niej zrobić altruistkę.
-Prywatnie jest pani bardziej egocentryczna niż weterynarz Sylwia Kobus?
- Na pewno, jak wszyscy aktorzy. Niemożliwym jest być aktorką i nie być, choć trochę skupioną na sobie.
-Lubi pani w jednakowym stopniu jak Sylwia zwierzęta?
-Uwielbiam zwierzęta!
- Podobno ze zwierzętami najtrudniej się pracuje?
- To prawda. Podobnie jak z dziećmi. Zwierzęta są nieprzewidywalne, robią wszystko po swojemu. Trzeba mieć sposób, żeby wyegzekwować od nich to, co się chce pokazać w filmie czy w serialu.
-Przeistoczenie się z kryształowej, uczynnej, o wielkim sercu Sylwii w straszną intrygantkę Anitę Woydatt z „Galerii” było dość ryzykowne da pani wizerunku. A jednak podjęła się pani tego ryzyka?
-Nie nazwałabym tego ryzykiem, raczej dużą szansą. To, że mogę się wcielać w diametralnie różne postaci jest najciekawsze w zawodzie aktorki. Do tej pory często byłam obsadzana w roli ładnej, zgrabnej, miłej blondynki. Fajnie się czasami oderwać od tego fizycznego ograniczenia, jakim jest nasz wygląd, nasza uroda i zagrać role na kontrze. Na początku miałam grać w Galerii Karolinę, postać szalenie pozytywną, ale reżyser zmienił zdanie i powierzył mi rolę Anity.
- Nie stara się pani, choć trochę bronić swojej postaci w „Galerii”?
- Staram się, w czym pomagają mi trochę scenarzyści. Mamy się trzymać nakreślonego wizerunku postaci Anity, ale z biegiem czasu także i ona pokaże swoją ludzką twarz.
-Jak bardzo złożona jest ta dziewczyna?
- Wychowana w przekonaniu, że jest najpiękniejsza, najzdolniejsza, najlepsza. Nie znosi sprzeciwu, chce być dominująca w relacjach z ludźmi. Do rodziny, która do tej pory składała się tylko z ojca i brata, dołącza znienawidzona przyszywana siostra. Pojawia się konflikt z ojcem. Anita stara się być panią dworu, ale popełnia rażące błędy. Nie przyznaje się do nich, bo ma nos wysoko zadarty. Nigdy nie przyzna, że ktoś ma rację, chce, żeby jej zdanie było decydujące. Niebawem nastąpi w niej totalna zmiana, bo po raz pierwszy się zakocha. Miłość obnaży u niej wszystko. Miłość spowoduje, że straci grunt pod nogami i nie będzie potrafiła kontrolować samej siebie.
-Zaciekawiła mnie pani inna rola, której nie widzieliśmy w Polsce. Myślę o wampirzycy Carmilli w węgiersko-amerykańskim horrorze „Styria”. Jak wspomina pani spotkanie z amerykańskimi reżyserem i aktorami?
- Grałam wampirzycę bez kłów. Scenariusz jest oparty na powieści, „Carmilla”, jednej z pierwszych, jeśli chodzi o ten gatunek literacki. Jest to interesująca historia dwóch dziewczyn, które są sobą zafascynowane. Moja bohaterka sprowadza koleżankę na złą drogę, jest zaborcza, dominująca. Zdjęcia były kręcone w Budapeszcie i okolicach, m. in. w pięknym zamku w Turze i Aszod. Ciekawe doświadczenie. Na planie poznałam swoją największą miłość scenografa filmowego Iana Dow.
-Kiedy poczuła pani, że jest skazana na Iana?
- Od momentu, gdy go zobaczyłam. Była to miłość od pierwszego wejrzenia
-Rozmawiacie ze sobą wyłącznie po angielsku?
-Staramy się rozmawiać coraz więcej po polsku.
-Na razie Ian jest w Polsce. Ale co będzie, gdy zatęskni za Californią?
- Właśnie wyjechał na dwa tygodnie do siebie i mówi, że już chciałby wracać do nas.
-Zostawi pani tutaj wszystko i pojedzie do niego, gdy tego zechce?
- Nasz związek jest na tyle świadomy, a między nami panuje takie zrozumienie, że Ian nigdy nie postawi mnie w takiej sytuacji. Jeżeli razem o tym zdecydujemy, to wyjedziemy, ale kochamy się i wiemy, co pragniemy osiągnąć w życiu. Także nie przewiduję takiej sytuacji.
-W pani życiu wszystko jest zaplanowane, czy dzieje się spontaniczne?
-Różnie z tym bywa, bo wiele rzeczy jest zaplanowanych, a wiele dzieje się z przypadku. Lubię angażować się w projekty, które mam realizować następnego dnia. Mam kalendarz i agentkę Anię.
-Czy podróż do Indii, w którą wybiera się pani w lutym 2013 roku była zaplanowana od dawna?
-Sam pomysł był spontaniczny. Do tej pory podróżowałam po południowej Azji, zwiedziłam tereny dawnej Jugosławii, Rosję. Nie przypuszczałam, że pojadę do Indii, ale pracując w serialu, trzeba to zaplanować dosyć wcześnie. W lutym planujemy zwiedzić Indie od południa po północ, zawitać do Nepalu, a może nawet zahaczyć o Birmę. Jedziemy z plecakami, tak jak lubimy najbardziej. Podróże to moja pasja.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI





Próbuję różnych rzeczy i szukam właściwej drogi
                                            Filozofia umiaru
                   Rozmowa z MARTĄ ŻMUDĄ-TRZEBIATOWSKĄ

W wieku 23 lat była najpopularniejszą aktorką w kraju. Wygrywała wszystkie plebiscyty i rankingi od Telekamer po Róże Gali. Ale wolała, żeby pisano o niej w kategorii utalentowana aktorka, aniżeli piękność z kolorowych okładek, na których gościła wyjątkowo często. Udało się, zagrała szereg świetnych ról m.in. w „Wygranym”, „Och. Karol 2”, „Ślubach panieńskich”, za które otrzymała nominacje w pięciu edycjach plebiscytu filmowego „Złota Kaczka”. TVP przypomniała serial z 2011 roku „Chichot losu”, w którym brawurowo zagrała Joannę Konieczną, bodajże najlepszą, najbardziej wyrazistą ze swoich ról serialowych. W nowym serialu „Julia” po raz pierwszy zagrała czarny charakter Monikę Miller. Lista pozostałych ról na dużym i małym ekranie jest bardzo długa. Absolwentka Akademii Teatralnej w Warszawie jest na codzień aktorką Teatru Kwadrat w Warszawie, gdzie szlifuje warsztat aktorki komediowej. Teraz wyjeżdża ze sztuką „Ślub Doskonały” do Chicago i Toronto.

- Na jakim etapie kariery aktorskiej jest pani obecnie?

- Jestem w takim momencie swojej pracy, gdy bardzo dużo inwestuję we własny rozwój. Próbuję różnych rzeczy i szukam właściwej drogi. Staram się znaleźć balans, aby być kojarzona przede wszystkim z aktorstwem i robić to, co lubię najbardziej, ale z drugiej strony pragnę próbować różnych form aktorstwa, pracuję także w radio, w dubbingu...Nie chcę się poddać zaszufladkowaniu i zdefiniowaniu przez ludzi.

-Od czego zależy nieustanne utrzymywanie się na wysokiej pozycji?

- Trzeba mieć bardzo dużo szczęścia i dużo łatwiej jest zaistnieć, niż przebić się , a potem utrzymać tą pozycję.

-Był moment, gdy zdecydowała się pani wylogować ze show-biznesowego szaleństwa. Czy dlatego, że nie odpowiada pani rola celebrytki, w którą usiłowano panią wtłoczyć?

- Był to jeden z powodów. Dzisiaj tak łatwo szafuje się słowem „celebryta” i nazywa się nim dosłownie każdego, nawet kogoś, kto ma wykształcenie aktorskie.  Coraz mniej interesujące jest to,  co  robimy i czy się rozwijamy zawodowo, a bardziej, to w co  jesteśmy ubrani na premierze i jaką metkę ma nasze ubranie. To smutne.

-To wewnętrzny glos i wodzona intuicja podpowiedziała pani takie postępowanie?

-Na pewno intuicja, jest ponoć moją siłą. Wychowałam się blisko natury, a tacy ludzie bardzo mocno wsłuchują się w wewnętrzny głos. Dodatkowo jestem szalenie konsekwentna i nie potrafię postępować wbrew sobie. Miałam świadomość, że wspięłam się na szczyt, ale uświadomiłam sobie, że jest to bardzo niewygodna pozycja. Lepiej jest wdrapywać się na wierzchołek góry.

-Nie obawiała się pani, że jej miejsce mogą zająć inne młode aktorki?

- Wiedziałam, że tak może się stać, ale ponieważ sama zdecydowałam się na tego typu krok, wiedziałam, co się z tym wiąże, wliczając w to brak zaproszeń na castingi do kolejnych ról. Po prostu podjęłam ryzyko, ale myślę, że warto było.

-Ale mimo wszystko przyjemnie jest być aktorką na topie?

-Nie jestem już w rankingach popularności na najwyższym miejscu, ale za to sympatia ludzi pozostała i to jest dla mnie dużo cenniejsze.

Gdy ludzie podchodzą do mnie, wymieniają kilka zdań, mówią życzliwe słowo, które powoduje, że czuję sens tego, co robię. Gdy byłam młodsza, szukałam odbioru swojej pracy w Internecie, co okazało się najgorszym miejscem, gdzie może trafić młodziutki aktor. Dopiero później  przekonałam się, że Internet jest ostatnim miejscem, gdzie powinnam zaglądać. Internet stał się wielkim szambem, w którym każdy wyładowuje swoje frustracje i złość za nieudane życie zawodowe lub osobiste.

Dzisiaj pani tam nie zagląda?

- Rzadko i wiem jak konsumować to, co jest tam zawarte. Nie szukam już pochlebnych recenzji.

- Wygląda pani na osobę rozsądną, z dużą dozą umiaru w tym, co robi?

- Wyznaję filozofię umiaru i mam poczucie, że i tak mam więcej niż oczekiwałam od życia. Jestem pogodzona z takim stanem rzeczy i nie używam słowa porażka, zamieniłam je na lekcję, którą przyjmuję z całym dobrem inwentarza. Wyciągam z tego dobre wnioski i idę dalej do przodu. Życie jest zbyt krótkie, żeby rozpamiętywać jakieś drobne niepowodzenia. Poza tym uważam, że koniec czegoś fajnego jest początkiem nowego,  równie frapującego.

-Fakt, że pochodzi pani z małej miejscowości Przechlew ma odniesienie na pani sposób myślenia?

-Tak, miejsce, w jakim się urodziłam i wychowałam ma specjalne znaczenie. Życie w Przechlewie było bardzo skromne, ale szczere i prawdziwe. Lubię Warszawę i już się tutaj odnalazłam, ale fakt, że jestem z prowincji jest moją ogromną siłą.

-Podobno ojciec, wójt Przechlewa, wcale nie chciał, żeby została pani aktorką?

-Było to dość typowe zmartwienie taty i mamy. Martwili się, czy dam sobie radę w nowym, wielkim świecie. Poza tym dla ludzi, którzy nie mieli do czynienia z aktorstwem, ów świat wydawał się w pewnym stopniu wręcz zakazany, w którym bez protekcji, bez kontaktów trudno jest sobie poradzić.

- Ale pani sobie świetnie poradziła.

- Miałam w sobie na tyle odwagi, żeby poruszać się w miarę swobodnie po Warszawie. Przyjechałam do stolicy z jedną walizką, w kieszeni miałam trzysta złotych i wynajęty obskurny pokój i tylko głowa była pełna marzeń i wiary w to, że jestem coś warta.

- Pani tata chciał, żeby była pani budowniczym dróg i mostów...

-Wydawało mu się, że jest to bardzo przyszłościowy zawód.

-Jakie było zdanie mamy?

- Mama wspierała mnie, bo wychodziła z założenia, że trzeba robić to, o czym się marzy i co w duszy gra. Powiedziała, że najważniejsze jest to, żebym była szczęśliwa.

-Co oboje powiedzieli, gdy nie dostała się pani od razu do Akademii Teatralnej w Warszawie?

- Przyjechali po mnie, mocno przytulili i powiedzieli, że się nic nie stało. Przez całą drogę do domu płakałam, a oni wciąż powtarzali , że nic się nie stało. Tata starał się mnie nawet rozśmieszyć i opowiadał kawały. Ostatecznie dostałam się na inne kierunki studiów, ale  złożyłam odwołanie do rektora i czekałam w napięciu na jego decyzję,

- Komisja egzaminacyjna nie przypuszczała, że będzie pani najwięcej grającą aktorką z roku. A propos, czy któraś z koleżanek zrobiła karierę w zawodzie aktorki?

- Większość z moich koleżanek i kolegów pracuje w zawodzie, jest na etatach w teatrach, ale spektakularnych i znanych nazwisk wśród nich nie ma, co nie oznacza, że ich czas zawodowy już nie przyjdzie. Póki, co, trzymam za nich kciuki.

- Macie ze sobą kontakt?

- Nie miałam wielu przyjaciół. Zawsze miałam dwie, trzy zaufane przyjaciółki, z którymi byłam blisko i nadal utrzymuję bliskie kontakty.

- Zastanawiam się jak godziła pani ze sobą 8 ról, które zagrała zaledwie w jednym tylko 2011 roku?

- Aż osiem? Nie liczę tego tak dokładnie jak pan. Udało się , musiało się udaćJ Mam dwa nazwiska i w związku z tym podwojoną energię. W przypadku głównej roli muszę liczyć, że na planie spędzę 12 godzin. Jest to praca fizyczna i psychiczna, ciągle przebiega w sztucznym świetle, albo w ciemności(teatr). Kto nie doświadczył choćby w ułamku tej pracy, nie zrozumie jak bardzo jest wyczerpująca.

-Dlaczego pani nazwisko jest dwuczłonowe?

- Moje nazwisko właściwe to Trzebiatowska, Żmuda to przydomek rodowy, co jest dosyć popularne w regionie, z którego pochodzę.

- W jaki sposób resetuje pani siły?

-Dwa razy do roku wyjeżdżam, wyłączam telefon, zabieram ze sobą książkę i w ogóle nie myślę o pracy. Jest to konieczne, aby zresertować siły i być gotową, kreatywną do kolejnej pracy.

- Jak to przebiegało w 2012 roku?

- Jestem pod skrzydłami znanej i doświadczonej menadżerki Lucyny Kobierzyckiej, która bardzo dobrze układa mi pracę, w wyniku czego zawsze mogę zdążyć zatęsknić za planem zdjęciowym.  2012 rok spędziłam na planie serialu „Julia” w Krakowie. Teraz skupiłam się na pracy w teatrze. Ale pewnie niebawem zatęsknię za pracą na planie filmowym.

Właśnie zakończyła się emisja serialu „Chichot losu” z panią w roli głównej. Zauważyłem, że Joannę Konieczną gra pani innymi środkami aktorskimi niż do tej pory, a konwencja całego serialu też odbiega od tych, które oglądamy na różnych kanałach. Jak czuła się pani w tej roli?

- Przystępując do tego projektu czułam fajną energię i wszystkim zależało, żeby stworzyć dobry serial. Tempo pracy ogromne. Praca z dziećmi powodowała, że musiałam być bardzo czujna. Ponieważ nie do końca były w stanie nauczyć się długich scen dialogowych, musieliśmy improwizować. Praca trwała często dłużej niż 12 godzin. Ale warto było. Swojej bohaterce dawałam dużo serca. Sam temat i historia bardzo mnie zainteresowały, grałam  mądrą i silną kobietę , z którą było mi łatwiej się utożsamić.

-Joanna Konieczna jest osobą wręcz idealną, serdeczną, ciepłą i opiekuńczą. Wzruszyła mnie pani kilkakrotnie. Co czuje pani, gdy widz płacze razem z pani bohaterką lub głośno się śmieje?

- Spełnienie, bo chyba o to chodzi w aktorstwie, żeby poruszyć widza, coś mu dać, zmusić do myślenia. Jeżeli on przeżywa razem ze mną to jest to dla mnie najznakomitsza recenzja.

- Ile z siebie dala pani Joannie?

- Dużo. Ciężko mi było uchwycić początek serialu, bo reżyserowi Maciejowi Dejczerowi zależało, żeby był kontrast pomiędzy tą pierwszą Joanną, dosyć chłodną, zasadniczą, anty dzieciową i egoistyczną. Na początku musiałam grać, że nie potrafię rozmawiać z dziećmi zmarłej przyjaciółki, bo jestem nastawiona tylko na siebie i  nie chcę tych dzieci. Potem następuje transformacja, dzieci Joannę zmieniają i powodują, że jest dla nich gotowa odmienić  swoje życie.

- Nie podobał mi się serial „Julia”, ale czasami zerkałem na niego, aby popatrzeć jak radzi pani sobie z czarnym charakterem Moniką Miller.

-Moja postać wyglądała w scenariuszu jak typowy czarny charakter z brazylijskiej telenoweli, cobyło wg. mnie zbyt oczywiste. Starałam się, więc proponować ją z pewnym dystansem, grać trochę grubszą kreską i przedstawić trochę komediowo. Nawet ją trochę wyśmiewałam, pokazując jej kompleksy.

- Co czuła pani, gdy widzowie pisali: nienawidzę jej, to zołza, wyrzucie ją z tego serialu, usuńcie ten wątek, jak można być tak perfidną!?

-Były to dla mnie najlepsze komplementy.

-Czyli nie żałuje pani 1,5 roku spędzonego na planie w Krakowie?

- Nie, bo grając taką postać udowodniłam sobie, że mogę grać także czarne charaktery. Poznałam cudowną osobę Aldonę Jankowską, która grała moją matkę. Fajnie jest zmienić na jakiś czas otocznie, środowisko. W Krakowie jest dużo turystów, którzy mnie nie rozpoznawali, więc można było trochę odpocząć.

-Co decyduje, że podpisuje pani umowę na daną rolę?

- Powinien być dobry, ciekawy tekst, który mnie zaintryguje. Dla urozmaicenia rola jaką otrzymuję mogłaby być inna niż dotychczas grane.Istotna jest dla mnie również ekipa, z która spędzę na planie wiele godzin-Aktorstwo to nieustanne dokonywanie wyborów. Czy już nauczyła się pani wybierać?

-Ponieważ popełniłam kilka nieudanych wyborów i wyciągnęłam z tego odpowiednie wnioski, to mogę powiedzieć na przykładzie, Kiedy przysłano mi scenariusz pewnego filmu powiedziałam nie, bo nie chciałam ryzykować. Ponieważ nie wyszła z tego najlepsza komedia, utwierdziłam się w przekonaniu, że chyba miałam rację.

- Jest pani tak zajętą aktorką, że można by się zastanowić, po co komuś takiemu teatr? A jednak gra pani w „Kwadracie” i to sporo.

- Teatr jest miejscem, w którym aktor może się rozwijać  , szlifować warsztat, co wieczór spotykać się z widzem i dostawać od niego recenzję. Uprawiamy w „Kwadracie” bardzo trudny gatunek, jakim jest komedia. Teatr jest dla mnie jak dom rodzinny, jak enklawa, czuję się tam bardzo bezpieczna, kochana.

-Czy ma pani świadomość, że praca w teatrze bulwarowym nauczy panią tylko określonego sposobu grania podobnych do siebie postaci?

- W naszym teatrze sięgamy po rozmaity repertuar. Komedia zwykle  nie jest doceniana przez recenzentów, którzy zdają się nie wiedzieć, że tam stawiamy na jakość, na kultywowanie wieloletniej tradycji tego teatru. W ‘Kwadracie” grali wspaniali aktorzy Jan Kobuszewski, Ewa Borowik, Barbara Rylska. Nie gramy banalnych komedyjek, lecz pełnokrwiste postaci. W tym teatrze nauczyłam się, że trzeba umieć postawić kropkę i odpowiednio spointować scenę. Będę tam mogla nauczyć się wszystkiego, co najważniejsze, bo nie sztuką jest wzruszyć widza, sztuką jest go rozśmieszyć.

-Naprawdę nie marzy pani o dramacie i zupełnie innych rolach?

-Marzę, ale w pewnym momencie zaczęłam doceniać, że gram w repertuarze komediowym, bo dzisiejszy świat jest taki smutny i szary. Lubię gatunek teatru, który uprawiam i świetnie się w nim czuję.

-Jaki styl życia preferuje pani poza pracą zawodową?

-Bardzo domowy. Jestem szalenie rodzinna i mój dom jest najfajniejszą przestrzenią do spędzania wolnego czasu. Jestem molem książkowym i otacza mnie mnóstwo książek, które namiętnie czytam. Są to książki psychologiczno-filozoficzne oraz felietony. Lubię spacery z moim psem rasy shit tzu o imieniu Bejbi.

-Już urządziła się pani w nowym mieszkaniu?

- Tak, dlatego nie chce mi się z niego wychodzić.

-To pani zadecydowała, jakie ono jest?

-Tak, to była ogromna przyjemność , tym bardziej, że architektura to moje niespełnione marzenie.

- Jak przyjęła pani decyzję o odrzuceniu ustawy o legalizacji, związków partnerskich, w którym zresztą pani pozostaje?

- Poziom dyskusji na ten temat jest tak męczący, że nie chcę sobie psuć humoru. Odsunęłam się, od polityki, chociaż kiedyś myślałam, żeby zostać politykiem.

-Co to mogłoby zmienić w pani życiu osobistym?

- Niedawno zaproszono mnie do programu z tematem „związki niezalegalizowane”, żebym się wypowiedziała. Nie czułam się ekspertem w tej sprawie. Bardziej frustruje mnie fotoradar na każdym skrzyżowaniu.

-Gdyby miała pani zmienić jedną rzecz w swoim życiu, to, co by to było?

-Po, co zmieniać, skoro jest fajnie? Jestem szczęśliwa i nie boję się o tym mówić, chociaż podobno w Polsce to nie wypada.

Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI







                                          Jestem niezdarnym kotkiem

ROZMOWA Z JUSTYNĄ STECZKOWSKĄ, piosenkarką, skrzypaczką, kompozytorką i jurorką

Jest jurorem w programie telewizyjnym The Voice of Poland, przygotowuje się do premiery sztuki „Śpiewnik Pana W.” w warszawskim Teatrze SYRENA. Na rynek wróciła bodajże jej najlepsza z 13 nagranych płyt „XV”. W maju wydaje „Puchowe kołysanki dla dzieci” (część druga). Na DVD ukazał się koncert Woodstock. Właśnie promuje swój najnowszy ( 5 już z płyty XV) teledysk z nową wersją „Tatuj mnie” w 4 językach (po polsku, rosyjsku, japońskim, angielsku). 


-Ostatnio rozmawialiśmy w pani rezydencji, nad stawem, bujając się na huśtawce. Dzisiaj w samochodzie. Wnioskuję, że niesłychanie szybkie tempo pani życia jeszcze bardziej się zwiększyło?

- Rezydencja, to chyba za dużo powiedziane ( śmiech), po prostu dom. Wracając do tematu -Tak, to prawda, Przybyło mi obowiązków związanych z programem The Vice of Poland”. Poza tym  mam swoje obowiązki, koncerty, kolejny program autorski  w Polsat  Cafe związany jak zawsze z fotografią, za chwilę premiera w Tetrze Syrena z Wojtkiem Malajkatem i jeszcze  nagrywam drugą cześć „Puchowych kołysanek” dla dzieci ( w sklepach już od połowy maja –przyp. redakcji)  a w między czasie, staram się  pisać kompozycje na  nową płytę

-Po, kim w spadu odziedziczyła pani napęd do nieustannego działania i życia w nieustannym ruchu?

-Po rodzicach, moje rodzeństwo też jest bardzo twórcze, dosyć szybko się porusza i potrafi działać ( śmiech). Jest nas dziewięcioro. Za każdym razem, jak o tym pomyślę, mam ochotę kolejny raz paść przed moją mamą na kolana, że potrafiła sobie z nami poradzić, utrzymać w ryzach, ugotować obiad i jeszcze uszyć ubranka na szkolny bal.
-Zawsze tak było?

-Od, kiedy pamiętam zawsze pełniłam jakieś ”małe funkcje społeczne”, jak nie byłam gospodynią klasy, to skarbnikiem, organizowałam też spektakle szkolne, chodziłam na zajęcia teatralne do Domu Kultury i oczywiście jak każdy w naszym domu, do szkoły muzycznej

-Wydaje mi się, że dlatego zdecydowała się pani na udział w „The Voice of Poland”, bo tutaj znajdą ujście pani wielki temperament i emocje?

- Nie tylko, doszłam do wniosku, że mogę służyć wiedzą innym ludziom i sama też mogę się, czego nauczyć

-Jak duże emocje towarzyszą wam jurorom, „The Voice of Poland” w trakcie przesłuchań kandydatów na nowych wokalistów?

- Olbrzymie! Tego się nie da opisać. Bieżący etap pokazywany w telewizji jest najłatwiejszy, bo zachwycamy się kandydatami, chcemy im dać wszystko, co najlepsze. Ale przyszedł czas, w którym my jurorzy zabiegający o  swoją drużynę, będziemy musieli część z nich  odrzucić i to jest ten najgorszy etap, którego się boję. Trudno mi sobie wyobrazić, że będę musiała pożegnać się z uczestnikiem, którego polubiłam i chciałabym, żeby poszedł dalej, ale ilość miejsc jest ograniczona. Wiem, że będzie nam bardzo ciężko. Cała moja grupa ma olbrzymi potencjał.

- Zauważyłem, że bardzo emocjonalnie przeżywa pani niektóre występy. Nawet miewa gęsią skórkę...

To świadczy o prawdziwym talencie niektórych uczestników, a nie tylko wokalnym potencjale. Nie zapomnę łez Marka Piekarczyka i słów, które powiedział, że „Osińska przyszła na świat po to, żeby oczyszczać dusze ludzi ze smutku.

-Teraz jest pani jurorką, ale niebawem wcieli się w rolę trenera. Sądzi pani, że będzie to trudniejsze od oceniania?

- Nie, bo wybrani przez nas ludzie są w dużej mierze dobrze przygotowani, do tego, co robią. Dlatego oprócz lekcji, służymy radą, opowiadając jak wygląda polski show-biznes. Te wiadomości są da nich niezwykle ważne. Nie musimy im pokazywać jak należy śpiewać, bo większość to potrafi, a najważniejsze w tym zawodzie to śpiewać swoim własnym głosem

-Czego mimo wszystko będzie pani się starała nauczyć młodych ludzi?
-W niektórych przypadkach, to ja mogę się od ich czegoś nauczyć. A teraz pragnę im uświadomić, że taki program telewizyjny jest tylko pewnym etapem w ich życiu, że to czy go wygrywamy czy przegramy nie jest w ich życiu rzeczą najważniejszą, bo droga do tego, żeby mówić swoim własnym głosem przez muzykę bywa czasem długa i kręta. Im dłużej chce się być na scenie, im bardziej chce się uczynić ze śpiewania swój zawód, tym bardziej nie trzeba się przejmować takimi wynikami i nie napinać się na robienie kariery. To tylko jeden z etapów, który trzeba przejść, ale niekoniecznie wygrać. Wszystko zależy od samych uczestników, od tego jak oni pokierują swoją karierą, kim są na dzień dzisiejszy, kim chcieliby być, jaki mają pomysł na siebie, ale też jakich po drodze spotkają ludzi. Ja sama przeżyłam porażkę, bo przegrałam pierwszy start w „Szansie na sukces”. Wcale nie chciałam pokazywać się w drugiej, ale przekonała mnie Elżbieta Zapędowska.

Miałam otwarte drzwi. Mogłam szukać własnych dźwięków. Na mojej drodze pojawili się ludzie, których podświadomie szukałam.  

-Smak wyścigu poznała pani w „Tańcu z gwiazdami”, wcześniej „Gwiazdy tańczą na lodzie”. Ale w „Bitwie a głosy” nie zgodziła się pani wystąpić?

- Raz mi wystarczył( śmiech) to fajny program, ale dla mnie osobiście nic takiego, czego już nie przeżyłam.W The Voice of Poland jest inaczej. To dla mnie nowe doświadczenie 

-Zauważyłem, że żadne z jurorów nie ma rozbudowanego ego i dobrze się bawicie, potraficie śmiać się z samych siebie. Wygląda na to, że jesteście dobrze dobrani...

-Wszyscy się lubimy, a jeżeli czasami leciutko sobie dogryzamy, to tylko, dlatego, żeby było zabawnie. Myślę, że wszyscy jesteśmy szczerzy i naturalni, szanujemy siebie nawzajem i przede wszystkim uczestników!
- Ogląda pani konkurencyjne show?

-Niestety, brakuje mi czasu, mam mnóstwo obowiązków związanych ze swoją pracą i co najważniejsze rodziną.

- Do „Tańca z gwiazdami” poszła pani, żeby rozwinąć się jako artystka. Czego obiecuje pani sobie po „The Voice Poland”?

- Jestem na takim etapie życia, że mogę służyć swoją wiedzą, potrafię zachwycać się talentem innych ludzi, może nawet wskazać drogę. Nie ma we mnie uczucia zazdrości i nienawiści, bo juror i trener nie powinien mieć takich cech charakteru.

-Powiedziała pani, że w dzisiejszych czasach być piosenkarką to za mało. Co jeszcze trzeba umieć robić, żeby utrzymać się na rynku?

-Przede wszystkim jestem muzykiem, kompozytorem, wokalistką , ale też twórcą programów , scenariuszy i już zawodowym fotografem . Te dodatkowe zajęci przynoszą mi niemałą satysfakcję, ale też jakieś finanse, których potrzebuję, do nagrywania, swoich mało komercyjnych płyt ( śmiech). Mogę robić taką muzykę, jaką chcę, nie oszukując nikogo, nie ulegając gustom, które nie zawsze są zgodne z moim rozwojem i muzyczną drogą. Myślę, że kierując się swoją wrażliwością, intuicją i sercem, na samym końcu wygrywasz. Mogę też uczciwie powiedzieć o sobie ‘’ tak to jestem ja’’, możesz iść moją drogą razem ze mną przez piękną krainę dźwięków, ale wcale nie musisz towarzyszyć mi w niej zawsze. Każdy z nas m swoje tempo rozwoju i zawsze jest szansa na ponowne spotkanie , na kolejnym etapie życia, z większą dojrzałością, szacunkiem i akceptacją

-Czyli wszechstronność osób śpiewających jest teraz w cenie?

- Wszechstronność zawsze była i będzie ważnym punktem rozwoju każdego z nas. Leonardo da Vinci jest lepszym tego przykładem. Dziś świat zmienia się o wiele dynamiczniej niż kiedyś, tym bardziej warto być elastycznym. Im mniej oczekiwań i żądań tym większa szansa, że  poradzimy sobie z życiem, bez większych stresów, upadków, pretensji do świata , które przecież  niszczą przede wszystkim nas, a nie świat. Dlatego warto rozwijać w sobie różne talenty i pasje i nie trzymać się schematów.

- Potrafi pani zaśpiewać wszystko?

-Nie potrafię! Np. „I Will Always Love You” Whitney Houston, która zaśpiewała tak pięknie, że nie wiem czy komukolwiek udało się innym wykonaniem wzruszyć miliony ludzi n całym świecie tak jak jej, więc nawet nie próbuję .

-Wydała pani 13 płyt. Nagranie każdej z nich wymagało zapewne wielkiego wysiłku. Jak dużego?

- To zawsze dużo pracy, wiele godzin w studio , dużo emocji , dużo strat… Ale nie liczy się wysiłek, lecz efekt, bo to jest moment, który interesuje publiczność.

-Ciągle podkreśla pani, że artysta musi iść swoją drogą i robić to, co czuje. Nigdy nie była to droga w złym kierunku?

-Nie ma złego kierunku, jeśli robisz to, co czujesz. Bywają tylko trudne lekcje do odrobienia

-Która z płyt była gorzej przyjęta niż pozostałe?

-Pytanie, na które nie ma odpowiedzi. Moi fani mają swoje ulubione piosenki z różnych płyt, albo całe płyty. Czasem marudzą, że coś im się nie podoba, a po kilku latach piszą, że dopiero teraz dojrzeli do tego, żeby zrozumieć tę właśnie płytę i kochają mnie za to, a ja ich ( śmiech). Czy to nie piękne?

- Ale za każdym razem ma pani świadomość ryzyka?

-Mam, tym bardziej, że od lat za swoje płyty płacę własnymi pieniędzmi. Jest, więc także ryzyko ekonomiczne, które podejmuję z pełną świadomością, bez jakikolwiek żalu do kogokolwiek i o cokolwiek. Po prostu taka jest mój droga … bywa trudna, ale jednak moja.

-Czy zdarzyło się, że dochodziła pani do wniosku, że jej praca nie ma sensu?

-W mojej blisko 20-letniej karierze było wiele takich momentów, ale u każdego z nas są lepsze i gorsze chwile. Jesteśmy tylko ludźmi. Na szczęście zawsze wtedy „Anioł Stróż „zsyła mi pokrzepiające listy od moich fanów i nie tylko, i od razu mi lepiej 

-Co dodaje pani siły, żeby wyzwolić się z rozterek i dalej iść przed siebie?

-Rodzina, która jest najlepszym punktem odniesienia do wszystkiego, co dzieje się dookoła. Macierzyństwo stawia nas do pionu i wszystko dookoła przestaje być już takie ważne, chociaż nadal przecież jest …
-Przyzwyczaiła się pani do uszczypliwości prasy bulwarowej?

- Myślę, że do tego nie można się przyzwyczaić. Bywa denerwujące, gdy prasa wie najlepiej, co powinniśmy, a czego nie powinniśmy robić, nie znając faktów. ale najbardziej przykre jest mało eleganckie wtrącnie się w życie prywatne osób publicznych . Nie każdy ma na to ochotę, a jednak wrzucenie jesteśmy do jednego worka pod przykładowym tytułem, „jeśli wyszła na spacer z dzieckiem, to przecież po to, żeby się lansować i fotografować’’ ( śmiech), ale szkoda czasu na narzekanie. Jest jak jest i już. Wierzę, że większość ludzi traktuje te informację jak dobrą komedię i z przymrużeniem oka., bo prawda w niektórych mediach bywa prawdziwie abstrakcyjnym pojęciem.    

-Nie reaguje pani na takie uszczypliwości, nie wytacza procesów?

- Jak do tej pory wytoczyłam dwa procesy przeciwko pisom, które przekroczyły wszelkie granice funkcjonowania ludzi w społeczeństwie i szacunku do intymności drugiego człowieka, bez względu na wykonywany przez niego zawód. Po to powstała konstytucja praw człowieka, żeby pamiętać, że drugiego człowieka boli tak samo. Wystąpienia publiczne mogą być oceniane, ale życie prywatne jest tylko i wyłącznie moją sprawą. Nikt nie może mi mówić, czym powinnam się w życiu osobistym kierować, bo ze mną nie mieszka.

-Czuje się pani kobietą dojrzałą, która ma za sobą bezkompromisową, szaloną młodość?

Może nie tyle młodość, co związane z nią szaleństwo ( śmiech).  Było cudownie i inspirująco …a teraz jest inaczej , ale jeszcze  piękniej  !!!

-Nie żałuje pani przerwanych studiów wyższych w klasie skrzypiec?

-‘’Non rien de rien ‘’ jak śpiewa Edith Piaf.
-W, czym poszukuje pani siły do wielu działań, które nieustannie jej towarzyszą?

 -Myślę, że jeśli czujemy się bezpieczni, kochani, to siły nam nie brakuje, a jak dodamy do tego spełnienie, to jest już szczęście absolutne!  .
- Do tego jest pani silną osobowością, co też ma swoje znaczenie.

- Na scenie na pewno! W domu jestem miłym, czasem niezdarnym kotkiem i bardzo rzadko pokazuję, że mam też pazury ( śmiech).

- Jak zareagowała pani, gdy przeczytała, że udział w „The Voice, of Poland” może być ostatnią szansą na rozkwit jej kariery, bo w ostatnich latach nie potrafiła nagrać nic, co ma cień nadziei na zostanie hitem? Co za dyletant to napisał, bo nie wie, że pani nie nagrywa lekkich i przyjemnych przebojów, tylko trudne, artystyczne utwory...

-Nie mogę brać odpowiedzialności za ludzi, dla których jedynym odnośnikiem sukcesu jest bycie na antenie komercyjnego radia. Miło jak grają moje kompozycje, ale równie dobrze mi idzie jak ich nie grają.

 Mam swoją publiczność i sale na moich koncertach są pełne. Jeżeli ktoś tak pisze, nie ma świadomości tego, co robię, jak również nigdy nie był na moim koncercie i nie słucha moich płyt, a jeśli już pisze taki artykuł i jest dziennikarzem, to choć raz powinien (śmiech). Żeby być artystą, trzeba nim być, ze wszystkimi plusami i minusami tego zawodu. Komercyjne radio jest na pewno wyznacznikiem sezonowego hitu, ale niekoniecznie długoletniej kariery artystycznej, w szerokim tego słowa znaczeniu.

- Jest pani jedną z najbardziej zapracowanych wokalistek, a tymczasem ten sam autor pisze, że u Steczkowskiej kompletnie nic się nie dzieje.

- Zapraszam autora na koncerty, spektakle teatralne i do wysłuchania tych 13 już płyt, które nie nagrały się przecież same (śmiech), Jeśli jest troszkę leniwy i nie chce mu się szukać ich w sklepach muzycznych, wszystko znajdzie na mojej stronie internetowej www.Justynasteczkowska.pl 
-Z to ma pani receptę na szczęśliwe małżeństwo, co podkreślała niedawno reklama magazynu kolorowego z panią na okładce.

-Nie powiedziałam, że mam taką receptę, wręcz przeciwnie, że jej nie mam (śmiech), tylko po prostu się staram. Nie sądzę, żeby taka recepta w ogóle istniała. Małżeństwo to nie szablon, tylko indywidualne spotkanie dwojga ludzi, którzy idąc razem przez życie uczą się siebie kochać bezwarunkowo. Wtedy jest szansa …

- Podobno potrafi pani w idealny sposób łączyć karierę z macierzyństwem?

- Staram się, co wcale nie oznacza, że zawsze mi wychodzi (śmiech), mogłabym pracować jeszcze więcej, ale jeszcze nie jest na to dobry czas. Dom bez mamy nie jest już taki fajny.   

- Nie wspomina pani, że bardzo pomaga pani mama i mąż...

- To jest oczywiste. Razem tworzymy rodzinę i bez nich by jej po prostu nie było w pełnym wymiarze. To moje skarby!
-Mieszkacie na straszliwym odludziu wśród lasów i łąk. Dlaczego tak postanowiliście żyć?

- Żeby nie zwariować (śmiech).
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI




Moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się twoja
                                           Uwielbiam nagość
Rozmowa z OLKIEM KLEPACZEM, wokalistą, kompozytorem, autorem tekstów

Przede wszystkim jest kojarzony z zespołem Formacja Nieżywych Schabuff, z którym w tym roku obchodzi 25 –lecie działalności muzycznej. Teraz postanowił odsłonić inne, bardziej intymne oblicze oraz targające nim romantyczno-neurotyczne emocje. Pierwsza solowa, znakomita pod każdym względem płyta „Neurotyki” jest tego przykładem. Dzięki niej mógł otrząsnąć się ze stereotypu, przeciw któremu się buntuje. Artysta od początku lat 90-tych stworzył własny, niepowtarzalny styl i dzięki temu zajmuje niekwestionowaną pozycję na liście najoryginalniejszych osobowości na polskiej scenie muzycznej. Solowa płyta „Neurotyki” jest tego potwierdzeniem.
-Wszystko wskazuje na to, że dzięki płycie „Neurotyki” udało się panu wyłamać z obowiązujących u nas stereotypów.
-Przychodzi taki moment, że zaczynamy się zastanawiać, czy nie powinniśmy obnażyć się do końca. Żadna z dotychczasowych płyt nie pokazywała w tak dużym stopniu mojej prywatności jak ta ostatnia. „Neurotyki” są moją bardzo intymną wypowiedzią, na którą nie mogłem sobie wcześniej pozwolić, bo do tej pory zostawiałem sobie 20, 30 procent intymności tylko i wyłącznie dla siebie.
-Czy dlatego, że nie czul się pan emocjonalnie dostatecznie dojrzały?
- Zgadza się, nie wiedziałem do tej pory, czy już mogę mówić o takich wątkach jak przemijanie, starość, Bóg, którego cały czas szukam i nie wiem czy kiedykolwiek znajdę. Nie wypowiadałem się w swoich utworach o fundamentalnych sprawach, teraz mogę i dlatego się za to zabrałem.
-Ile płyt w sumie pan nagrał?
-Nie wiem.
-Jak to?
-Nie liczyłem i nie będę liczył, bo staram się unikać statystyk, exela i podsumowań w związku z okrągłymi cyframi itp. Ale rok 2013 jest dla mnie i mojego zespołu pewnym podsumowaniem, na co przystałem. Przypomniałem sobie liczbę nagranych płyt.
-A jednak...
-Chyba dziesięć.
- Dzisiaj skupiamy się na tej ostatniej, solowej. Jak długo przygotowywał się pan do artystycznego catarsis?
- Uważa pan, że to jest catarsis? Nie miałem potrzeby oczyszczania się. Natomiast chciałem pokazać siebie nie tylko jako Hedona, człowieka, który jest Stańczykiem polskiej sceny muzycznej, lecz od strony bardziej refleksyjnej. „Neurotyki” to płyta, która jest muzyką mojej duszy.
-W każdej z 11 piosenek zauważyłem coś bardzo osobistego. Nie wiem tylko, w której jest to zawarte w największym stopniu?
- Najbardziej intymna, jest opowieść dotycząca mnie bezpośrednio w piosence „Starość moja”, która jest osobistą próbą powiedzenia ludziom o tym, że warto jest zaprzyjaźnić się dużo wcześniej z ostatnim etapem naszego życia. Wtedy łagodniej go przechodzimy, czując się ludźmi szczęśliwymi. Jesteśmy wtedy bardziej otwarci.
- Inna piosenka „Tu i teraz” ma kapitalny teledysk trafnie oddający to, o czym pan śpiewa. Kto wpadł na pomysł, żeby umiejscowić pana w ulicznej fabule?
- Reżyser teledysku Wojtek Jeżowski, i francuski operator Bastien Loiseau-Majewski. Ja tylko nieśmiało skorzystałem z ich umiejętności przetwarzania rzeczywistości.
- Już lansują ją w radiu i telewizji?
- Podoba się, ale ponieważ nie ma znamion przeboju „Ona tańczy ze mną”, niesie ze sobą trochę treści i jest piosenką do słuchania, słabo do tańca. Swoją płytę nagrałem do wieczornego spotkania przy lampce wina.
- Elitarna piosenka, ale na YouTube ma ponad 20 tysięcy wejść...
- Cieszy mnie, bo przecież swojej płyty nie kierowałem do masowego odbiorcy, lecz do kogoś, kto kreuje swoją rzeczywistość i buduje własny świat.
W nowych piosenkach opowiada pan o przemijaniu, śmierci, o przyjaźni. Czyżby to była płyta pana duszy?
-Płyta opowiada o tym wszystkim, czego nie da się sklasyfikować, zamknąć w ramach, w szufladzie, lub gdziekolwiek indziej. Jest to opowieść, którą snuję do ucha ludziom, chcącym jej posłuchać. Dziękuję tym wszystkim, którzy mnie znaleźli i zechcieli dowiedzieć się, kim naprawdę jestem.
-Piękne i mądre są poetyckie teksty Bogdana Łyszkiewicza, który zginął tragicznie. A propos. W jakich okolicznościach?
- W wypadku samochodowym. Wydawało mi się, że prawdziwi twórcy są niezniszczalni, a jednak i oni umierają, bo są tylko ludźmi. Bogdan był moim dobrym znajomym. Na płycie umieściłem jego dwa teksty; „Miłość” i „Kocham życie”. Obydwa wygrzebała z szuflady jego mama. Chciałem go „ocalić od zapomnienia”. Odszedł 11 lat temu.
-Mówi pan w wywiadach telewizyjnych i internetowych, że postanowił zmierzyć się ze stereotypami. Czy udało się je pokonać?
- Myślę, że tak. Już okładka, na której jestem w kaftanie bezpieczeństwa z zawiązanymi oczami symbolizuje uwarunkowania kulturowe i wszystko to, co nas ogranicza i nie pozwala nam być wolnymi od naszej martyrologicznej historii. Myślę, że ktoś, kto wysłucha tej płyty w skupieniu, będzie w stanie zastanowić się, czy przypadkiem nie jest skrępowany czymś, co nie pozwala mu być sobą.
-Od, kiedy ograniczenia zaczęły pana na tyle denerwować, że postanowił je wypunktować?
-Od początku mojego świadomego bycia na świecie. Od momentu, gdy 30 lat temu pofarbowałem sobie włosy na biały kolor. Kontestacji wizualnej dokonałem z pełną premedytacją. Byłem dumny z tego, że jestem inny. Zawsze byłem inny choćby fizycznie - gruby, co ludzie chętnie lubili piętnować, obśmiać i wyszydzić. Znalazłem w sobie mnóstwo pokładów energii i siły, żeby im udowodnić że to nie  najważniejsze.
-Od dziecka miał pan rogatą duszę?
- Nie chciałem się bić, tylko przekonywać do swoich racji. Uznawałem i uznaję siłę słowa a nie pięści, choć i w mordę dać potrafię :)
-Od 25 lat jest pan kojarzony z zespołem Formacja Nieżywych Schabuff. Razem też wyśmiewaliście to, co bzdurne i miałkie?
-Pewnie, ale było to kamuflowane w podtekście. Nie lubię nazywać rzeczy, zjawisk wprost i do końca, nie jest to dla mnie atrakcyjne. Pomyślałem, że dopiero wtedy jak będę się wypowiadał bardzo osobiście, będę mógł te rzeczy nazywać po imieniu. Wyszedłem z założenia, że FNS nie będzie dosłownie, dlatego nie stałem na barykadach i nie rzucałem kamieniem. Teraz zdaję się by bardziej świadomym.
-Jest pan teraz innym Olkiem Klepaczem?
- Jestem taki sam, w nowym wcieleniu pokazałem coś, co skrzętnie ukrywałem. W „Neurotykach” szczerze pokazuję  przestrzeń, w której żyję - moją intymność. Ta płyta to mój konfesjonał.
-Jakie miejsce w pana twórczości zajmuje rodzinne miasto Częstochowa?
- Nazywam je miastem cudów i kontrastów. Miasto tygiel. Polski Nowy York. Tutaj stykają się bardzo różne i bardzo odrębne światy i wszyscy mają swoje miejsce. Piosenka „Tschenstochau”to trawestacja mitu Maryjnego połączonego z wiarą w Boga pieniądza. Pieniądze i dobra materialne to współczesny Mesjasz. Ze zwykłej galerii handlowej robi się coś mistycznego. W Częstochowie te dwa światy łączą się w bardzo wyraźny sposób, tworząc wspomniany tygiel. 
- Jasna Góra „ciemny dół”. Co miał Pan na myśli?
-To miejsce jest niezwykłe i wyjątkowe na mapie Polski, zarówno w aspekcie świeckim jak religijnym. Tutaj się wychowałem i od najmłodszych lat patrzyłem na ten najwyższy punkt nad miastem. Widziałem jak przyjeżdżali tu ludzie i zachowywali się, w co najmniej dziwny sposób. Na krwawiących kolanach przemierzali Aleje   wieńcząc swoją Golgotę, zakupem plastikowej figurki Matki Boskiej z odkręcaną i podświetlaną głową - dziwne rzeczy. Oczywiście szanuję takie postrzeganie wiary ,ale doskwiera mi brak tolerancji i akceptacji dla  tych którzy pojmują wiarę w nieco inny sposób. 
- Podobno jest to miasto milionerów i zdarzają się w nim cuda, czyli sublimacja sprzeczności.
-Wszystko na to wskazuje, synteza bardzo sobie bliskich światów, które bez siebie żyć nie mogą.
-Domyślam się, że nie pochwala pan bogactwa i kultu fasadowości?
- Dzisiaj ludzie sięgają po kolejną krajalnicę i telewizor, a nie po książkę.
-Kto w Polsce tworzy nowe kierunki oraz standardy wewnętrznego bogactwa i piękna?
- Brakuje u nas elit, które nie są plastikowe. Elit nastawionych na kreowanie duchowych wzorców. Media są potwornie sprofilowane i nastawione na fasadowość i blichtr. Właściwy, prawdziwy człowiek jest nieistotny. Mam nadzieję doczekać rzeczywistej duchowości świata.
-Tę lukę ma wypełnić pana płyta „Neurotyki?”
- Bardzo bym sobie tego życzył.
-Miał pan koncerty z solowym repertuarem?
- Tak, to kameralne autorskie spotkania dla niedużej widowni. Neurotyczno - romantyczne recitale, w czasie których można posłuchać mojej muzyki i spojrzeć sobie prosto w oczy
-Pana piosenki nie tylko opisują schizofrenię naszej współczesności, jest w nich również radość życia. Czyli nie jest pan skończonym pesymistą?
- Raczej jestem niepoprawnym optymistą a czasami hedonistą. W swojej twórczości solo, staram się pokazywać świat prawdziwy z całą jego ułomnością, bez zajmowania się wyłącznie tym, co dobre. We współczesnym świecie najważniejsza jest umiejętność dokonywania właściwego wyboru, przecież żyjemy w supermarkecie. Myślenie o sobie też jest wartością, ale nie egoizm, tylko akceptacja świata i ludzi.
-Płyta jest wyciszona, muzyka łagodna, pana wokal subtelny i romantyczny. Przy takim stopniu zbuntowania wewnętrznego przekaz powinien być mocny, drapieżny, wręcz agresywny...
- Nie jestem agresywny, aczkolwiek potrafię się wk....ć. Uważam, że płyta jest kolorowa i mocna dzięki palecie rzeczywistych kolorów.
-, Z którą to piosenką miał pan problem i nie wystąpił z zespołem na KFPP w Opolu w 2008 roku,  mimo że się tam zakwalifikowała?
- Piosenka nosi tytuł „Ławka”, zgłosiłem ją do Opola do koncertu „Premier”, ale menadżerką Janusza Radka złożyła donos do telewizji, że piosenka została wykonana wcześniej na koncercie charytatywnym Marka Kotańskiego w Warszawie. Zagraliśmy ją w zupełnie innej wersji, bo chcieliśmy sprawdzić jak przyjmie ją szeroka publiczność. Na nasze miejsce weszła piosenka J.Radka, wcześniej nie zakwalifikowana do tego konkursu.
-, Czego jeszcze doświadczył pan w show-biznesie?
-Jestem „doświadczonym” artystą i nie chciałbym żeby moja córka wykonywała ten zawód.
-Co, więc będzie robiła w przyszłości?
-Apolonia zamierza być lekarzem weterynarii.
-Jak stara się pan ją wychowywać?
- Staram się być normalnym tatą i jednocześnie dużo, dużo, dużo z nią rozmawiać.
- Musi pan być uodporniony, skoro przeżył śmierć kliniczną.
- Gdy miałem 7 lat, musiałem poddać się ciężkiemu zabiegowi i przez rok leżałem w szpitalu. Podczas wielogodzinnej operacji miałem przeciętą tętnicę i gdyby nie wybitni chirurdzy, nie rozmawialibyśmy dzisiaj.
-Pan i Formacja Nieżywych Schabuff mieliście apogeum popularności w latach 90-tych. Dlaczego wasza popularność nieco spadła?
-To naturalna kolej rzeczy. Swoją pierwszą płytą wydaną w 1988 roku stworzyliśmy nową jakość wypowiedzi artystycznej. Potem było apogeum, które powoli zaczęło opadać, bo taka jest kolej rzeczy. Dzisiaj mamy swoją publiczność, dzięki której możemy się wypowiadać. Ona rozumie podwójne dno, o którym wcześniej mówiłem.
-Podejrzewam, że płytą „Neurotyki” wróci pan na wysoką pozycję i znów znajdzie się wśród najoryginalniejszych osobowości polskiej sceny muzycznej.
-Bardzo bym sobie życzył, żeby pointa mojego działania była właśnie taka, bo podstawową wartością w moim życiu była i jest oryginalność. Dzięki temu sztuka jest w stanie przetrwać próbę czasu.
-Mało, kto wie, że z wykształcenia jest pan magistrem pedagogiki. Czy dlatego zdecydował się pan wspólnie z żoną otworzyć w Częstochowie „Artystyczne Przedszkole Olka Klepacza”?
- Pedagogiem jestem zgodnie z tradycjami rodzinnymi. Moi rodzice i dziadkowie byli nauczycielami. Praca z dzieciakami to pasja, którą podtrzymuję w naszym przedszkolu. Staram się tam bywać najczęściej jak tylko mogę, – na co dzień przedszkole prowadzi moja żona Iwona. Czytam bajki, organizuję koncerty, spotkania z aktorami, muzykami, plastykami – artystami. Otwieramy naszych studentów na szeroko pojętą Sztukę. Ważne, żeby w dzieciach nie zbijać dzieci, zachować ich wrażliwość, wykształcić wartości i akceptację dla świata.
- Doszły mnie słuchy, że jest Pan zwolennikiem naturyzmu.
- Świat jest dla mnie o wiele bliższy, gdy mogę się w nim kąpać w stroju Adama, oczywiście w samotności - to atawizm. Nagość jest aseksualna. Kocham naturyzm i przyrodę, uważam, że trzeba czasem znaleźć czas i odosobnione miejsce, żeby pospacerować sobie po świeżym powietrzu bez skrępowania, to odstresowuje i integruje z przyrodą, a energia świata jest silnie odczuwalna. Wyznaję zasadę, że moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się twoja wolność. Szanuję innych ludzi i ich przekonania.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI


  Dopuszczam do siebie myśl, że nastąpi cud
                                           Powrót z nicości
Rozmowa z EWĄ BŁASZCZYK, śpiewającą aktorką teatralną, filmową, telewizyjną
Długo mogła siebie nazywać dzieckiem szczęścia, bo udawało się jej osiągać nie tylko to, o czym marzyła, lecz także to, o czym nie miała odwagi zamarzyć. Imponujący dorobek filmowy, teatralny, telewizyjny, estradowy. Nagrody, wyróżnienia, uznanie. Dobrą pasę najpierw przystopowała nagła śmierć męża, a potem wypadek córki, która zakrztusiła się tabletką i znalazła w śpiączce. Jak potoczyła się dramatyczna historia z życia znakomitej aktorki i w jakim miejscu jest obecnie, dowiecie się z tej przejmującej rozmowy.

-Co myślałaś, gdy przecinałaś zieloną wstęgę i otwierałaś klinikę „Budzik” w Warszawie?
- Poczułam, że udało się zrealizować ważny etap, ale bez poczucia, że przedsięwzięcie jest zakończone, bo muszą tam być pacjenci, lekarze, rehabilitanci, wtedy klinika „Budzik” ruszy. Zajmie to nam jakieś trzy, cztery miesiące.
- W sumie ile lat budowałaś „Budzika”?
- „Budzika zaczęliśmy budować wiosną 2008 roku, jesienią 2007 roku był wmurowany kamień węgielny.
-Kto pomagał?
-Cała chmara ludzi, przede wszystkim darczyńcy indywidualni, następnie firmy, udało się nam zdobyć także europejskie pieniądze.  Oprócz tego fundacje POLSAT, TVN, Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy Jerzego Owsiaka, która będzie wyposażać klinikę w sprzęt medyczny. Mieliśmy też wsparcie sms-owe wszystkich operatorów sieci komórkowych oraz akcyjne Fundacji „Mam marzenie” Piotra Piwowarczyka i „Mimo wszystko” Ani Dymnej. W akcjach medialnych wspierała nas głownie telewizja publiczna i TVN.
-Wydawałoby się, że otwarcie kliniki coś w twoim życiu zmieniło, a tym czasem czytam jak mówisz: „ niczego to nie zmieniło”. Jak to rozumieć?
-Jest już sam budynek, ale on nie jest najważniejszy, lecz program wybudzania dzieci ze śpiączki w fazie B, zaakceptowany przez Agencję Ocen Technologii Medycznych, skierowany rozporządzeniem ministerstwa zdrowia do NFZ. Od początku chodziło nam o powołanie do życia nowej jednostki chorobowej. Kto w Polsce wypełni warunki tego programu, może otworzyć taki oddział.
- Nie zmieni to niczego w twoim życiu prywatnym i w codziennej walce o córkę, która od 12 lat jest w śpiączce?
- Klinika da szansę dzieciom w śpiączce w walce o życie, do 15 miesięcy od urazu, a w moim indywidualnym przypadku dalej trzeba walczyć o Olę. Jednocześnie pracuję zawodowo i to aktywnie na wielu płaszczyznach aktorskiej profesji. Zmieni się tylko to, że nie będzie budowy i legislacyjnych działań. Narodowy Dzień Pacjenta w Śpiączce został przegłosowany w Sejmie i będzie obchodzony po raz pierwszy 18 kwietnia 2013 roku. Wraz z ministerstwem zdrowia stworzyliśmy rozwiązanie systemowe, a my Fundacja „Akogo?”  skupimy się na nauce światowej pracującej w temacie systemu nerwowego i będziemy wspierać eksperymentalne programy medyczne, poszerzać wiedzę na ten temat.
- Ola jest już właściwie wybudzona. W jakim stopniu i czy jest z nią jakikolwiek kontakt?
-Jest kontakt emocjonalny. Jakby pozostały resztki świadomości. W mózgu są duże ubytki, ale będziemy walczyć o to, żeby rezerwy, które pozostały jakoś przejęły funkcje. Nie ustajemy w tych działaniach, tym bardziej, że nauka światowa ciągle się rozwija w przypadku mózgu i centralnego systemu nerwowego. Ola jest silniejsza, stabilniejsza. Ma mniejszą spastykę. Jest bardziej czytelna. Manifestuje swoje nastroje, ale kontaktu werbalnego nie ma, ona sama nic nie może zrobić.
-Pamiętasz do dzisiaj jej krzyk, kiedy wypłycano ją z narkozy?
- Pamiętam. Do tego dokłada się coś takiego, że Ola jest silna i chce żyć. Przeszła sepsę i ciężką operację kręgosłupa i zamiast się degenerować, bo jest to jednak 12 lat leżenia, jej stan minimalnie, ale się poprawia. Widzę jak Ola walczy.
-Ponoć ten krzyk był straszny, przeszywający wszystkich, którzy go słyszeli. Czy był to krzyk mózgowy?
- Tak. Żeby go zrozumieć, zagłębiłam się w medycynę, rozmaite sposoby diagnozowania takich stanów. Muszę wiedzieć jak precyzyjnie oddzielić stan wegetatywny od minimalnej świadomości, wiedzieć o programach eksperymentalnych i naukowych. Co się dzieje, czy jest jakaś szansa? Nie wiem ile czasu zajmie naukowcom praca nad komórką macierzystą, żeby mieć nad nią władzę, żeby temat nie wymykał się z rąk. Może nastąpić totalny przewrót w medycynie. Każdy nasz organ będzie można wyprodukować z własnych komórek autologicznych.
-Nasza cywilizacja powoduje, że jest coraz więcej chorób systemu nerwowego...
- Tak. Alzheimer, Parkinson, wylewy. Jeśli będzie można zregenerować rdzeń kręgowy i w jakimś sensie wpłynąć na mózg, nastąpią milowe kroki w osiągnięciach medycznych. Obecnie wszystko jest w fazie eksperymentów i badań, ale jednak ciągle się rozwija i idzie do przodu.
-Gdy zmarł twój mąż Jacek Janczarski, popadłaś w nicość. Wróciłaś z niej stosunkowo szybko, bo były dzieci?
- Po śmierci Jacka natychmiast wkroczył wypadek z Olą, więc o dłuższej niemocy nie ma. co mówić. Na początku rzeczywiście w takim stanie pozostawałam, bo tak bywa po śmierci każdej bliskiej osoby, pozostajemy wtedy w stanie zawieszenia. Nowy szok zmusił mnie do działania  i przykrył tamto odejście.
- Jak długo byłaś w stanie nicości?
-Na początku trzy miesiące, a potem jeszcze rok nie bardzo wiedziałam, co się dzieje. Nawet trudno powiedzieć czy to jest nicość, po prostu nie wiesz, co się dzieje. Siedziałam w szpitalu i nie wiedziałam, o co chodzi, wtedy działali za mnie koledzy ze środowiska. Zachowali się szalenie przyjacielsko.
-Na, co zmarł mąż?
-Na tętniaka aorty. Przy tego typu schorzeniach, śmierć przychodzi błyskawicznie, dosłownie na pstryknięcie. Nie wiedzieliśmy, że jest takie zagrożenie, bo nic na to nie wskazywało...
-Rana po nagłej śmierci męża szybko się zagoiła, bo błyskawicznie przyszła druga.
- Rana jest to coś takiego, co się goi, a Ola się nie goi, bo jest to po porostu moje życie. Jest otwarta, ale ja przez to też jestem otwarta do ludzi i świata. Gdy dochodzi do nas świadomość, że może się nam stać totalnie wszystko w dowolnym momencie i stracić wszystko w jednej sekundzie, to człowiek reaguje do tyłu i do przodu w taki sam sposób, czyli spontaniczny i otwarty, bo to staje się po prostu normą.
-Odkąd pamiętam, ciągle liczyłaś, że Ola się obudzi?
- Jak patrzę na naturę, na stworzenie, to wydaje mi się, że nie ma rzeczy bez sensu. I przez to jest w tym harmonia, że jest wszystko poukładane. Ola dużo zrobiła dla innych chorych dzieci. W ten sposób tej tragedii nadałam pewien sens, bo inaczej nie dałabym sobie rady. Dopuszczałam do siebie myśl, że nastąpi cud i Ola przemówi, że może się coś takiego zdarzyć. Podstawą jest, że wszystko dzieje się po coś, że nie może być bezsensu. Będę robić wszystko, żeby Ola w końcu przemówiła. Nauczyłam się, że każda sekunda przeżytego życia jeśli jest przeżyta z nadzieją, to jest to dla wszystkich wielkim plusem.  Warto walczyć o nadzieję każdej sekundy, bo bez nadziei jest tylko beznadzieja, wtedy nie ma żadnego powodu, żeby wstać z łóżka.
-Cały czas utrzymujecie Olę w jak najlepszej formie...
- Wielkim nakładem sił i pracy. Bardo pilnie obserwujemy, co się dzieje w nowych metodach medycznych i wchodzimy w nowe programy.
- Czy z drugiej strony masz świadomość, że może nigdy nie wstać z łóżka?
- Wszystko może być i wszystko może się zdarzyć, dlatego buduje się otwartość i nastawienie na rzeczy ostateczne. Powoduje to inną temperaturę życia, docenianie każdej chwili. Z takiego przypadku nie wynikają wyłącznie rzeczy okropne, ale również wspaniałe.
-Od wypadku minęły lata. Jakie były, jakie są prognozy lekarzy?
- Na początku doświadczeni, mądrzy neurolodzy mówili, że trzeba robić swoje i czekać, nie stawiać żadnych diagnoz, ponieważ plastyka mózgu dziecka i jego uszkodzenia, nie potrafmy ocenić. Wiedza na  temat mózgu jest bardzo nikła. Jest to najmniej zbadany organ u człowieka. Jest obok mózgu dusza, świadomość i kompletnie nie wiemy, gdzie ona mieszka i co to jest.
- A jeżeli mózgu nie ma, bo obumarł?
-Sprawa jest jasna, bo mamy do czynienia ze śmiercią mózgową i nie ma, o czym rozmawiać.
- Jak się okazało w przypadku twojej córki, można się unicestwić połykając jedną tabletkę!
-Tutaj ludzie są tak niefortunnie wymyśleni, że ich oddychanie i połykanie jest niebezpiecznie blisko siebie. że coś takiego może nas dopaść w każdej chwili. Wpada nam okruszek, zachłystujemy się. Każdy coś takiego miał w mniejszym lub większym stopniu. Sama to miałam.
-Druga córka Mania miała pełną świadomość, co dzieje się z jej siostrą?
- Mania była wtedy małą dziewczynką i na całe szczęście. Z tego powodu miała ochronę i zdarzenie z siostrą jej nie unicestwiło. Teraz jak dojrzewa, zaczyna to do niej dochodzić. Ogarnia sytuację i nie jest to proste.
-Ola też wchodzi w fazę dojrzewania Jak ona u niej przebiega?
-Jej organizm bardzo chce żyć. Ola jest wysoka, rozwinięta i jej rozwój przebiega normalnie.
- Ile pieniędzy wydałaś, żeby tak u niej było?
- Przestałam liczyć. Obecnie leczenie Oli nie kosztuje tak dużo jak na początku. Po drodze wiele się uczymy. Musimy wiedzieć, co należy robić, co trzeba dziecku zapewnić. Gdy mija szok, a wkrada się porządek, momentalnie wszystko tanieje, bo przestajemy działać gorączkowo.
- Zdecydowałaś się na spacer z Olą do pobliskiego lasu?
- Oczywiście. Byłyśmy na ogródkach działkowych, pojechałyśmy do sklepiku, żeby sama wybierała sobie coś na pólkach. Teraz ubierała choinkę w taki sposób, że patrzyła w jakieś miejsce i trzeba było czytać. Mieliśmy wrażenie, że nami dyryguje, gdzie bombki mają wisieć.
-Na spacery wozisz ją oczywiście w wózku?
- Ma specjalnie odlany wózek pod jej skrzywiony kręgosłup, żeby pozycja była dobra, skorygowana. Zabieramy bułki dla kaczek, karmimy je, ona się temu przygląda. Gdy wracamy ze spaceru, potrafi zamanifestować pod furtką, że jeszcze nie chce wracać. Osoby, które są przy Oli blisko, potrafią ją coraz lepiej czytać. Ona coraz lepiej i szybciej nadaje pewne komunikaty.
-Jest to komunikacja pozawerbalna...
-... a jednak się ją czyta.
-Jak reaguje na drzewa, na liście, na przyrodę?
- Dotkamy jej ręką igieł, i widzimy, że jest wielozmysłowa, bo reaguje na dotyk, na zapach. Widzę to. Czuję. Czasami widać jej ogromne staranie, że chce coś zrobić.. Potrafi napiąć całe ciało, tylko po to, żeby prawą ręką nacisnąć na baton do naciskana, ale jest to dla niej potworny wysiłek. Widać, jaką drogę pokonuje, żeby rączka opadła na batona. Teraz ma pracę z komputerem, biofitbek (można wyciszać niepożądane fale), to coś takiego jak modelowanie mózgu.
-Wydaje się, że dojrzałaś do pełnej akceptacji Oli?
- Nie wiem czy akceptacji, chyba nie. Codziennie myślę, żeby poprawić jej stan. Akceptuję to, co jest i kocham ją, potrzebuje jej, ale jednocześnie jakby ciągle szukam na różnych poziomach naukowo-medycznych, eksperymenty, sprawy duchowe, próbuję się z nią komunikować na poziomie podświadomości, żeby w jakikolwiek sposób przedrzeć się do niej.
-Czy odbudowałaś swoje życie zawodowe i osobiste?
-Cały czas pracuję zawodowo i robię ciekawe rzeczy... Mam poczucie, że w świadomości ludzi oglądających przede wszystkim telewizję bardziej jestem postrzegana jako przedstawicielka Fundacji, aniżeli aktorka. Jeśli pojawiam się na małym ekranie, to najczęściej z jakąś sprawą, z apelem, Fundacja w jakimś stopniu mnie przykryła, ale ja pracuję, robię swoje, bo lubię, to kiedyś wybrałam. Jest to dla mnie pewnego rodzaju wentyl, bo bez sztuki nie dałabym rady.
-Czyli masz świadomość, że przez to dramatyczne wydarzenie z jedną z córek, twoja kariera aktorska została przystopowana?
- W Teatrze Studio w Warszawie, zrobiłam sztukę „Więź”, w której zagrałam główną rolę wspólnie z Agnieszką Grochowską. Potem zrobiłyśmy z tego teatr telewizji. Dostałam za rolę Fay - Nagrodę im. Traugutta. Zagrałam w „Hollydayu”, w „Nienasyceniu”. Zrobiłam monodram „Rok magicznego myślenia”. Wyreżyserowałam go i w nim zagrałam. Grałam go 4 lata, jeździłam na festiwale jednego aktora, otrzymałam nagrodę. Potem zajęłam się pracą przy sztuce „Sierpień”. Ciekawa sztuka, dobrze napisana, nagrodzona Pulicerem. W między czasie napisałyśmy książkę z Krystyną Strączek „Wejść tam nie można” i album „Wszystko jest takie kruche” z Izą Górnicką-Zdziech. Nowy recital „Nawet, gdy wichura”, wydałam płyty CD i DVD z tego koncertu. Na tym samym dysku zmontowałam 24 minutowy film o Fundacji „Akogo?”
-Uf. Sporo! Co z filmem?
-Zagrałam dużą rolę Czesławy Oknińskiej w „Mistyfikacji” Jacka Koprowicza.
-Jesteś realistką?
- Chyba tak, chodzę po ziemi, aczkolwiek nie jestem pozbawiona marzeń. Mieszam to ze sobą.
-Zawsze nią byłaś?
- Byłam zorganizowaną realistką.
-Klinika „Budzik” rusza pełną parą?
-9 stycznia idziemy na ostateczne rozmowy do Narodowego Funduszu Zdrowia i będziemy walczyć o najwyższy standard, żeby to był naprawdę wzorzec, a nie bylejakość. Oddaliśmy budynek, teraz wszystko musi być po kolei. Przed otwarciem chcę zrobić film „Manifest wybudzonych” – to najmocniejszy argument.
Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI
                                                



Tylko poczucie humoru ratuje Polaków przed zwariowaniem
Idę na maksa
Rozmowa z MARCINEM DAŃCEM, satyrykiem, artystą kabaretowym, showmanem telewizyjnym
Przyznano mu tytuł „Satyryka Wszech czasów”. Teraz serwuje publiczności to, co Polaków aktualnie bulwersuje, a w jego wykonaniu śmieszy. Kim jest obecnie artysta kabaretowy rodem z Wielopola Skrzyńskiego, schodzący ze sceny mokry i tracący po każdym występie 1,5 kilograma. Publiczność o tym nie wie i zaśmiewa się do łez, a w finale na stojąco bije brawo i prosi o bisy. Tak było po nowym programie (premiera w styczniu tego roku) w łódzkim Teatrze Muzycznym, który obejrzałem, a potem rozmawiałem z jego bohaterem.
-W nowym show nie ma przeuroczego „Marcinka”, dużego dziecka, i cwaniaczka „Waldemara K,” rokującego nadzieję na resocjalizację. Co się z nimi stało?
- Nie wprowadzam nowych postaci do kabaretu, bo publiczność wciąż daje mi do zrozumienia, że nie wyobraża sobie, żebym się rozstał z panem „Ignacym” w płaszczyku z darów i w okularach z ubezpieczalni, z  „góralem” punktującym celnie rzeczywistość, czy „kibicem”. Jeżeli chodzi o Marcinka, to zdradzę, że… czekał w kulisach. Niestety, nie wszedł, ale zobaczymy go w 16 edycji „Marzeń Marcina Dańca”. „Waldemar K.” został zresocjalizowany, opuścił ośrodek „wypoczynkowy”, a jego „mundurek” zlicytowałem na cele charytatywne.
-Jak długo żyją pana estradowe postaci?
-Od chwili powstania i wkroczenia na estradę do dziś. Najdłuższy staż ma„Ignacy”, który występuje prawie 35 lat!
-A show, z którymi jeździ pan po kraju?
- Nie ma mowy o graniu tego samego programu przez kilka lat! Nie robię jednak specjalnych premier, a w nich nie pokazuję wyłącznie nowych monologów, piosenek, czy skeczy. Np. program drugi o godzinie 19.30 w Teatrze Muzycznym w Łodzi, był inny od tego o godzinie 17.00. Dosyć dobrze czuję się na scenie w takim elemencie gry jak improwizacja i dlatego często wprowadzam nowe rzeczy.
-Czyli, czego nie widziałem w programie z godziny 17.00?
- Podczas programu dowiedziałem się, że skoczkowie zdobyli medal w drużynie. Powstał więc natychmiast wariant o tym, że skoczkowie bardzo długo nie popisywali się, chociaż jedli te same kotlety i spali w takich samych hotelach, co Adam Małysz.
-Na scenie obok pana tylko dwóch innych wykonawców, notabene z „Szansy na sukces”, programu dla amatorów. Kiedyś było ich więcej i bardziej zawodowych. Czyżby kryzys także i pana dopadł?
- Do Łodzi zawitałem po 5 latach od poprzedniego programu, z uwagi na… remont Teatru Muzycznego, w którym zwykle występuję. Kiedyś w moim kabarecie występowały cztery osoby, od 10 lat tylko trzy. Koledzy ze starego składu przeszli do swoich nowych, indywidualnych zajęć, więc natychmiast dokonałem transferu pary laureatów „Szansy na sukces”, czyli u mnie nadal występują trzy osoby, bo wiem, że publiczność przychodzi przede wszystkim na mój recital.
- To prawie monodram, bo u kolegów kabareciarzy wygląda to zupełnie inaczej.
-Prezentuję się w kilku częściach, pierwsza otwierająca i makroregionalna. Mówię w niej dosyć dużo o mieście, do którego przyjeżdżamy. Bardzo długo i wnikliwie przygotowuję się do tego, bo muszę wszystko wiedzieć o danym mieście. Druga część jest refleksyjna i wcale nie przeszkadza widzom, że nie musi być śmiesznie. Ludzie w skupieniu słuchają refleksyjnych piosenek. Trzecia część jest sportowa. Czwarta jest góralska, o „panockach z góry”, którzy robią, co chcą. W piątej zawsze jest… bis.
- Zdarza się drugi bis...
-Tak, bardzo często. Drugi bis jest absolutną refleksją na wyciszenie, a nie zachętą do trzeciego bisu.
- To właściwie monodram po brzegi wypełniony Dańcem w różnych wcieleniach.
-Odbieram to jako zaszyfrowany komplement. Przez cały program idę na maksa! Potem mam chrypę, schodzę lekko zmęczony i tracę po 2 kilogramy. Ale nie mam pretensji, przeciwnie, uwielbiam występować i kocham ludzi. Nie będę się oszczędzał i przetykał swój pogram wieloma wykonawcami.
- No właśnie i dlatego nie wykorzystuje pan w pełni pary piosenkarzy Anny Piechurskiej i Pawła Ekierta?
-Śpiewają dwie piosenki, więc w moim mniemaniu są wykorzystani wokalnie, śpiewają w duecie, bo o miłości najlepiej śpiewa się we dwoje. Największe tuzy śpiewają na festiwalu w Opolu dwie piosenki. Nie mają zapędów aktorskich i tak eksperymentujemy coraz odważniej, żeby nie uciekali zbyt szybko ze sceny.
- Oj, przydałby się wam reżyser estradowy, który spojrzałby z boku na to, co dzieje się na estradzie, i nieco uporządkował całość.
-  Klasyczny kabaret z baletem nigdy mnie nie interesował. Nie sadzę, żeby trzeba było ustawiać faceta, który mówi do mikrofonu przez prawie dwie godziny, a zawodowo na scenie występuje ponad 35 lat…
-Czyli to pan jest reżyserem całości?
- Tak, ale postaram się wykorzystać te uwagi od takiego giganta jak pan.
- Najmniej śmiałem się z wystąpień Górala w kapeluszu. Coś tam można jeszcze poprawić, bo siada temperatura szampańskiej zabawy na sali.
-Nie można w tym miejscu programu niczego zmienić, bo następuje zejście z dowcipu obyczajowego na dowcip polityczny. Jest to świadomie zrobione.  Teksty „górala”mają przeszywać, miażdżyć i nie zawsze są „do śmichu”. One przecierają ludziom oczy. W wielu miejscach tego monologu jest na sali cisza, kiedy „góral” mówi o tym, co wyprawiają „panocki z góry”. Jeżeli śpiewamy piosenkę, „Co mnie tu trzyma”, to nawet nie mam ambicji, aby sala pękała ze śmiechu.
- Przezabawny jest pan w mundialowym przeboju „Koko, koko”. Dlaczego włączył pan go do repertuaru?
-Ta piosenka sama się prosiła, jak wcześniejsze potyczki ogólnokrajowe zasługujące na pastisz, który wolę od nachalnego parodiowania. Jak zobaczyłem zmieniające się, pewne siebie kobiecinki, zachowujące się jak gwiazdy, a jednocześnie mówiące, że sodówka Im nie grozi, pomyślałem, że „Koko, koko” natychmiast zasługuje na sparodiowanie, co przy wynikach naszej reprezentacji, stanowiło taką fuzję, że nic, tylko śpiewać: „Koko, koko i już spoko”.
- Kapitalny pomysł znalazł pan na tekst piosenki „Jest już ciemno” i jego zastosowanie do kabaretowej prezentacji przeboju zespołu FEEL. Co decyduje, że bierze pan daną piosenkę na „warsztat”?
- Podziwiam sympatycznego faceta Piotrka Kupichę, który w ciągu roku potrafił wylansować tyle przebojów i cala Polska je śpiewała. Przygotowując parodię, byłem absolutnie pewny, że publiczność będzie w ewidentny sposób wiedziała, o co chodzi w zbitce jego piosenek.
- Teraz króluje w Polsce inny przebój „Ona tańczy dla mnie”. Czy zamierza pan go włączyć do programu?
- Mam taki monolog, w którym mówię, że żadna piosenka nie jest napisana przypadkowo, np. : „Jacek Cygan napisał o lustracji: „nie budźcie marzeń, gdy śpią po ciężkiej nocy”, o lewicy: „Każde pokolenie odejdzie w cień, a nasze nie’, a,  podobno pan premier zamówił dla pani marszałek piosenkę „Ona tańczy dla mnie”…  
- Wszystkie teksty najpierw muszą rozbawić pana, dopiero potem publiczność?
- Od zawsze mam swoją cenzurę!  Nie szarżuję, nie klnę. Nie jestem brutalny i wulgarny.
- W jakim stopniu poznał pan gusta polskiej publiczności?
- Docierają do mnie sygnały, że Polacy nie mają poczucia humoru, nie potrafią się śmiać z siebie. Nie zgadzam się. Tylko poczucie humoru ratuje Polaków przed zwariowaniem. Nigdy nie robię programów o was, tylko o nas. Nie zastanawiam się, do kogo to adresuję. Nigdy nie sonduję widowni!
-Czy zdarzyło się, że publiczność śmiała się mniej niż zwykle z pana tekstów?
- Nie. Jeśli publiczność przychodzi na swojego wykonawcę, to ewidentnie pracujemy na podobnych „falach”. Zdarza się, że śmiech nie pochodzi z całej sali, tylko z pewnych miejsc. To też lubię…
-Teksty pisze pan sam, nie sięga do innych autorów?
- Wszystkie monologi i skecze w kabarecie są mojego autorstwa. Często sięgam, szczególnie w programach telewizyjnych, po piosenki innych autorów. W „Marzeniach Marcina Dańca” w „Dwójce” wykorzystywałem teksty Tadka Kroka, Jędrka Sikorowskiego, Włodka Dulemby, Jacka Cygana, Ryśka Rynkowskiego,  i Tomka Wachnowskiego. Leszek Aleksander Moczulski napisał dla mnie piękny tekst, jako niespodziankę…
-Zacytuje pan teraz?
-„ My maleńki kraik, płynie Odra, Wisła, mielim tyle zrobić, a tu starość przyszła”.
- Swoje teksty zapisuje pan w komputerze?
-Nie, zawsze mam je w głowie.
-Publiczność wie, że to życie jest brutalne, a nie artysta, który je wygłasza?
- Zawsze tak mówię. Jest to „strzał” w moją najczulszą stronę. Jakaś kobitka pisze:’ „Daniec obraża ludzi, a oni ciągle na niego przychodzą”. Oznacza to, że kobitka nigdy nie była na moim programie. Nigdy żadnego widza nie obraziłem, a nawet, gdy gram lekko szorstką postać, to publiczność widzi to lekko „przymrużone oko”. Jakaś chłopina pisze, że: „Daniec najpierw sonduje, kogo ma na widowni, a dopiero potem gra program”… Gdyby były pojedynki, to ten chłopina zostałby przeze mnie wyzwany…
-To, co pan przekazuje ze sceny zawsze pochodzi z obserwacji, nigdy nie jest chwytem estradowym?
- Zawsze z życia, Wyprawiamy tak śmieszne rzeczy na ulicach, lotniskach, w pociągach, w kościele, na ulicy, w galerii, na wczasach, że dopóki będzie istniał człowiek, dopóty będzie funkcjonował kabaret.
-Przedstawmy tym czytelnikom Angory, korzy dopiero wybierają się na „Kabaret Marcina Dańca” najciekawsze obserwacje przetransponowane na kabaret?
-Jak je opowiem w wywiadzie, to nikt nie przyjdzie na program. Może podam słowa ”kibica”, który mówi: - Jechałem na mecz z Anglią, Miałem dwa bilety i zaproponowałem koledze wyjazd. On mi mówi, że pojedzie na drugi dzień…
-Co napędza pana do wciąż nowych zadań?
- Uwielbiam występować na scenie. Nigdy mnie to nie nużyło, nie nuży i nie będzie nużyć. Kocham też ludzi.
-Jak pan się czuje po 50-tce?  Żadnych dolegliwości, chorób?
- Gram w tenisa jeszcze lepiej niż 10 lat temu. Wygrywam z tymi kolegami, z którymi  kiedyś przegrywałem: „Roziego” Rozmusa, Janka Englerta, Tomka Stockingera. W tym roku będzie 6 Turniejów Tenisowych Artystów. Przez tydzień są takie emocje, jak na mistrzostwach świata. Ponadto pływam, przynajmniej kilometr dziennie, jeżdżę na nartach. Czuję się znakomicie.
- Jest pan późnym ojcem. Pana druga córka ma dopiero 7 lat. Jak czuje się pan w tej roli?
-Dojrzałe ojcostwo jest równie piękne jak ojcostwo w  młodym wieku. Jego przewaga polega na tym, że jest się ustabilizowanym, spokojnym człowiekiem. Jestem najlepszym ojcem na świecie! Córki doskonale o tym wiedzą. Jestem trenerem małej Wikusi, tak jak w przypadku córki z pierwszego małżeństwa, Karolki. Wikunia znakomicie pływa, świetnie nurkuje, Z pomocą instruktora wciągamy Ją w narciarstwo.  Niebawem będziemy się uczyli jazdy na rowerze na dwóch kółkach.
-Podobno posiadanie dziecka całkowicie zmienia system wartości?
-Oczywiście. Gdy urodziła się Karolka, rzuciłem się w „wir” ojcostwa. W drugim przypadku również najważniejszą rzeczą w życiu jest wychowanie Wikusi.
-Jakie są pana relacje ze starszą córką Karoliną?
-Rewelacyjne. Karolka od paru lat jest mężatką. Na nas też może zawsze liczyć. Często się spotykamy. Urodziła córkę Julkę i zostałem dziadkiem.
- A Wiktorii z Karoliną?
- Rozumieją się znakomicie.
- Jakie są pana relacje z pierwszą żoną?
- Niezłe. Myślę, że zawdzięczam je mojej obecnej żonie…
-Pana druga żona jest od pana młodsza...
-Cieszę się, że nie zrobił pan z tego faktu zarzutu, więc odbieram to jako komplement. Jeżeli będę miał 80 lat, a moja małżonka 60, to jeszcze pomogę Jej wejść po schodach. Wszelkie dyskusje na temat różnicy wieku  zamknął Andrzej Łapicki…
-Czego pan w sobie nie lubi?
-Łatwowierności i naiwności. Nie lubię też, gdy się spóźniam.
- Gdy widzę pana na estradzie, zawsze zastanawiam się, jakie jest pana tętno?
- W porządku. Ponieważ uprawiam sport, na scenie jestem tylko lekko pobudzony, nie ma mowy o jakimkolwiek zmęczeniu. Wszystko jest zawodowo.
-Amerykańscy lekarze mówią, że im mniejsze masz tętno, tym dłużej będziesz żył. Ludzie zwykle nie zwracają na to uwagi. A pan?
- Długi spacer jest lepszy niż godzina na siłowni. Chodzi o to, żeby wentylować płuca, aby nastąpiła ewidentna wymiana wszelkich złogów. Trzeba uprawiać sport. Wypompowana piłka do siatkówki zawsze zajmuje mniej miejsca w plecaku niż zgrzewka dowolnego piwa.
-Co się panu w życiu nie udało?
- Nie udało mi się pogodzić nagrań we wszystkich telewizjach, chciałem być wierny jednej. I jeszcze parę rzeczy, o których nie chce mi się mówić, bo jestem w zbyt dobrym humorze.
-Co jest pana mocną stroną?
-Uczciwość, rzetelność i pracowitość.
- Do słabości z pewnością się pan nie przyzna?
- Miałem jedną. Paliłem dwie paczki papierosów dziennie. W najmniej spodziewanym momencie rzuciłem palenie po przyjęciu w Stanach. Było wydane na moją cześć. Przyszło kilkadziesiąt osób, wśród których paliłem tylko ja. Po raz pierwszy poczułem się zażenowany. Gdy na drugi dzień wróciłem do Polski, rzuciłem papierosy z dnia na dzień.
- Gdzie teraz pan pędzi?
-Idę na tenisa.
- Jak często gra pan w tenisa?
- Trzy razy w tygodniu w zimie, cztery razy wiosną i latem, czyli półzawodowe granie.
- Jako magister wychowania fizycznego wie pan znacznie więcej od innych, jak dbać o kondycję i sylwetkę?
- Trzeba znaleźć pół godziny w ciągu dnia, żeby pomyśleć o sobie. Trzeba jeździć na rowerze, albo biegać, a potem wziąć długi prysznic. Można wypić jedno (!) małe piwo i świat od razu jest piękniejszy.
- Ale brzuszek pan ma...
-Kiedy rzuciłem palenie, przytyłem 10 kilogramów! Został mi jeszcze kilogram nadwagi… Może dwa…
-Kiedy będzie lepiej w Polsce?
- Mój Góral z kabaretu mówi, że: „Nie wiadomo, bo nie jest „enerbioterpeutą”. Kiedysik bedzie lepi, bo tak źle cały cos ni moze być”…
Rozmawiał:BOHDAN GADOMSKI


            

ROZMOWA TYGODNIA (EXPRESS ILUSTROWANY) 4 października 2013


 BOHDAN GADOMSKI PRZEDSTAWIA SEBASTIANA SKALSKIEGO vel VIOLETTĘ VILLAS



      „Życie musi być prawdziwe, ale ze szczyptą magii”

 
VIOLETTA VILLAS
SEBASTIAN SKALSKI - Artysta o niezwykłej osobowości i wielu talentach. Łodzianin. Człowiek orkiestra - twórca, albumów, książek, wystaw, Pop Artowych obrazów na płótnach, kalendarzy, tekstów piosenek, płyt, spektakli muzycznych. Grafik, wydawca, producent. Autor pierwszego w Polsce musicalu o legendzie wszechasów: "Sny i marzenia Violetty Villas", który wystawiany jest na scenie AIOA w Łodzi przy nadkomplecie publiczności. Sztuka jednego z najsłynniejszych fotografików - portrecistów: SEBASTIANA SKALSKIEGO może się podobać lub nie, ale każdy, kto widział jego prace zgodzi się, że porównanie tego artysty do Pedro Almodóvara i Andy Warhola nie jest przypadkowe, bo jak światowi twórcy, Skalski jest wszechstronnym artystą lubiącym wzbudzać kontrowersje i skrajne uczucia.


-Co zadecydowało, że pan słynny portrecista gwiazd wcielił się w postać Violetty Villas?
- Wszechstronność i pasja. 

-Co było impulsem do realizacji musicalu-rewii „Sny i marzenia Violetty Villas”? Jak zawsze postrzegał pan Violettę Villas?
- Jako wielką osobowość. Zawsze była przy mnie, tak jak jej piosenki. Wchodzę na scenę z pasji, dla przyjemności, dlatego mogę robić, co chcę. Kończy się przedstawienie i znów jestem Sebastianem Skalskim.

- Nie jest pan jedynym, który wciela się w postać legendarnej gwiazdy piosenki.

- To oczywiste. Każda metamorfoza jest wyjątkowa w swoim rodzaju i nie wolno ich porównywać lecz każdą z osobna podziwiać. Jacek Mureno śpiewa recitale jako Villas, imituje jej głos, ale wizualnie nie zbliża się do ideału. Ewa Kasprzyk gra w teatrze Villas, lecz poległa, ponieważ widz ma wrażenie, ze Kasprzyk tylko próbuje grać Villas, ale nie jest nią. Robert Kędzierski dawno wyemigrował do Londynu. Ja kreuję Violettę, jaką powinna znać i pamiętać publiczność: zmysłową, młodą, światową, szczęśliwą, piękną divę estradową w efektownych kostiumach, otoczoną pięknymi tancerzami i kochanej przez publiczność.

 -A dzisiaj, kim jest dla współczesnego widza, który nigdy nie widział jej na żywo?
- Choć za życia jak większość wybitnych osobowości była nierozumiana, wyśmiewana to dziś ludzie odkrywają ją jakby na nowo. Widzą w Violetcie wyłącznie wielką śpiewaczkę i dość często jako zmarnowany przez system talent i karierę. Publiczność, którzy przychodzą na musical „Sny i marzenia Violetty Villas” bardzo silnie przeżywa śpiew Villas, przytaczane przez konferansjera fragmenty jej pamiętników i istotnych momentów jej kariery.

- Która z piosenek była najtrudniejsza do opracowania?
- Nie miałem żadnych problemów. Absolutnie każda piosenka Violetty jest wielka.

- Dlaczego wybrał pan taki, a nie inny repertuar Villas?
- Wybrałem piosenki, które czuję i kocham najbardziej. Przeboje, które lubiła śpiewać Violett, jak również  te kochane przez publiczność: Pocałunek ognia, Nie ma miłości bez zazdrości, Granada, Całuj gorąco, Ja jestem już taka, Oczy czarne, Przyjdzie na to czas, Stranger in the night czy najbardziej ukochany List do Matki. 



- Kto zaprojektował, kto uszył suknie i dodatki? A peruka, buciki, okulary?
- Suknie i dodatki inspirowane oryginalnymi toaletami Violetty zaprojektowałem wspólnie z moją mamą Jadwigą Skalską, która własnoręcznie uszyła i ozdobiła cekinami, piórami i kryształami każdą suknie i również futra, które były nieodzownym elementem image Villas. Wiele dodatków jak biżuteria, rękawiczki, okulary, buty przywiozłem z Nowego Jorku. Peruka i kostiumy dla baletu są również autorstwa mojej mamy.

- Ile ważą kostiumy?
- Najcięższe są oczywiście futra i peruka z miliona blond pukli. Wszystko musi być jak u Villas przemyślane, profesjonalnie i na bogato.

-Czy znal pan osobiście Villas?
- Gościłem na kilku koncertach Violetty w Łodzi a mieszkając już w Warszawie zorganizowałem nawet koncert charytatywny dla bezdomnych zwierząt, którego gwiazdą była oczywiście Violetta. Miała zaśpiewać 3 piosenki, ale publiczność zgromadzona w Teatrze na Woli zgotowała jej takie brawa, że zaśpiewała recital! Niezapomniane chwile, wielkie emocję, które jak się okazało były preludium do musicalu i mojej metamorfozy scenicznej w Violettę.

- Czy fotografował pan gwiazdę?
- Nie, ponieważ możliwość spotkania sam na sam z Violettą sprawiła, że chłonąłem jej magię, czar i nie w głowie mi było fotografowanie…
 - Jak długo uczył się pan na pamięć wybranych piosenek?
- W ogóle się ich nie uczyłem, ponieważ znam je i słucham od dziecka. Mam jej we krwi i w sercu. Wybieram jednak zawsze koncertową konkretną wersję danej piosenki, w której Violetta ukazuje w pełni swój  4-oktawowy głos.

- Towarzyszy panu 5 osobowy balet. Który z tancerzy mógłby tańczyć w balecie Violetty Villas w Las Vegas?

- Mam przyjemność i szczęście, że poznałem i pracuję z bardzo zdolną i charyzmatyczną tancerką i choreografką Agnieszką Cygan i jej tancerzami. Pierwszym solistą naszego baletu jest 22 letni Kamil Betlej, który zdumiewa dojrzałością, odpowiedzialnością w tym, co robi, zarówno w tańcu jak i prywatnie, to wyróżnia go i przepowiadam mu dużą karierę. Obecnie studiuje w Łodzi taniec. Obłędni są również Krystian Szymanek, Mateusz Sobczak, Michał Kołodziejczyk. W komplecie tworzą światowej klasy zespół tancerzy urodziwych, ambitnych i zdolnych. Barwnym dopełnieniem musicalu są role niezwykłe kreacje aktorskie: Moniki Kamieńskiej i Włodzimierza Twardowskiego. Na sukces musicalu pracuje w sumie 10 osób. 
 -Ale nie tylko fotografią pan się zajmuje?
- Jako fotografik spełniłem się absolutnie a teraz, po 20 latach portretowania ludzi znanych i ciekawych zapragnąłem wróciłem do pasji z dawnych lat, do nurtu Pop Art, do mojego mistrza Andy Warhola, pobrudzić się w farbach i i obecnie fotografuję ludzi, ale do malowanych portretów na płótnach. Funkcjonuję teraz w środowisku sztuki i galerii, które mnie fascynują. Występy na scenie są świetną zabawą i odskocznią od codziennej pracy. Życie musi być prawdziwe ale ze szczyptą magii.

Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI



SEBASTIAN SKALSKI (prywatnie) z BOHDANEM GADOMSKIM i jego pieskiem OSKAREM(bichon frise) po rozmowie, którą waśnie przeczytaliście
    ZAPRASZAM na rozmowę z SEBASTIANEM SKALSKIM vel VIOLETTĄ VILLAS na moim        kanale na YOUTUBE - 4 częściowy serial!


                                 



 





 

-
-